Początek kariery Przemysława Kazimierczaka był jak piękny sen. 16-letnim bramkarzem zainteresował się Bolton i choć sam czuł, że odstaje od zawodników z młodzieżowych zespołów klubu Premier League, dostrzeżono w nim ogromne zacięcie do pracy i pokłady potencjału. Dostał trzyletni kontrakt. Po roku zgarnął nagrodę dla najlepiej rozwijającego się zawodnika w akademii, po dwóch usłyszał, że jeśli dalej będzie się rozwijał w takim tempie, będzie drugim Jussim Jaaskelainenem.
Dziś Przemysław Kazimierczak, 31-letni golkiper, broni w łódzkiej lidze okręgowej, pracuje jako trener bramkarzy w III-ligowej Lechii Tomaszów Mazowiecki, a także dorabia w sklepie z tkaninami. Nie zadebiutował w Premier League, ba – nie ma choćby pojedynczego występu w polskiej ekstraklasie i zaledwie 10 w I lidze. W rozmowie z Weszło nie unika samokrytyki i szczerze opowiada, dlaczego od momentu, kiedy usłyszał największy komplement w swojej piłkarskiej karierze, poszedł tak mocno w dół.
***
Wyobraź sobie, że mając dzisiejszą wiedzę znów masz 16 lat, jesteś w tym samym momencie kariery, w jakim byłeś, gdy pojawiła się oferta Boltonu. Znów ją przyjmujesz, czy zostajesz w kraju i tutaj starasz się najpierw zaistnieć?
– Nie raz już na ten temat myślałem, rozmawiałem z najbliższymi. Nie wiem, czy cię zaskoczę, ale zdecydowanie wybrałbym wyjazd za granicę raz jeszcze. Wiem, co zrobiłem źle i że w większości sam ponoszę winę za to, że nie osiągnąłem tego, co mógłbym osiągnąć. Wiedząc, co zrobiłem źle, spakowałbym walizki i tych błędów już nie popełnił.
To co to były za błędy?
– Jak wyjeżdżałem do Boltonu, nie robiłem sobie większych nadziei. Byłem reprezentantem Polski w swoim roczniku, regularnie dostawałem powołania na zgrupowania, ale jak wyjechałem do Anglii, to było jedno, wielkie “wow”. Jakim cudem ja się tam znalazłem? Co mogę osiągnąć?
W każdej akademii co roku przyznawane są nagrody. MVP całego sezonu i Most Improved Player of the Year (zawodnik, który uczynił na przestrzeni roku największy postęp – przyp. red.). Po pierwszym roku dostałem to drugie wyróżnienie. Zostałem wybrany zawodnikiem, który zrobił największy postęp w całym sezonie. Po tym roku uwierzyłem w siebie. Miałem grono bardzo mocnych przeciwników, ciężko było się wbić w angielską piłkę, przyzwyczaić do nowego kraju, nowych realiów, innego życia. Braku znajomych, braku szkoły, przyjaciół, rodziny. Ale mimo to się udało i wierzyłem, że mogę osiągnąć coś dużego. Do tego trenerzy często dawali mi grać w meczach w akademii, co też jest dużym wyróżnieniem. Bramkarze grali w systemie rotacyjnym, ja jednak dostawałem szans bardzo dużo. Regularnie uczestniczyłem w treningach z pierwszą drużyną. Do tego mniej więcej po dwóch latach w Boltonie trener bramkarzy Fred Barber podszedł do mnie i powiedział, że jak dalej będę robił takie postępy, to za kilka lat będzie ze mnie drugi Jussi Jääskeläinen. To powinien być dla mnie mega pozytywny kop, dodatkowa motywacja do pracy.
A nie był?
– Wtedy za bardzo uwierzyłem w siebie. Popuściłem. Myślałem, że wszystko samo łatwo przyjdzie. Co prawda został mi jeszcze później przedłużony kontrakt z Boltonem. Po trzech latach spędziłem tam kolejny rok, więc wierzono we mnie, że jeszcze się odbiję. Trochę paradoksalnie ta rozmowa z trenerem bramkarzy sprawiła, że trochę olałem sprawę. To znaczy… to nie było tak, że przestałem się starać na treningach.
To w czym rzecz?
