Blisko, coraz bliżej. Zapraszamy was na przedostatnią odsłonę rankingu stu najwybitniejszych zawodników w historii futbolu. Jak się tak patrzy na postaci, które dzisiaj wam przedstawimy, to aż trudno uwierzyć, że to jeszcze nie jest finałowa część zestawienia. Roberto Baggio, Romario, Ruud Gullit, Andres Iniesta, Bobby Charlton, Ronaldinho, czy choćby Lew Jaszyn, najwyżej sklasyfikowany bramkarz… Absolutna elita. Ale to wciąż futbolowi herosi, a przed nami jeszcze panteon piłkarskich bogów.
Tymczasem – zapraszamy do lektury. Poprzednie części możecie sprawdzić TUTAJ, TUTAJ i TUTAJ. Odpowiednie odnośniki umieścimy też, jak zwykle, pod tekstem.
Lecimy!
40. DJALMA SANTOS
Jak pisaliśmy w jednej z poprzednich części rankingu, Brazylijczycy oprócz masowej produkcji zawodników ofensywnych, którzy w liczbie kilku na każde pokolenie pracowali sobie na miano legendarnych, mieli też doskonałą rękę do bocznych obrońców. W szczególności tych grających po prawej stronie. Mało było okresów, kiedy na tej pozycji panowało bezkrólewie.
Tak było i na początku lat 50. XX wieku, kiedy coraz bliżej drugiego brzegu rzeki zwanej karierą znajdował się Nilton Santos. W klubie Portuguesa z Sao Paulo coraz więcej zaintrygowanych spojrzeń przyciągał Djalma Santos. Przełomem był dla niego turniej Rio-Sao Paulo w 1952, kiedy to wpadł w oko najważniejszemu z kibiców – selekcjonerowi Zeze Moreirze.
„Uważna inspekcja umiejętności Santosa wykazuje brak dostrzegalnych wad. Podstawową odpowiedzialnością obrońcy jest bronienie i wywiązywał się z tego nienagannie dzięki swojej sile, wytrzymałości i stanowczości. Był nieustępliwy w odbiorze, skuteczny w powietrzu, szybko pokonywał kolejne metry dzięki charakterystycznemu sposobowi biegania. Był spostrzegawczy w rozegraniu, zwykle preferując proste zagrania do jednego z bardziej ekstrawaganckich kolegów z drużyny.
Ale Santos był też porywający w ataku, zdolny do szaleństwa na skrzydle podczas dołączania do płynnych akcji zespołu. Od czasu do czasu prezentował z piłką talent godzien najbardziej artystycznie uzdolnionego pomocnika. Był też specjalistą od stałych fragmentów gry, wykonawcą karnych został na wczesnym etapie kariery. Był obdarzony stalowymi nerwami, będąc w stanie zachować pewność siebie i spokój w najbardziej napiętych sytuacjach. Nigdy w ponad 1000 rozegranych meczów nie został wyrzucony z boiska z czerwoną kartką” – czytamy w jego sylwetce autorstwa Ivana Pontinga z „The Independent”.
Pozycję prawego obrońcy w kadrze zacementował Djalma Santos na półtora dekady. Na cztery turnieje o mistrzostwo świata, z czego dwa wygrane przez południowoamerykańską ekipę. W swoim drugim finale, z Czechosłowacją, jako doświadczony, cwany lis z kilkoma setkami meczów w potężnej wówczas lidze brazylijskiej na koncie, by pokonać golkipera rywali wykorzystał… słońce. Wiedział, że to będzie go oślepiało przy dośrodkowaniach, korzystał więc z tego skrzętnie, aż zanotował asystę przy golu Vavy. Cztery lata wcześniej zaś po profesorsku wyłączył z gry w finale gwiazdę reprezentacji Szwecji – Lennarta Skoglunda.
Kto by się spodziewał, że jego zejście ze sceny będzie aż tak mocno kontrastujące?
Miało ono miejsce w 1966 roku, kiedy Brazylijczycy nie wyszli nawet z grupy. Odpadli po wygranej z Bułgarią oraz po porażkach z Węgrami i Portugalią. Po drugim meczu, tym z Madziarami, na drużynę posypały się gromy. Aż dziewięciu zawodników zostało wyrzuconych z reprezentacji, wśród nich był właśnie 37-letni już wówczas Djalma Santos.
Nijak nie wpływa to jednak na jego legendarny status i na dziedzictwo, jakie pozostawił na prawej obronie. Wraz z takimi tuzami jak Nilton Santos, Cafu czy Dani Alves stał się jednym z tych, którzy dziś są dla prawych obrońców rodem z Brazylii punktem odniesienia.
39. OBDULIO VARELA
Nazywano go El Negro Jefe, czyli: „Czarny Szef”. Z uwagi na ciemną karnację, co oczywiste, a także niezrównane zdolności przywódcze i boiskową charyzmę. Nie oznacza to jednak bynajmniej, że Obdulio Jacinto Muiños Varela był spektakularnie grającą dziesiątką, genialnym rozgrywającym. Wręcz przeciwnie, boiskowe rządy „Czarnego Szefa” opierały się zupełnie na czym innym. Mówimy bowiem o jednym z najwybitniejszych defensywnych pomocników w dziejach futbolu. Takim piłkarzom zawsze trudniej zaistnieć we wszelakich rankingach, ale my postanowiliśmy Varelę mocno docenić.
Bez wątpienia na to zasłużył.
Urugwajczyk przyszedł na świat 20 sierpnia 1917 roku w Montevideo. Wychował się zatem w czasach, gdy urugwajska drużyna narodowa uchodziła za jedną z najlepszych na świecie i święciła wielkie triumfy na Igrzyskach Olimpijskich, a także sięgnęła po złoto na pierwszych mistrzostwach świata, zresztą rozegranych u siebie. Nie może więc dziwić, że Varela zafascynował się futbolem.
Jego klubowa kariera trwała prawie dwadzieścia lat. Najpierw występował w Deportivo Juventud, potem Montevideo Wanderes. Ale najwięcej występów zanotował i najwięcej sukcesów odniósł w słynnym Peñarolu, w barwach którego wielokrotnie zdobywał mistrzostwo Urugwaju. Początkowo grał jako defensywny pomocnik, a później – gdy zatracił szybkość wskutek licznych urazów – jako środkowy obrońca. Wielka siła i inteligencja pozwalały mu radzić sobie bez problemów z dynamicznymi napastnikami. Jeśli któryś spróbował wziąć go na obieg albo – nie daj Boże – założyć mu sito, zwykle gorzko tego żałował.
Największym sukcesem Vareli jest natomiast mistrzostwo świata z 1950 roku.
To właśnie kapitan reprezentacji Urugwaju stał się dla kolegów inspiracją do pokonania Brazylijczyków na ich terenie. Przed umownym finałem (a w istocie ostatnim meczem drugiej fazy grupowej) Varela przyniósł do szatni całą stertę lokalnych gazet, które kompletnie przekreślały szanse Urugwajczyków na triumf i przyznawały puchar świata Brazylii jeszcze przed meczem. Defensywny pomocnik wysypał gazety na ziemię i na oczach oniemiałych kolegów… wysikał się na nie. Powiedzmy jednak, że to nie jest szczególnie wyszukana technika motywacyjna. Znacznie ważniejszą robotę Varela odwalił na przedmeczowej odprawie. Selekcjoner urugwajskiej reprezentacji rozpisał swoim podopiecznym taktykę na starcie z Brazylią. Zadecydował, że drużyna bardzo głęboko się cofnie i spróbuje szans w kontratakach. Kiedy szkoleniowiec opuścił pomieszczenie, Varela wszystkie jego przemyślenia wyrzucił do śmietnika. – To dobry człowiek, ale nie ma racji. Boi się, a strach jest złym doradcą. Jeśli się wycofamy, skończymy jak reszta rywali Brazylijczyków – ogłosił „Czarny Szef”. – Mamy szansę na zwycięstwo tylko wówczas, gdy staniemy do walki z Brazylią jak równy z równym.
Inspirująca przemowa kapitana poskutkowała, ale tylko połowicznie. Do przerwy na Maracanie nie padły bramki, a Urugwajczycy do mistrzostwa potrzebowali zwycięstwa. Remis gwarantował tytuł Brazylii.
Jak gdyby tego było mało, na początku drugiej połowy gospodarze wyszli na prowadzenie.
Dwustutysięczny tłum zgromadzony na trybunach oszalał ze szczęścia. Ryk kibiców kompletnie zdeprymował urugwajskich piłkarzy, którzy pozwieszali głowy i momentalnie pogodzili się z porażką. Varela jako jedyny zachował trzeźwość umysłu. Już przed meczem przestrzegał kolegów, by ci pod żadnym pozorem nie zwracali uwagi na kibiców i traktowali ich jak drewniane figurki. Po trafieniu na 0:1 defensywy pomocnik w ekspresowym tempie chwycił za futbolówkę i zaczął awanturować się z sędzią, twierdząc, że strzelec bramki znajdował się na ofsajdzie. Oczywiście o żadnym spalonym być nie mogło i Varela dobrze o tym wiedział, ale irracjonalna kłótnia potrwała wystarczająco długo, by kibice się uspokoili. Urugwajscy piłkarze też otrząsnęli się z szoku po straconym golu. Nie pozwolili rywalom na pójście za ciosem i koniec końców przechylili szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Maracanã spłynęła łzami.
„Wielki Kapitan” – tym mianem urugwajskie media przechrzciły po tym spotkaniu Varelę.
Urugwajska kadra z tamtych lat została zapamiętana – co naturalne – właśnie z uwagi na ten sensacyjny sukces. Ale cztery lata później Varela znowu poprowadził swoich partnerów do strefy medalowej mundialu. Urugwaj na szwajcarskich boiskach w 1954 roku radził sobie bardzo przyzwoicie, w ćwierćfinale turnieju zwyciężając Anglię. Ekipa z Ameryki Południowej poległa dopiero w półfinale, pokonana po dogrywce przez węgierską „Złotą Jedenastkę”. Varela przeciwko Madziarom wystąpić nie mógł z powodu kontuzji.
Z nim w składzie Urugwaj nigdy nie przegrał podczas mistrzostw świata.
O swoich mundialowych doświadczeniach „Szef” opowiadał w rozmowie z pismem El Grafico. – Tylko publiczność w Brazylii poczuła się mistrzami świata jeszcze przed rozpoczęciem meczu. U brazylijskich piłkarzy nie było tego widać. My też staraliśmy się zachowywać normalnie. Z Brazylią mierzyliśmy się kilka miesięcy wcześniej. Wiedzieliśmy, że są do pokonania. (…) Wstrzymanie gry? Te tygrysy zjadłyby nas, byliśmy wtedy dla nich szybkim kąskiem. To typowo uliczna sztuczka. Ulica nauczyła mnie wszystkiego w temacie psychologii. Wszyscy jesteśmy do siebie bardzo podobni i podobnie reagujemy. (…) Zwyciężyliśmy z wielu powodów. Mało kto wie, ale ich lewy obrońca dzień przed meczem trochę za bardzo uwierzył w to, co się wypisuje w gazetach. Zapomniał, że trzeba jeszcze zagrać z nami i zwyciężyć. Jeszcze nad ranem był kompletnie pijany. Właśnie po jego stronie zaczęła się akcja, dzięki której odrobiliśmy straty.
Swoją drogą, Varela zwany był przez kolegów parrandero. Oznacza to faceta, który lubi się zabawić i porządnie wypić. Po finale z Brazylią oczywiście nie omieszkał pójść w balet. – Mistrzostwa świata nie świętowałem ani z kolegami z drużyny, ani z rodziną. Zgubiłem się w barach Rio. Smutek ludzi był tak ogromny, że pękało mi serce. Skończyło się na tym, że kupowałem im alkohol i pocieszałem. W końcu ktoś mnie rozpoznał. W pierwszej chwili myślałem, że zostanę zamordowany, ale ostatecznie wszyscy gratulowali mi tylko świetnego występu.
38. CARLOS ALBERTO
– Każdy w Brazylii zna mnie jako O Capitão – stwierdził Carlos Alberto Torres w rozmowie z brytyjskim Guardianem. I wcale nie przesadzał. Rozmowa została przeprowadzona w 2016 roku, minęły zatem przeszło cztery dekady odkąd ekipa Canarinhos sięgnęła po mistrzostwo świata na Estadio Azteca w Mexico City. Jednak Carlos Alberto, który z kapitańską opaską na ramieniu wyprowadził wtedy brazylijską jedenastkę na finałowe starcie z Włochami, kapitanem pozostał na wieki.
Opaska wryła się w jego ramię, pozostała na nim jak tatuaż.
Można się nawet zastanawiać, czy legendarny prawy obrońca z kapitańską opaską się przypadkiem nie urodził. Carlos Alberto przyszedł na świat 17 lipca 1944 roku w Rio de Janeiro. Już jako nastolatek przebił się do wyjściowej jedenastki miejscowego Fluminense, choć początkowo niewiele na to wskazywało. Uchodził za zawodnika znacznie mniej utalentowanego od swojego brata, który… porzucił piłkę, by wyjechać z miasta wraz ze swoją dziewczyną. Rodzice zresztą przyklasnęli tej decyzji. Ojciec Carlosa Alberto chciał, żeby chłopak prowadził z nim warsztat samochodowy. – Dzisiaj futbol to biznes. W naszych czasach tak nie było. Moim rodzicom się wydawało, że z gry w piłkę nie wyżyję – opowiadał Alberto w rozmowie z Brunem Romano. – Byli absolutnie przeciwni moim treningom w klubie. Kazali mi uczyć się i pracować. Więc pracowałem od piątej rano do piątej po południu. Wieczorem miałem lekcje. O północy wracałem do domu, jadłem posiłek zostawiony przez mamę na piecu i… następnego dnia znowu na piątą do roboty.
Ostatecznie jednak piłkarska pasja chłopaka zwyciężyła. Carlos Alberto najpierw przez kilka lat pograł w barwach Fluminense, by w 1965 roku przenieść się do słynnego Santosu i zacząć występy u boku Pele.