– Podam prosty przykład. Wyjeżdżając do Anglii bardzo słabo grałem nogami. Ale wiedziałem, że wszystko jest do nadrobienia. Mieliśmy w akademii taki system pracy, że przyjeżdżamy na 9:00, o 16:00 wyjeżdżamy. Czyli mamy jeden trening rano, lunch ze wszystkimi zespołami na obiekcie, drugi trening, później półtorej godziny na czyszczenie butów zawodników pierwszej drużyny, posprzątanie akademii i dopiero wio do domu. Ja wtedy, po swoim drugim treningu zostawałem – strzelam – godzinę, półtorej samemu na boisku. Brałem 10-15 piłek i waliłem o płot. Trenerzy bardzo doceniali, że tak postępuję, że chcę poprawić to, w czym jestem nie najlepszy. I właśnie wtedy, kiedy zacząłem dobrze grać nogami, kiedy nastąpiła ta rozmowa z trenerem Barberem, przestałem zostawać. Tych dodatkowych treningów z mojej strony już nie było. Uwierzyłem, że skoro poprawiłem ten element, to już nie muszę. Dziś, wiedząc już, jak wygląda praca trenera, mam świadomość, jak mocno szkoleniowcy patrzą na takie detale. Podczas rozmowy na koniec mojej przygody z Boltonem zostało mi to wypomniane. Że kiedy bardzo się starałem, to zostawałem po treningach, ćwiczyłem sam. A po rozmowie, podczas której dostałem jasny sygnał, że jest duża wiara w to, że mogę być kimś w Boltonie, zacząłem spuszczać z tonu. Skrupulatnie to zostało wypatrzone, zapamiętane przez trenerów.
Krótko mówiąc: nie brakło umiejętności, tylko zawiodła mentalność?
– W klubie odniesiono wrażenie, że już mi nie zależy. Że nie staram się tak, jak powinienem. A dwa – jak nie ćwiczysz więcej, to nie rozwijasz się bardziej i w tym momencie ktoś inny ci ucieka. Wiemy, jaki jest zawód piłkarza. To nie jest tak, że idziesz na trening, zrobisz godzinę, półtorej, dwie roboty i spadasz do domu. Uważam, że chcąc być lepszym zawodnikiem od dzisiejszego siebie, lepszym od innych, musisz pracować więcej. Jestem za tym, by samemu sobie dokładać, ćwiczyć dodatkowo elementy, które są u ciebie słabsze.
Wracając do samego początku, jak to się stało, że Bolton się wtedy tobą zainteresował?
– Jak już wspomniałem, byłem reprezentantem Polski w swoim roczniku. Co roku w Warszawie odbywa się Turniej Syrenki. Skauci przyjechali, żeby oglądać Kamila Hempla. Wśród nich – ci z Boltonu. Ja w tamtym momencie nie miałem pojęcia, że mogą oglądać kogoś innego niż Kamil. Nie wiedziałem, w jaki sposób się to odbywa. Przyjechali goście z Anglii obserwować jednego z faceta, gdzie tam mieliby zwracać uwagę na mnie? Widocznie wypadłem tak dobrze, że kiedy wróciłem do domu po turnieju, zadzwonili z ŁKS-u, że był na turnieju skaut z Boltonu, że się spodobałem i zapraszają na tygodniowe testy do Anglii.
Jak to było z tymi testami?
– Byłem tam przez sześć czy siedem dni. Po trzech dniach dostałem informację, że Bolton będzie chciał zaoferować mi kontrakt. Miałem się zastanowić i gdyby się okazało, że wszystko jest na tak, to miałem następnym razem przylecieć z rodzicami. Nie byłem pełnoletni, więc oni też musieli podpisać papiery. Tak szczerze mówiąc, po tych trzech dniach, kiedy dostałem sygnał, że mnie chcą, byłem w ogromnym szoku. Zdawałem sobie sprawę, że cholernie odstaję od innych. Gołym okiem było widać, że gdzie ja, a gdzie oni – nie mówię o pierwszym zespole, ale o chłopakach z akademii, rówieśnikach.
Co powiedziano mi jakiś czas później? Że było tak, jak myślałem. Według nich nie byłem super bramkarzem. Ale widzieli cholerny potencjał, bo zapieprzałem na treningach. Mało mi wychodziło, ale bardzo chciałem. Zobaczyli kogoś, kto dzięki tytanicznej pracy może coś osiągnąć. Po pierwszym roku, kiedy dostałem wspomnianą nagrodę dla najlepiej rozwijającego się gracza z akademii, udowodniłem im, że mieli rację. Zasuwałem, zostawałem po treningach. Potrafiłem wykrzesać z siebie tyle motywacji, aby nadrobić braki, a nawet przegonić innych.
Przychodząc do klubu miałeś jakiś kontakt z ówczesnym menedżerem, Samem Allardycem?
– Nie, Sam Allardyce to inna bajka. To znaczy – pewnie wiedział, że bramkarz z Polski przyjeżdża na testy, ale decyzję podejmował trener bramkarzy Fred Barber. Był z nim dyrektor akademii Chris Sulley, on również mógł uczestniczyć w podjęciu decyzji. Allardyce’a poznałem dopiero później i nie mogę powiedzieć, żebyśmy mieli jakiś mega kontakt. Cześć-cześć. W większości przypadków nie było go na treningach, siedział za biurkiem, a z drużyną pracowali asystenci. Zespół widział się z nim dopiero na obiekcie podczas indywidualnych rozmów, rozmów na temat gry zespołu.
Czyli Allardyce oddelegowywał zaufanych ludzi do pracy z zespołem, a sam do takiej typowo treningowej młócki się nie mieszał?
– Tak to wyglądało. Nie chcę powiedzieć, że w ogóle go nie było na treningach. Przychodził w czwartek, piątek przed sobotnim meczem ligowym. Wtedy uczestniczył w zajęciach, prowadził je. Ale w większości przypadków miał zaufanych asystentów i oni spełniali jego wolę. W tamtym okresie to się świetnie sprawdzało, Bolton osiągał mega wyniki jak na historię tego klubu. Czasy, kiedy ja się tam załapałem, to był złoty okres.
W szatni pierwszego zespołu były wtedy naprawdę duże postaci. Hierro, Campo, Okocha, Anelka, Nakata. Jaką miałeś z nimi styczność?
– Miałem trzyletni kontrakt. Na początku – umowa na dwa lata na grę w akademii, do lat 19, i rok profesjonalnego kontraktu. Ale akademia była ulokowana z pierwszym zespołem w tym samym ośrodku treningowym. Ja przyjeżdżając codziennie na 9:00 miałem okazję zbić piątkę, wymienić siema-siema z Nicolasem Anelką, z Jay-Jayem Okochą, z Fernando Hierro, z wariatem El-Hadjim Dioufem. Codziennie ich widziałem, codziennie z nimi rozmawiałem. Uczestniczyłem bardzo często w treningach bramkarskich razem z golkiperami pierwszej drużyny. Kiedy byli potrzebni bramkarze do “jedynki” na “strzelbę”, jakieś gierki, to nie zawsze schodzili ci z pierwszego zespołu – Jussi czy Ian Walker – tylko schodziłem ja. Więc z tymi piłkarzami miałem codziennie do czynienia. Na treningu, podczas posiłków, podczas odpraw.
Czyjeś bomby szczególnie zapamiętałeś z tamtych treningów strzeleckich?
– Byli kozacy. Kevin Nolan miał uderzenie, Jay-Jay Okocha miał mega precyzję. Henrik Pedersen potrafił posłać torpedę. Ale wtedy w każdym wywiadzie wspominałem przede wszystkim, że największe “wow” miałem, jak zobaczyłem Fernando Hierro. Chwilę temu widziałem go w Lidze Mistrzów, nie trzeba przypominać, kim był ten gość. A tu mam okazję z nim trenować. Jego przerzuty na meczach… Ja pierdzielę, to było coś. Robił na mnie wielkie wrażenie. Spędziłem tam trzy lata, jak dobrze pamiętam, w każdym roku Bolton zajmował miejsce uprawniające do gry w Pucharze UEFA. Byliśmy naszpikowani mega gwiazdami. Nie mogliśmy się równać z United czy z Chelsea, ale kapela była konkretna.
Jak wyglądała twoja aklimatyzacja po przylocie do Anglii?