Wydawało się wówczas, że spektakularnie grający obrońca jest pewniakiem do wyjazdu na mistrzostwa świata do Anglii. Ale selekcjoner reprezentacji Brazylii pominął Carlosa Alberto. Ze szkodą dla drużyny, która poniosła szokującą, sromotną klęskę na brytyjskich boiskach i straciła tytuł mistrzów świata na rzecz gospodarzy.
– Pamiętam, że grałem prawie w każdym meczu sparingowym i wszystko wskazywało na to, że na mistrzostwa świata w 1966 roku pojadę jako zawodnik podstawowego składu – opowiadał piłkarz. – Aż pewnego dnia ogłoszono listę powołanych zawodników. I brakowało na niej mojego nazwiska. Do dzisiaj nikt tego nie rozumie. Żaden dziennikarz w tamtych czasach nie potrafił wyjaśnić tej decyzji. Nie chcę wymieniać nazwisk, ale mam pewną teorię, dlaczego tak się stało. W 1965 roku przeszedłem z Fluminense do Santosu, co nie wszystkim się spodobało. To był wówczas największy transfer w historii brazylijskiego futbolu. Prezydent klubu próbował mnie namówić, żebym został, ale byłem niewzruszony. „To największa szansa mojego życia” – powiedziałem mu. I postawiłem na swoim. Po tym transferze moja pozycja w kadrze się zmieniła. A w zarządzie federacji nie brakowało ludzi blisko związanych z Fluminense. Myślę, że ktoś z nich wpłynął na to, by mnie nie zabrano na turniej. To była zemsta.
Czy Carlos Alberto żałuje tego transferu? Wręcz przeciwnie. Przeprowadzka do Santosu pozwoliła mu rozwinąć skrzydła. Mógł grać jeszcze ofensywniej, z jeszcze większą fantazją. A jednocześnie wciąż szlifował swoje umiejętności w grze obronnej.
Przerósł nawet swojego mistrza, Dajlmę Santosa. Stał się defensorem kompletnym.
– Gra dla Santosu czasami była przyjemniejsza niż dla reprezentacji Brazylii, tak mocna to była drużyna – wspominał „Kapitan” w cytowanej już rozmowie. – Pele był naszym nauczycielem i przykładem dla nas. Już wtedy był gigantyczną gwiazdą, uchodził za „Króla Futbolu”. Dlatego Santos cały czas jeździł po świecie, żeby rozgrywać pokazowe mecze. Praktycznie się nie zatrzymywaliśmy. Większą część roku drużyna spędzała w podróży, poza Rio de Janeiro.
W 1970 roku Carlos Alberto wreszcie się wybrał na wytęskniony mundial. I – jako się rzekło – zwyciężył, liderując drużynie. Błyszczał charyzmą, perfekcją we wślizgach i niesamowitym ciągiem na bramkę rywala. Finał przeciwko Włochom udało mu się też spuentować golem, który uchodzi za jeden z piękniejszych w dziejach futbolu.
Trafienie emblematyczne dla ekipy Canarinhos.
Gol-legenda.
– Doskonale pamiętam tę bramkę – opowiadał Alberto w rozmowie z BBC. – Przed meczem wiedzieliśmy, że taka sytuacja może mieć miejsce, bo rozpracowaliśmy Włochów i ich krycie indywidualne w środku pola. Przewidzieliśmy, że będą podążali za naszymi napastnikami, a to zrobi więcej miejsca dla bocznych obrońców na skrzydłach. Pele świetnie wiedział, w którym momencie nadbiegnę. Przed startem spotkania rozmawialiśmy o tym. I założenia udało się zrealizować. W momencie zdobywania bramki nie zdawałem sobie zresztą sprawy, jak piękna kombinacja podań poprzedziła mój strzał. Dopiero po meczu to do mnie dotarło.
37. SANDRO MAZZOLA
Przez siedemnaście lat kibice Interu Mediolan mogli podziwiać Sandro Mazzolę, ale w ich pamięci z całą pewnością najmocniej wryły się dwa konkretne sezony. Chodzi oczywiście o te, dzięki którym mediolańska ekipa przeszła do historii jako Grande Inter. 1964 i 1965 rok – dwa triumfy z rzędu w Pucharze Europy pod wodzą legendarnego Helenio Herrery. Najpierw Nerazzurri w pokonanym polu zostawili Real Madryt, potem Benfikę Lizbona. Dwóch przepotężnych oponentów, którym Inter nie pozostawił złudzeń co do tego, kto rządzi na Starym Kontynencie. Inter był po prostu nie do ruszenia.
Mazzola znajdował się natomiast w samym centrum tej niezapomnianej paczki. Według współczesnej nomenklatury trudno nawet odpowiednio określić jego boiskową rolę w systemie catenaccio. Z jednej strony – błyszczał bramkostrzelnością. W finale z Realem dwukrotnie trafił do siatki. Ale przecież brał też na siebie inne obowiązki. Rozgrywał, cofał się po futbolówkę, walczył o jej odbiór.
Wyrósł na największą gwiazdę świata calcio, może obok Gianniego Rivery.
Selekcjoner reprezentacji narodowej miał taki kłopot ze zmieszczeniem tej dwójki na boisku, że podczas mistrzostw świata w 1970 roku dawał im pograć po 45 minut w ramach systemu nazwanego „sztafetą”. Mazzola pojawiał się na murawie w pierwszej połowie, po przerwie zastępował go Rivera. Z kolei przez Herrerę Sandro bywał wykorzystywany najczęściej blisko prawej strony boiska, choć ciągnęło go do środkowej strefy. Swoją grą działał na wyobraźnię, o czym najlepiej świadczy artykuł Carlo Baroniego z Corriere dello Sport opublikowany z okazji urodzin zawodnika: – Mazzola był taki jak my wszyscy. Na boisku był dzieckiem, choć nosił wąsy. Mówią, że dzisiaj kończy 70 lat. To nieprawda, nie wierzcie w to. Mazzola zawsze będzie miał 22 lata, tak jak tej wiedeńskiej nocy, gdy zdobył dwie bramki przeciwko Realowi Madryt. A może wciąż jest 29-latkiem, jak wówczas, gdy odzyskał scudetto dla Interu? Wciąż mam jego podobiznę, którą wkleiłem kiedyś do pamiętnika. Futbol oglądaliśmy wtedy jeszcze w czarno-białych barwach, ale Mazzola dodawał jej kolorytu.
Droga Włocha na szczyt była i prosta, i kręta jednocześnie. Przyszedł na świat niejako naznaczony, dotknięty palcem przeznaczenia. Był synem legendarnego Valentino Mazzoli, największej gwiazdy drużyny zwanej Grande Torino. Ekipy, która nie miała sobie w Italii równych, ale jej marsz po kolejne sukcesy został przerwany lotniczym wypadkiem. Valentino zginął w wieku zaledwie 30 lat. Kraj stracił piłkarskiego idola, Turyn stracił futbolowego boga, a sześcioletni Sandro stracił po prostu tatę.
Chłopak poszedł w ślady ojca. Nie był jednak aż tak uzdolniony jak Valentino.
– To wszystko było dla mnie trudne. Każdy miał wobec mnie wielkie oczekiwania, a ja nie był aż tak naturalnie utalentowany jak tata. Kibice zaczęli się o mnie negatywnie wypowiadać. Myślałem o tym, żeby rzucić futbol – opowiadał Sandro.