– W Anglii jest tak, że przychodząc do klubu od razu dostajesz rodzinę zastępczą. Ja też musiałem do takiej rodziny trafić. Wcześniej w tym domku mieszkał już Jarek Fojut, więc łatwiej mi było o tyle, że miałem go blisko. Na początku mieszkaliśmy z tą rodzinką, później sami.
A jak już rozmawiamy o tym, jak to wygląda – nawet chłopaki, strzelam, z Manchesteru, którzy grali w Boltonie, nie mogli mieszkać u siebie w Manchesterze, tylko musieli mieszkać u tych rodzin zastępczych, w samym Boltonie, na obrzeżach Boltonu.
Jarek pomagał jako tłumacz?
– Na początku w kwestiach językowych czułem się fatalnie! Najlepsze jest to, że w szkole leciałem na piątkach, czwórkach. A po wyjeździe… Ja pierdzielę, zupełnie inna rozmowa. Dużo robił stres. Wiesz, jak to jest w szatni. Czasami ciężko się odnaleźć swojemu, są takie charaktery. A co dopiero, jak znasz język tylko trochę, siedzisz z samymi Anglikami, do tego Jarek i paru chłopaków z Afryki. Wiem, że kręcą sobie bekę, ale jak tu się odezwać? Nie masz jeszcze na starcie takiej pewności siebie. Z biegiem czasu się przełamałem, ale na początku pomoc Jarka była duża.
Coś cię wtedy w Anglii szczególnie zaskoczyło? To jeszcze wtedy nie był taki kraj, do którego leci się ryanem czy innym wizzem za trzy dyszki.
– Zaskoczyło mnie to, jak może wyglądać świat piłkarski. Nie znałem go z tej strony. Oprócz tego, że wyjeżdżałem na zgrupowanie reprezentacji, to przed Boltonem nie zobaczyłem nic. Dopiero wtedy przekonałem się, jak może wyglądać piękny stadion, akademia, ośrodek treningowy, jak mogą być traktowani ludzie. To mówię od strony piłkarskiej. A co mnie zaskoczyło życiowo? Chyba tylko jazda po drugiej stronie ulicy.
A jeśli chodzi o jedzenie?
– Petarda. Mieliśmy w klubie super kucharkę, która we mnie i w Jarku była zakochana, pytała nas nawet, jakie polskie dania nam przygotować. Wszystko pod nos. Jedzenie w klubie było przepyszne. Przyjęło się, że w Anglii jest wszystko sztuczne, wszystko paczkowane. W klubie było inaczej – świeże, top, top, top. A z drugiej strony, wracając do domu, mieliśmy naszą opiekunkę, z którą utrzymujemy kontakt do dnia dzisiejszego. Też była w nas zakochana, niesamowicie ciepła osoba. Robiła dla nas wszystko, jeździła do polskiego sklepu i robiła tam zakupy. Głupio się przyznać, ale kupowała nam parę razy jakieś polskie piwa, jak już byliśmy pełnoletni. Małe szczegóły, ale zrobiła wszystko, co tylko się dało, żebyśmy się czuli jak w domu.
Fojut opowiadał kiedyś w wywiadzie, że nauka odpowiedzialności w Boltonie polega na odpowiedzialności za sprzęt starszych kolegów. On, z tego co mówił, miał pompować piłki. A ty?
– Z tego, co pamiętam, Jarek pompował piłki dla pierwszej drużyny, a ja pompowałem dla bramkarzy. Więc musiałem przygotować sprzęt między innymi dla samego siebie. Każdy miał jakieś funkcje. Niektórzy czyścili siłownię, inni szatnię, musieli poukładać korki na regałach. Nie było zawodnika w akademii, który nie miałby przydzielonego czegoś do roboty. Oczywiście jeżeli nie spełniłeś swojego zadania, następnego dnia było wszystko weryfikowane, musiałeś zapłacić karę. Do tego po każdym treningu pierwszej drużyny musieliśmy im czyścić korki. Moim zdaniem to jest mega fajne. Może nie każdy się ze mną zgodzi, ale pamiętam, jaką motywacją była dla mnie wtedy myśl: “fajnie byłoby stać się prawomocnym zawodnikiem pierwszej drużyny, któremu inni myją korki”. Uczyło nas to życia, szacunku do sprzętu, szacunku do starszych. Widziałem też, co mogę mieć, jeśli mi się uda.
Czytałem o pewnej zabawnej – choć nie wiem, czy dla ciebie też – sytuacji, kiedy w 2007 roku Bolton potrzebował na gwałt bramkarza na turniej towarzyski w Korei Południowej i kazał ci wsiadać w samolot. Opowiedz, jak to było.
– Klub wysłał po mnie samolot, przeleciałem pół świata i ostatecznie okazało się, że nie mogę zagrać, bo Bolton nie może w trakcie turnieju dopisać nikogo do kadry meczowej (śmiech). Ale zobaczyłem kawałek świata, co pozwiedzałem, to moje. Potrenowałem z chłopakami, posiedziałem na ławce, zobaczyłem sobie kilka ładnych stadionów. Teraz krąży po Facebooku challenge, w którym nominuje się zawodników, żeby wstawili stare zdjęcia z piłki. Ja nie jestem taki facebookowy, nie lubię wrzucać swoich zdjęć. Liczyłem, że nikt sobie o mnie nie przypomni, ale jak się domyślasz, parę osób sobie przypomniało. No i kilka dni temu mówię sobie: “kurczę, trzeba coś wygrzebać”. Usiadłem do starego dysku przenośnego, przypomniałem sobie zdjęcia z Korei, z Boltonu, z innych drużyn. Mega wspomnienia.
Myślałeś, że wpis “Bolton” w CV otworzy ci więcej drzwi na dalszych etapach kariery?
– Tak. Nie wiem, czy nie za późno zdecydowałem się na powrót do Polski. Miałem taką możliwość, kiedy odchodziłem z Boltonu. Nie iść do niższej ligi w Anglii i wrócić do Polski jako piłkarz odchodzący z klubu Premier League. Miałbym dużo lepszą kartę przetargową niż po późniejszym powrocie. No ale z drugiej strony kiedy już postanowiłem, że wracam do kraju, po kolejnym półtora roku w League One, League Two, uważam to za złą decyzję. Niepotrzebnie wracałem, mogłem zostać w Anglii. Podjąłem dwie złe decyzje w przeciągu półtora roku.
Mateusz Taudul, były bramkarz młodzieżowych zespołów Evertonu mówił, że nie był świadom, jak wiele w kontekście rozmów z kolejnymi klubami mógłby mu dać sam fakt, że w kilku meczach Premier League znalazł się na ławce.
– Jest to istotne. Jak jesteś na ławce – nie mówiąc o grze w Premier League – to ludzie o tobie słyszą. Mój przyjaciel Jarek Fojut zagrał tylko jeden mecz w Premiership, jeździł z drużyną, był na ławce, być może mu to pomogło. Na pewno lepiej mieć coś takiego. Kto ma o tobie usłyszeć, jak tylko trenujesz z zespołem? A tak myślenie się zmienia. “Patrz, młody, a już na ławce klubu Premier League”.
Byłeś w ogóle w którymś momencie blisko znalezienia się w kadrze meczowej?
– Po tej rozmowie, w której powiedziano mi, że za kilka lat będę drugi Jaaskelainen, kiedy były szykowane składy na wyjazdy, to nie powiem – mocno czekałem na taką szansę. Na mecze poza Boltonem jeździło więcej zawodników, więc na nie najbardziej liczyłem. Że pojadę jako trzeci, może wskoczę na ławkę. Kurczę, nawet nigdy nie udało mi się pojechać na wyjazd. Czasami jechało dwóch golkiperów, czasami trzech, ale ani razu nie było w niej miejsca dla mnie. O meczach domowych to nawet nie mówię, bo tutaj zawsze było dwóch bramkarzy i koniec.
Jak duże było twoje rozczarowanie, kiedy wróciłeś do Polski i zostałeś trzecim bramkarzem Floty Świnoujście?