Nie poddał się jednak, z wielką korzyścią dla Interu Mediolan, gdzie pod skrzydła wziął go sam Giuseppe Meazza, głęboko poruszony dramatem rodziny Mazzolów. A reszta historii jest już znana – passa sukcesów w barwach Nerazzurrich, pierwsze powołanie do reprezentacji narodowej, potem mistrzostwo Europy w 1968 i wicemistrzostwo świata w 1970 roku. – Grałem przeciwko twojemu ojcu. Chciałbym, żebyś wziął moją koszulkę. Dziś Valentino jest z ciebie dumny – usłyszał Sandro od samego Ferenca Puskasa po swoim popisowym meczu z Realem Madryt w finale Pucharu Europy.
36. JOSE MANUEL MORENO
Ciężko uwierzyć, żeby w kraju Maradony, Messiego i Di Stefano włączać kogokolwiek do dyskusji o trzech najwybitniejszych zawodnikach, jakich dała piłce nożnej argentyńska ziemia.
A jednak Jose Manuel Moreno jest tym, który może zasiać ziarno wątpliwości.
Jak możemy przeczytać w encyklopedii Britannica, jego talent porównywano z tym Pelego czy Diego Armando Maradony. Moreno był najważniejszym elementem „La Maquina”. „Maszyny”, linii ataku uważanej przez wielu za najwybitniejszą ofensywę w historii południowoamerykańskiej piłki klubowej. W jej skład, oprócz Moreno, wchodzili także Juan Carlos Muñoz, Adolfo Pedernera, Ángel Labruna oraz Félix Loustau. Piątka ta siała postrach w Argentynie, wygrała cztery mistrzostwa kraju, trzy Copa Aldao. Wymienność pozycji pomiędzy tymi pięcioma artystami i ich sposób operowania piłką bywają wręcz określane jako protoplasta futbolu totalnego, którym Holendrzy zachwycili świat w latach 70. za sprawą Rinusa Michelsa.
Moreno wszystko przychodziło z niebywałą łatwością. Był obdarzony tak ogromnym talentem, że nie był go w stanie utopić w hektolitrach spożywanego alkoholu ani zrobić mu krzywdy regularnym imprezowaniem. „Wiódł życie typowego zmarnowanego talentu, z tą różnicą, że on był przy tym najlepszy na świecie” – pisze o nim Alex Caple z „The Versed”.
W tym samym tekście przywoływana jest też opowieść z czasów zawodniczych, która doskonale oddawała podejście Moreno do zawodniczej kariery. Jego zdaniem najlepszym treningiem było tango, a słynną stała się wypowiedź: – Tak, kocham nocne życie. I co? Nigdy nie opuściłem żadnego treningu. Nie mówcie mi, że powinienem pić mleko. Ten jeden raz, kiedy je wypiłem, zagrałem fatalnie.
Inna anegdota, która doskonale unaocznia priorytety Jose Manuela Moreno wiąże się z rokiem 1952, kiedy wybitny argentyński piłkarz zdecydował, że po grze w ojczyźnie, Meksyku i Chile, przeniesie się do Urugwaju. Najbardziej soczystą ofertę na stole miał od Nacionalu Montevideo, on jednak zdecydował się grać za grosze dla słabiutkiego Defensoru. Dlaczego? Bo tam grali jego koledzy.
Później nasz obieżyświat przeniósł się do ostatniego kraju na swojej piłkarskiej drodze – Kolumbii – gdzie dokonał rzeczy wówczas bezprecedensowej. W 1955 roku został pierwszym w historii piłkarzem z mistrzostwem czterech różnych krajów na koncie. Z tamtym okresem również wiąże się ciekawa historia, którą opisuje w swojej książce „Soccer in Sun and Shadow” Eduardo Galeano.
„W 1961 roku, już po przejściu na emeryturę, Moreno został trenerem kolumbijskiego Medellin. Medellin przegrywało w meczu z Boca Juniors, a jego zawodnicy nie byli w stanie jakkolwiek dostać się pod bramkę Boca. Więc Moreno, wówczas 45-letni, przebrał się, wszedł na boisko i zdobył dwa gole. Medellin wygrało tamto spotkanie.”
35. ROMARIO
Romario ze swojego pościgu za tysięczną bramką uczynił trochę pośmiewisko. Doliczył mecze oficjalne. Towarzyskie. Gierki z kumplami na plaży. Potyczki jeden na jednego z synem w ogrodzie. No i summa summarum wyszło mu tysiąc. Ale trzeba pamiętać, że według Rec.Sport.Soccer Statistics Foundation brazylijski snajper karierę zakończył mając 772 trafienia. A to też jest w cholerę dużo, nawet wziąwszy pod uwagę, że sporo z tych bramek padło w niezbyt poważnych ligach. Bo Romario – zwłaszcza w swoim szczytowym okresie – był po prostu najwybitniejszym łowcą goli na świecie.
Strzelbą, która zawsze trafia do celu. – Zawsze to powtarzam, Bóg wskazał mnie palcem i rzekł: „Tak, to jest ten gość” – stwierdził kiedyś Brazylijczyk z właściwą sobie skromnością.
Pisaliśmy o nim na Weszło: „Gdy 20 maja 2007 roku udało mu się wreszcie zdobyć tak zwanego „gola numer 1000”, uczynił to z wielką, właściwą sobie pompą. Udzieliła się ona zresztą kibicom, bo trybuny Estadio Sao Januario wprost eksplodowały wtedy z ekscytacji, a spotkanie przerwano na przeszło kwadrans, żeby nacieszyć się monumentalnym trafieniem. Rio de Janeiro kochało swego syna i ze szczerego serca fetowało piękną puentę jego niebywałej kariery. Na murawie pojawiła się rodzina napastnika, odbył on rundę honorową wokół stadionu, szybko przebrany w okolicznościową koszulkę. – Do walki o tysięcznego gola zmotywowało mnie to, że wielu we mnie nie wierzyło. Pomyślałem sobie: „skoro tak ciągle pierdolicie, to was wszystkich wydymam”.
Następnego dnia Romario zarządził wielką konferencję prasową, którą w ostatniej chwili odwołano, bo 41-letni wówczas zawodnik nie był w stanie wystąpić przed mediami. W ogóle – nie był w stanie wystąpić poza sofę, na której zaległ. Upragniony sukces celebrował w swej ulubionej knajpie. Świętowanie trochę się przedłużyło. Trzeba mu oddać konsekwencję – czy to gol numer siedemnaście, trzysta pięćdziesiąt cztery, czy tysiąc – wszystkie uczcił jednakowo”.
To częste pytanie odnośnie wielu gwiazd sportu – jaką część potencjału udało im się wycisnąć? W przypadku Romario można powiedzieć bez zastanowienia, że nie wykorzystał on pełni swoich możliwości. Mistrzowskie tytuły w Holandii, Hiszpanii i Brazylii, dwa triumfy w Copa America, no i rzecz jasna mistrzostwo świata zdobyte na amerykańskich boiskach w 1994 roku. Wszystko to piękne dokonania. Lecz trudno uniknąć wrażenia, że rozrywkowy tryb życia Romario, no i jego trudny charakter mocno okroiły karierę Brazylijczyka z sukcesów i indywidualnych nagród. Poważne granie na europejskich boiskach napastnik zakończył w sezonie 1994/95. Jeszcze przed trzydziestką. A przecież instynkt strzelecki pozwalał mu zachować piłkarską długowieczność.