– Nie do końca tak było, że od razu byłem trzecim. W pierwszym meczu ligowym Floty po moim przyjściu w bramce stanął Krzysiu Żukowski. Wygrał ze mną rywalizację, wywalczył sobie tę pozycję, nie mogłem mieć pretensji. Przed pierwszym meczem ligowym, na domiar złego, uszkodziłem sobie kolano. Przez pół roku nie mogłem grać w piłkę, a jednocześnie klub nie chciał mnie puścić na operację wcześniej, bo jeździłem jako drugi bramkarz na mecze ligowe. Więc męczyłem się, robiłem wszystko, żeby pozostać tym drugim. Trenowałem z kontuzją. Kiedy zoperowałem kolano pomiędzy sezonami, okazało się, że drugie też mam rozwalone. Gdy naprawiłem drugie kolano, okazało się, że pierwsze było źle zrobione, więc trzeba było raz jeszcze operować lewe kolano. Tak straciłem rok we Flocie. Kiedy wróciłem już zdrowy, spragniony gry w piłkę, nie miałem szans. Krzysiek dalej bronił, trener Petr Nemec nie był za mną, więc stwierdził, że jak zostanę, to będę trzeci.
Był taki czas, że czułeś, że jeszcze możesz w Polsce coś na wyższym poziomie ugrać?
– Nie będę ściemnia – wracając do Polski trafiałem na beznadziejnych menedżerów. Oprócz gry w piłkę trzeba mieć kogoś za plecami, żeby ci pomógł. Ja nie miałem takich pleców, nie miałem kontaktów. Liczyłem na to, że ktoś mi pomoże. Niestety, te osoby mi nie pomagały. Po Flocie nie miałem szans, żeby gdziekolwiek iść. Zagrałem w bodaj dwóch meczach przez półtora roku. Co to jest? Musiałem iść gdzieś grać. Poszedłem do Orła Ząbkowice Śląskie. Dopiero tam poznałem menedżera, który pomógł mi pójść do Polkowic. I to był taki moment, gdy uwierzyłem, że jest szansa. Szkoda, że ta szansa szybko się rozmyła po spadku. Byliśmy z Górnikiem w I lidze, zlecieliśmy do II ligi. Spędziłem tam półtora roku, ale już czułem, że po Polkowicach może być naprawdę ciężko.
Niemniej zaczepiłeś jeszcze w dwóch dużych klubach – dużych pod kątem marki w polskiej piłce. No bo najpierw Polonia Warszawa, a potem ŁKS Łódź.
– Pewnie. Ja mówię o aspekcie sportowym, jeśli chodzi o poziom ligi. Byłem we Flocie w I lidze, w Polkowicach w I lidze, potem w II. Później był krótki epizod w Jarocie Jarocin, też w II lidze. No i wreszcie Polonia. Zawsze mam szacunek do takich klubów, wiedziałem, jaka to duża marka. Do dnia dzisiejszego mam Czarne Koszule w sercu. Dużo im zawdzięczam, piłkarsko to był świetny czas. No ale wiedziałem, że to tylko III liga, w dodatku przychodziłem, jak Polonia biła się o utrzymanie. Poznałem tam cudownych ludzi, z którymi mam do dziś kontakt. Jak odpaliłem ostatnio ten dysk przenośny, to też mojej partnerce pokazywałem mnóstwo filmików i zdjęć z Polonii. Bo mam tamtych ludzi głęboko w serduchu.
Później poszedłem do ŁKS-u, co było dla mnie wielką sprawą, bo jestem ełkaesiakiem z krwi i kości. Cieszyłem się, że wracam do domu. Miałem kiedyś plan, wyjeżdżając z ŁKS-u do Anglii – jak większość chłopaków jadących za granicę – żeby wrócić do tego klubu na zakończenie kariery. Ani kariery nie zrobiłem, ani nie wróciłem na jej koniec (śmiech).
ŁKS podnoszący się z gry w niższych ligach, z niebytu – nietrudno tutaj snuć analogie do twojej historii. Pewnie liczyłeś gdzieś w głębi serca, że twoje losy mogą się potoczyć tak, jak ostatecznie potoczyły się te Michała Kołby. Od III ligi do ekstraklasy.