Mistrzostwo z 1994 roku ustawiło jednak na wieki wśród najlepszych zawodników w historii brazylijskiej piłki.
Poczuł się zresztą na tyle pewnie, że pozwalał sobie na kolejne, coraz bardziej bezczelne komentarze względem innych legend. – Zico przegrał trzy mundiale jako piłkarz i jeden jako dyrektor. To urodzony przegrany – powiedział przy pewnej okazji. Innym razem z kolei: – Dało się zauważyć, że absencja Roberto Carlosa była dla nas fantastyczna. Myślę, że nikt go tu nie lubi.
Oberwało się również „Królowi Futbolu”: – Bóg pobłogosławił stopy tego człowieka, ale zapomniał o reszcie, szczególnie o ustach. Bo kiedy się wypowiada, wychodzą z nich same bzdury, a raczej samo gówno.
Romario już nigdy więcej nie wystąpił na mundialu. Tonął we łzach, gdy w 1998 roku z turnieju wykluczyła go kontuzja, choć gdyby jego relacje z selekcjonerem układały się inaczej, pewnie oglądalibyśmy mimo wszystko na francuskich boiskach duet Ronaldo – Romario. W 2002 roku był już co prawda weteranem i królem wyłącznie krajowego podwórka, ale strzelał sporo i znów spekulowało się o jego wyjeździe na turniej. Tym bardziej, gdy dostał kilka szans od Luisa Felipe Scolariego i wciąż potwierdzał nieprawdopodobną czutkę do goli. Jednak selekcjoner Canarinhos pozostał niewzruszony na naciski opinii publicznej. Był bowiem przekonany, że obecność Romario w składzie kompletnie rozpieprzy mu kadrę od środka. Wierzył, że metody stosowane przez Brazylijczyka w 1994 roku celem zjednoczenia drużyny – między innymi organizowane potajemnie hotelowe orgie z prostytutkami – w 2002 roku nie znajdą już racji bytu.
– Nie wierzę, że głos ludu jest zawsze głosem od Boga – oświadczył Felipao i pozostawił umiłowanego syna Rio de Janeiro w domu. Historia przyznała mu rację, choć Romario pozostał przekonany o swoim geniuszu. – Na którym miejscu umieściłbym siebie w rankingu najlepszych brazylijskich piłkarzy w historii? Na pierwszym – skwitował wymownie specjalista od uderzeń ze szpica.
34. LOTHAR MATTHÄUS
Wierzcie lub nie, 19-letni Lothar Matthäus nie był najszczęśliwszym człowiekiem świata, kiedy usłyszał, że jedzie z reprezentacją Niemiec na mistrzostwa Europy.
Gdy usłyszał tę w gruncie rzeczy radosną nowinę, rozpłakał się. Kiedy weteran Bernard Dietz zapytał o powód, Matthäus wyjaśnił, wciąż z mokrymi oczami, że on na czas Euro ma zabukowane wakacje z dziewczyną.
Zamiast smakować drinków z palemką, Matthäus zasmakował tego lata czegoś znacznie bardziej uzależniającego. Zwycięstwa. Nie rozegrał w finale ani minuty, w meczu grupowym z Holandią wszedł na kwadrans i delikatnie rzecz ujmując, nie debiutował w kadrze w wymarzonych okolicznościach. Tak, Niemcy wygrali 3:2, ale gdy pojawiał się na boisku, na tablicy wyników widniał wynik 3:0. Kilka chwil po wejściu na boisko Matthäus sprokurował karnego, którego Karl-Heinz Rummenigge skwitował w wywiadzie: – Nie da się zrobić nic głupszego.
19-latek podpadł samemu szefowi. Rummenigge był liderem reprezentacji, z którego zdaniem liczył się każdy. Liderem, jakim sam Matthäus stał się zaledwie kilka lat później. Symbolicznym przekazaniem (czy raczej odebraniem) pałeczki był mecz na mundialu w 1986 roku przeciwko Maroko. Rummenigge ustawił sobie piłkę do wykonania rzutu wolnego, młodszy kolega odsunął go jednak od futbolówki i sam uderzył na bramkę. Celnie, nie do obrony.
Franz Beckenbauer, wtedy już selekcjoner, od tamtej pory zaczął się bardzo mocno liczyć ze zdaniem gwiazdora swojej kadry. Od chwili, kiedy nawalił w spotkaniu z Holendrami, nabył nie tylko pewności siebie, ale i stał się jednym z najlepszych piłkarzy na świecie. Jak urósł jego status, symbolizowało jedno z kolejnych starć z Oranje, podczas którego holenderscy kibice wywiesili transparent „Matthäus = Hitler”. Wtedy dla nich zawodnik Interu Mediolan był już symbolem niemieckiej kadry, a więc i znienawidzonej niemieckości.
Właśnie przenosiny do Włoch były brakującym elementem w układance, by Matthäus mógł sięgnąć po Złotą Piłkę. Serie A była najpotężniejsza na świecie, w latach 1988-1998, na 11 finałów Pucharu Europy/Ligi Mistrzów, w 10 zagrali przedstawiciele Italii. Cztery z nich wygrali. On tę przepotężną ligę wygrał z Interem już w pierwszym sezonie, po drugim zaś sięgnął po mistrzostwo świata z reprezentacją Niemiec. Może i strzelcem większości decydujących goli – tego w 1/8 finału, półfinale i finale – był Andreas Brehme, ale to Klinsmann urzekł wszystkich tak, że wygrał Srebrną Piłkę, tytuł gracza turnieju przegrywając tylko z królem strzelców, Toto Schillacim.
Karierę ciągnął bardzo długo, bo aż 21 lat od debiutu w Borussii Mönchengladbach, kończąc w amerykańskim New York/New Jersey MetroStars. Jedni twierdzili, że to ze względu na młodą żonę Maren, która w Nowym Jorku chciała spełniać swoje ambicje i studiować aktorstwo u Lee Strasberga. Inni – że Matthäus marzył o byciu Kaiserem. Drugim Franzem Beckenbauerem. A skoro Franz swoją przygodę z piłką zakończył występami w New York Cosmos, taki ostatni krok zdawał się być dla Matthäusa najlogiczniejszy.
33. SOCRATES
Brazylia nie musi wygrywać, by być kochaną. Brazylia musi być Brazylią.
Socrates był więc kochany w ojczyźnie nie za triumfy z reprezentacją. Na mistrzostwach świata w 1982 i 1986 roku Canarinhos nie dochodzili nawet do strefy medalowej. Ale na nowo rozkochali w sobie cały świat, zniechęcony dużo bardziej negatywnym, defensywnym podejściem w latach 70.
Można wręcz z dużą dozą prawdopodobieństwa ocenić, że gdyby Socrates urodził się dekadę wcześniej, jego niesamowity talent pozostałby niedoceniony.
W 1974 i 1978 reprezentacja Brazylii musiała mieć mięśnie, płuca. Mario Zagallo i Claudio Coutinho stworzyli drużyny bardzo mocne w defensywie, ale niemające wiele wspólnego z zachwycającą drużyną z 1970. Dość powiedzieć, że na mistrzostwach w 1970 Canarinhos zdobyli 19 goli w 6 meczach, cztery lata później – 6 bramek w 7 spotkaniach.
Socrates zaś brzydził się fizycznym futbolem i nadmiernym wysiłkiem tak, jak brzydził się wojskowymi rządami w kraju. Był człowiekiem doskonale wyedukowanym, doktorem, człowiekiem biorącym aktywny udział w życiu politycznym. Jego idolami nie byli wybitni piłkarze, a raczej rewolucjoniści jak Che Guevara. Lubił zapalić, lubił się napić, a jego boiskowy artyzm był jednocześnie sztuką niezwykle oszczędną. Niepodobnym było do niego wracać do defensywy, trzeba było więc poświęcić innego zawodnika, by odwalał czarną robotę i za siebie, i za Socratesa.
Ale dla tego, co później robił ofensywny pomocnik, kiedy tylko dostawał piłkę do nogi, warto było się dodatkowo natrudzić. „Doktor” w wymagających sytuacjach potrafił zagrać piętką tak dokładnie, jak wielu graczy nie podaje nawet wewnętrzną częścią stopy. Miał świetny strzał z dystansu, uwielbiał bawić się z bramkarzami, w ostatniej chwili zamiast strzelać, przekładać sobie piłkę do drugiej nogi i pakować futbolówkę do pustej bramki.
– Był jednym z najlepszych, z jakimi grałem. Jego inteligencja była doprawdy unikalna – rozpływał się w zachwytach nad kolegą z kadry Canarinhos Zico. Paolo Rossi twierdził zaś: – Socrates był zawodnikiem z innej ery. Nie byłeś w stanie przypisać go do żadnej znanej kategorii, na boisku i poza nim. Każdy wiedział o jego studiach medycznych i szerokich horyzontach kulturowych i społecznych. Był absolutnie unikatowym człowiekiem.
Były kapitan reprezentacji Brazylii zmarł w 2011 roku, organizm torpedowany dekadami przez nałogi w końcu poddał się w wieku 57 lat. Legendarny trener Tele Santana już za czasów zawodniczej kariery Socratesa powtarzał, że gdyby tylko prowadził się tak jak Zico, który nigdy nie zapalił papierosa, byłby najlepszym piłkarzem w historii Brazylii.
I trudno mieć wobec tej opinii jakieś szczególne obiekcje, skoro jako nałogowy palacz Socrates i tak ma pewne miejsce w panteonie największych sław brazylijskiej i światowej piłki.
32. VALENTINO MAZZOLA
W środę, 4 maja 1949 roku powracający z Lizbony samolot Fiat G212CP uderzył w barokową bazylikę nieopodal Turynu. Przyczyną wypadku były złe warunki atmosferyczne i słaba widoczność. Na pokładzie znajdowało się 31 osób, nikt nie przeżył wypadku.
Pisaliśmy na Weszło: „W Italii zapanowała żałoba narodowa. Feralnym samolotem leciała najlepsza ówczesna klubowa drużyna świata, AC Torino, z legendarnym Valentino Mazzolą na pokładzie. Samolot miał wylądować w Turynie po godzinie siedemnastej, pilotowany był przez bohatera wojennego, Pierluigiego Meroniego. Kapitan o 17:02 otrzymał ostatni raport pogodowy mówiący o gęstej mgle, obfitym deszczu i słabej widoczności. Minutę później odpowiedział: „Otrzymałem wiadomość, wszystko jest w porządku, dziękuję”.
Był to ostatni komunikat wysłany z samolotu G212CP.
– Nawet teraz, po tylu latach, kiedy myślę o zawodniku, który dawał drużynie najwięcej, to nie myślę o Pele czy Maradonie, ani Platinim. Albo inaczej. Myślę, ale dopiero później. Na pierwszym miejscu zawsze pozostanie Valentino Mazzola – wspominał z głębokim smutkiem inny świetny piłkarz z tamtych lat, Giampiero Boniperti.
Rzeczywiście, Valentino był zawodnikiem absolutnie unikalnym. W swoich czasach bardzo nowoczesnym i innowacyjnym, a przede wszystkim niezwykle charyzmatycznym. Zawsze, kiedy koledzy nie dawali z siebie wszystkiego, ostentacyjnie podciągał rękawy swojej koszuli. To był sygnał do ataku. Bardziej niż jako rasowy napastnik, sprawdzał się jako dyrektor orkiestry. Tej najlepszej, turyńskiej. We Włoszech zawodnicy Grande Torino nie mieli sobie równych. Zdobywali mistrzostwa w latach 1943, 1946, 1947, 1948, 1949.
Kompletna dominacja.
Kapitan w drużynie mógł być tylko jeden i był nim właśnie Mazzola, którego charakter – jak z resztą wielu piłkarzy, nie tylko tamtych czasów – ukształtowały trudy i znoje życia. Ojca stracił w wieku zaledwie dziesięciu lat. Musiał porzucić szkołę podstawową już w piątej klasie. Poszedł do pracy, by zapewnić jakiekolwiek pieniądze sobie i samotnie wychowującej go matce. W międzyczasie zaczął grać w piłkę. Już po wojnie trafił do Venezii, z którą zdobył Puchar Włoch i zajął trzecie miejsce w lidze. W 1942 roku przeniósł się do Turynu. W najlepszym sezonie, konkretnie 1946/47, zdobył 29 bramek, zostając królem strzelców ligi.
To było apogeum ery Grande Torino. W sumie zdobyli wtedy nieprawdopodobną liczbę 125 bramek ligowych, co pozostaje rekordem Serie A aż do dziś. Rzecz jasna sięgnęli także po kolejne scudetto. W reprezentacji Włoch grali niemal wyłącznie zawodnicy Torino.
Podczas sezonu poprzedzającego katastrofę samolotu, pojawiały się pogłoski łączące Mazzolę z odejściem do Interu. Tam chciał zakończyć karierę. Na ziemiach, z których pochodził. To jedno z tych marzeń, których spełnić nie zdążył.
Sparing z Benfiką Lizbona miał być pożegnalnym meczem jego przyjaciela, Francisco Ferreiry. Kapitana reprezentacji Portugalii. Organizacja tego meczu była w zasadzie pomysłem samego Mazzoli. Termin ustalono na 3 maja 1949 roku w portugalskiej stolicy. Benfica wygrała 4:3. To był ostatni mecz Mazzoli i jego siedemnastu kolegów-piłkarzy.