– Przychodząc do ŁKS-u czułem, że jestem w gazie. Jak robiliśmy awans w Polonii Warszawa może nie broniłem tyle, ile chciałem, bo zagrałem pierwszą rundę, a w drugiej tylko w dwóch meczach. Ale miałem poczucie, że jestem w formie. Znowu III liga, ale to jest mój kochany ŁKS. Kilka lat wcześniej był awans od IV do III ligi, organizacyjnie szło to wszystko do przodu. Była wielka szansa, by wejść do II ligi, a co dalej – zobaczymy. Że się potoczyło, jak się potoczyło… Michał był w klubie wcześniej, miał ten handicap. Został kapitanem, o czymś to też świadczyło. Nie było to dla mnie łatwe, że on bronił, a nie ja. Wiedziałem, że jestem dobrym bramkarzem i mógłbym się spisywać między słupkami równie dobrze jak on, może nawet lepiej. Ale nie dostałem szansy. Nie mam o to do nikogo pretensji, ŁKS grał dobrze, wygrywał. Nie mam się do czego przyczepić. Może trochę żal, że nie pograłem tyle, ile bym chciał.
Zagrałeś w dwóch ostatnich kolejkach w II lidze, kiedy ŁKS wracał do I ligi. Emocjonalnie było to intensywne przeżycie?
– Dla mnie każdy mecz w barwach ŁKS-u byłby wyjątkowy. Czy gralibyśmy w III lidze z ostatnim zespołem w tabeli, czy w II lidze robiąc awans. Było już wiadomo, że awansujemy, gdy jechaliśmy na mecz z Rozwojem. Potem, w ostatniej kolejce, zagrałem ostatni swój mecz dla ŁKS-u przy pełnej trybunie z Legionovią. Fajnie było dostać tę szansę. Broń Boże żeby nikt tego nie odebrał tak, że cieszę się, że zagrałem dwa mecze. Nie, wolałbym zagrać przez te dwa lata sześćdziesiąt spotkań.
Wiedziałeś już przed meczem z Legionovią, że nie idziesz do I ligi razem z ŁKS-em? Że to twoje pożegnanie z klubem?
– Miałem umowę do końca sezonu i na dobrą sprawę nikt nie mówił o przyszłości. Dowiedziałem się kilka dni później, że ŁKS będzie szukał kogoś innego na moje miejsce.
Dowiedziałeś się o tym już od trenera Moskala?
– Nie, wtedy jeszcze nie było trenera Moskala, więc decyzję podjął zarząd.
A co się w ogóle dziś z tobą dzieje? Ślad na 90minut.pl urywa się w poprzednim sezonie, po jednej rundzie w Warcie Sieradz.
– Z Wartą Sieradz rozstaliśmy się w zgodzie, wrócił z wypożyczenia jeden z bramkarzy, więc musiała się odbyć roszada – ja odchodzę, on wraca z wypożyczenia do III ligi. Na tamten moment zdecydowałem, że nigdzie nie będę się ruszał, kombinował, dojeżdżał kawał drogi poza Łódź. Postanowiłem, żeby się z Łodzi nie ruszać, zostałem zawodnikiem Zawiszy Rzgów grającej w łódzkiej lidze okręgowej.
Domyślam się, że w tym momencie piłka nie jest twoim jedynym źródłem utrzymania?
– Nie jest. Już grając w Warcie Sieradz miałem stałą pracę w sklepie z tkaninami. Piłka zawsze była na pierwszym miejscu, więc na dobrą sprawę wolałbym nie mieć stałej pracy, a grać zawodowo. Tak do tego cały czas podchodziłem i może dalej bym tak podchodził. Ale że zdecydowałem, że zostaję w Łodzi. Jestem też trenerem młodych bramkarzy w Zawiszy Rzgów, a na początku lutego zostałem trenerem golkiperów w pierwszym zespole i w akademii III-ligowej Lechii Tomaszów Mazowiecki. Idę bardziej w kierunki trenerki na ten moment.
Jak sobie radzisz teraz, w czasach epidemii?
– Tak jak każdemu sportowcowi, mi też jest ciężko. Brakuje futbolu. Może nie gram już w piłkę tyle, co kiedyś, ale brakuje ruchu. A także czegoś do pooglądania w telewizji. Ostatnio rozmawiałem ze znajomymi z piłki i doszliśmy do wniosku, że bez futbolu, to kawał nudnego życia. Ale ważne, że zdrówko dopisuje, w tej kwestii nie ma na co narzekać.
Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA
fot. FotoPyK/400mm.pl