Tragedia na wzgórzu Superga jest, może obok tej monachijskiej z 1958 roku, największą katastrofą lotniczą, jakiej doświadczył świat futbolu. Parę osób miało jednak szczęście i uniknęło feralnego lotu. Wśród nich byli prezydent klubu Ferrucio Novo, kontuzjowany obrońca Sauro Toma, rezerwowy bramkarz klubu Renato Gandolfi i przyszła gwiazda Barcelony Ladislao Kubala, który ostatecznie nie poleciał do Portugalii, by zostać z chorym synkiem. – Miałem lecieć do Portugalii, ale moje kolano wymagało odpoczynku po ciężkim sezonie i z powodu lekkiego urazu zostałem – opowiadał wspomniany Toma. – Tego dnia pojechałem na nasz stadion na leczenie. Gdy wróciłem do domu, kilkadziesiąt osób czekało już tam na mnie. To był koszmarny dzień, padał deszcz ze śniegiem. Pojechaliśmy do Supergi. Ludzie wszędzie płakali. Gdy wspięliśmy się na wzgórze, spotkaliśmy prezydenta klubu. Chwycił mnie za ramię i przeprowadził na drugą stronę, nie pozwolił iść dalej. Nie chciał, żebym zobaczył to, co pozostało z moich kolegów z drużyny…”.
W ślady Valentino z doskonałym skutkiem poszedł jego syn, Sandro. Niemal udał mu się dorównać legendzie ojca.
– Valentino jest połową zespołu. My tworzymy drugą część drużyny – opowiadał Mario Rigamont, kolejna z ofiar katastrofy. Te słowa dowodzą, że mit Mazzoli-seniora nie narodził się wcale po wypadku. Włoch był wielką futbolową super-gwiazdą i promykiem radości dla narodu w paskudnych, powojennych czasach. Nie bez kozery zarabiał wielokrotnie więcej niż jego partnerzy z drużyny. Którzy wcale nie oponowali, choć byli świadomi tej rażącej dysproporcji. Wiedzieli, że jeśli tylko Mazzola będzie szczęśliwy, mogą pokonać każdego.
31. ROBERTO BAGGIO
Dwa tytuły mistrza Włoch, krajowy puchar, Puchar UEFA. Do tego medale za drugie i trzecie miejsce na mistrzostwach świata. Gdyby brać pod uwagę wyłącznie liczbę trofeów, Roberto Baggio mógłby nie załapać się nawet do setki najwybitniejszych zawodników w dziejach, tymczasem w naszym rankingu „Boski Kucyk” plasuje się na 31. lokacie. Dlaczego? Dlaczego – gdy kończył karierę – pożegnano go w Italii jak bohatera narodowego? Dlaczego w katolickim kraju aż tak doceniono właśnie jego, zadeklarowanego buddystę? Dlaczego rozkochał w sobie zarówno kibiców Juventusu, jak i fanów Milanu oraz Interu? Przecież to jakiś socjologiczny fenomen. Baggio narobił sobie wielu wrogów wśród trenerów, bo bywał nieznośny jako podopieczny. Ze strony kibiców spotykało go jednak tylko uwielbienie.
Na postawione wyżej pytania trudno odpowiedzieć jednoznacznie. Na pewno jednym z powodów, dla których Włochy pokochały Baggio jest jego niezłomność. Rzeczywiście budząca podziw.
5 maja 1985 roku Baggio – wówczas obiecujący, nastoletni zawodnik Vicenzy – pierwszy raz uszkodził kolano. Próbował wykonać wślizg, więzadła krzyżowe przednie trzasnęły z takim hukiem, że usłyszeli to nawet niektórzy kibice. Do urazu doszło na dwa dni przed oficjalnym przyklepaniem transferu Włocha do Fiorentiny. Wstępne diagnozy klubowych lekarzy brzmiały jak wyrok. – Trzeba odwołać transfer. Ten chłopak na boisko już nie wybiegnie. Koniec kariery.
– Lekarze spojrzeli na moją nogę, pokręcili głowami i wydali wyrok. Stwierdzili, że już nigdy nie zagram w piłkę – opowiadał Włoch. Oczywiście diagnoza okazała się zbyt pesymistyczna, Baggio po kilku miesiącach pauzy powrócił na boisko. Jednak cała jego kariera naznaczona była mniejszymi i większymi urazami. Nieustannie cierpiał. – Podczas pierwszej operacji kolana lekarze założyli mi przeszło dwieście szwów. Nie mogłem brać żadnych środków uśmierzających ból z powodu alergii. Byłem na skraju wytrzymałości, odchodziłem od zmysłów. Powiedziałem wtedy do mojej mamy: „Jeśli mnie kochasz, zabij mnie. Niech to już się skończy”. W ciągu pierwszego tygodnia po operacji schudłem kilkanaście kilogramów. Wciąż tylko płakałem z bólu. Wtedy zrozumiałem, czym tak naprawdę jest futbol. Ludzie wciąż nazywali mnie fenomenem, wieszczyli mi niebotyczną karierę. A tu co? Źle postawiona noga i ból, jakiego nigdy wcześniej nie przeżyłem. Sprowadziło mnie to na ziemię – dodał Baggio. – Skłamałbym mówiąc, że nie chciałem wtedy skończyć kariery. Pojawiały się czarne myśli. Powtarzałem sobie jednak, że to wszystko jest tylko kolejnym wyzwaniem. Musiałem udowodnić, że moje marzenia są silniejsze od mojego pecha. Piłka jest moją największą pasją.
Ile razy w swojej karierze pozrywał więzadła? Trudno nawet zliczyć. Po jednej z takich kontuzji zdarzyło mu się powrócić na boisko po niespełna 80 dniach. Napędzało go wtedy marzenie o wyjeździe na mistrzostwa świata do Korei i Japonii. Tylko pragnienie zdobycia złota w barwach reprezentacji Włoch sprawiło, że grał profesjonalnie w piłkę aż do 2004 roku.
– Czuję się zszyty z koszulką reprezentacji Włoch. To właśnie w niej chcę rozegrać ostatnie spotkanie w mojej karierze. Chcę przeżyć jeszcze jedną, wielką przygodę. Jeżeli mnie nie zabierzesz na mistrzostwa, zaakceptuję ten kielich goryczy. Ale nigdy, przenigdy nie wybaczyłbym sobie, gdybym nie spróbował wszystkiego, by pojechać na ten turniej – pisał Baggio w liście otwartym do selekcjonera kadry. Ostatecznie jednak nie pojechał ani na mundial w 2002, ani na Euro w 2004 roku. Wtedy się poddał. Ostatni mecz rozegrał na San Siro, przeciwko Milanowi. Pożegnano go jak bohatera.
– Ból, czysto fizyczny ból, był prawdziwą torturą, która towarzyszyła mi przez całą moją piłkarską karierę. W końcu stało się to tak nieznośne, że nie potrafiłem sobie z tym uczuciem poradzić. W Brescii miałem kłopoty z poruszaniem się przez dwa dni po każdym meczu. Dojeżdżałem samochodem pod dom, ale gdy mięśnie ostygły, nie potrafiłem już z niego wysiąść. Zdarzało mi się czołgać do drzwi wejściowych. A w kolejną niedzielę znowu grałem. Naładowany środkami przeciwbólowymi. Ale miałem przecież swój cel. Futbolowi poświęciłem wszystko. Kiedy schodziłem z boiska po raz ostatni – trochę paradoksalnie – poczułem się jednak spełniony. Więcej nie mogłem osiągnąć. Reakcja kibiców wtedy, w Mediolanie, gdy żegnałem się z futbolem… Wszystko mi wynagrodziła.
Skąd aż taka zawziętość?
Nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć. Ten obrazek zna każdy sympatyk futbolu. 17 dzień lipca 1994 roku, stadion Rose Bowl w Kalifornii. Finał mistrzostw świata. Brazylijczycy mierzą się z Włochami. Mecz kończy się bezbramkowym rezultatem. Baggio gra słabo – tak naprawdę w ogóle nie powinien pojawić się na boisku, ponieważ podczas półfinałowego starcia nabawił się urazu. Ale przecież nie mógł przesiedzieć takiego starcia wśród rezerwowych. To był jego turniej, jego mistrzostwa.
I jego chwila.
Gdyby Baggio pokonał Cláudio Taffarela, przedłużyłby szanse Italii na triumf w turnieju. O czym zresztą niewielu już dzisiaj pamięta. Wcześniej mylili się przecież Franco Baresi i Daniele Massaro, tak naprawdę to ten drugi spartaczył kluczowe uderzenie. Jednak pomyłka Baggio stała się symbolem porażki Włochów. Bez cienia przesady można powiedzieć, że to najsłynniejsza z zepsutych jedenastek w całej historii futbolu. A że Włoch grał praktycznie na jednej nodze, z okrutnym zapaleniem ścięgna? Że ledwie zipał ze zmęczenia?
To bez znaczenia.
Jego pomyłka, zwieszone ramiona, opuszczona głowa… Ten obrazek pozostanie symbolem.
– Całe życie trenuję i zawsze posyłam piłkę tam, gdzie tylko chcę. A w najważniejszym momencie chybiłem – smucił się w swojej biografii. – Trzeba było po tym finale wybrać jeden obrazek. Oprócz mnie, karnego nie wykorzystali też Baresi i Massaro. Ale to na mojej pomyłce skupiła się cała uwaga. (…) Jeden rzut karny zniweczył lata pracy i rozwiał nadzieje o mistrzostwie świata. Marzyłem o tytule, a przyszło największe rozczarowanie w całej karierze. Kiedy podchodziłem do rzutu karnego w meczu z Chile na kolejnych mistrzostwach świata, cały czas miałem w głowie obrazek z finału z Brazylią. Szedłem powoli, a w moim umyśle kołatała się jedna myśl, którą zacząłem sobie nerwowo powtarzać: „Po prostu uderz mocno. Po prostu uderz mocno…”.
Baggio ostatecznie nie zdobył z reprezentacją złota na mundialu ani w 1990, ani w 1994, ani w 1998 roku. Później nie miał już na to szansy. Jednak kojarzenie go wyłącznie z zepsutym karnym byłoby skandalicznie nieuczciwe. „Boski Kucyk” był bowiem fantasistą w najczystszym znaczeniu tego pojęcia. A poświęcenie dla narodowych barw tylko dodatkowo podsyca magiczną aurę, która spowija jego postać.
– Roberto Baggio to najwspanialszy włoski fantasista, piłkarz większy nawet od Meazzy i Bonipertiego. Należy mu się miejsce w panteonie największych sław w dziejach futbolu, zaraz za Maradoną, Pele i być może jeszcze Cruyffem. Gdyby nie powracające problemy z kontuzjami, Roberto byłby postrzegany jako najwybitniejszy piłkarz w historii futbolu – stwierdził słynny włoski trener, Carlo Mazzone. Oczywiście z pewną dozą przesady, był on człowiekiem absolutnie zakochanym w Roberto, ale trochę racji trzeba charyzmatycznemu szkoleniowcowi przyznać. Gdyby nie te piekielne kontuzje, które tak mocno chwiały jego klubową karierą, Baggio pojawiłby się w naszym rankingu co najmniej o kilkanaście miejsc wyżej.
30. SERGIO RAMOS
Gdy Real Madryt w ostatnim dniu okienka transferowego latem 2005 roku ogłosił transfer Sergio Ramosa, nikt nie mógł mu nadać lepszej symboliki niż sam zawodnik.
Ramos stanął przed mikrofonem ustawionym zdecydowanie za nisko względem jego wzrostu i zaczął przemawiać do kibiców pochylony, by urządzenie zebrało jego słowa. Show nieporadności ukrócił prezes Realu Florentino Perez, który podszedł i wyregulował dla swojego nowego nabytku statyw.
Nieporadny, nieobyty w takich okolicznościach Ramos symbolizował prawdopodobnie najdziwniejszy transfer pierwszej prezydentury Florentino Pereza. Jeśli pan i władca Królewskich decydował się wyłożyć grube pieniądze na zawodnika, to musiał to być ktoś wielki. Najlepiej zdobywca Złotej Piłki, ewentualnie jeden z faworytów do sięgnięcia po to wyróżnienie w nadchodzących latach. Figo, Zidane, Beckham, Ronaldo, Robinho. To były ruchy a’la Perez.
Nastolatek z Sevilli za 30 milionów? Rzecz bez precedensu.
Ramos nie okazał się jednak piłkarskim ciamajdą, mimo incydentu z mikrofonem czy tego późniejszego, z trofeum za zwycięstwo w Pucharze Króla, które obrońca Królewskich upuścił pod koła autobusu. Perez – człowiekiem niespełna rozumu, który pod wpływem niezrozumiałego impulsu otworzył książeczkę i wypisał tłusty czek do zrealizowania przez władze Sevilli.
Sergio Ramos stał się bowiem w Realu Madryt ikoną. Nie tylko jednym z najlepszych obrońców świata, umieszczanym z urzędu w jedenastkach roku na świecie nawet wtedy, gdy akurat ma za sobą słabiutkie dwanaście miesięcy (patrz gala FIFA The Best w 2019). Nie tylko seryjnym zdobywcą bramek w chwilach, gdy nadzieja zdaje się już być wygaszona. Jednym z najlepszych zawodników w historii tego sportu.
Tak, ma w swoim CV momenty zdecydowanie mniej chlubne niż gol z Atletico w finale Ligi Mistrzów, który zawiódł Real do zwycięskiej dogrywki. Ale reakcja na nie jest tylko potwierdzeniem jego wielkiej klasy. Jego potężnej konstrukcji psychicznej. W półfinale Ligi Mistrzów 2011/12 tak kopnął w piłkę ustawioną na jedenastym metrze, że wystrzelił ją – wraz z szansami Królewskich na finał – w okolice Saturna? Kilka tygodni później nie miał problemu, by w półfinale Euro stanąć naprzeciw Rui Patricio i przy stanie 2:2 w serii jedenastek posłać do celu pewną wcinkę.
Joaquin Caparros powiedział kiedyś, że gdyby Ramos został tenisistą czy pływakiem, byłby równie dobry. Tego sprawdzić niepodobna, ale dowodów na wszechstronność Andaluzyjczyka dostajemy cały czas coraz więcej. Bramek zdobywa więcej niż niejeden napastnik, a Carlo Ancelotti powiedział o nim swego czasu: – Są obrońcy z ponadprzeciętną techniką, inni dysponują wielką jakością w defensywie – jak Cannavaro. Inni, jak Baresi, są w stanie doskonale dowodzić linią obrony, kolejni wpływają na partnerów swoją silną osobowością. Ale zbierając wszystkie te cechy do kupy, Sergio Ramos jest najbardziej kompletnym z obrońców. Ma po trochę wszystkiego: techniki, siły, osobowości i przywództwa.
29. SANDOR KOCSIS
Mecz rozegrany 25 listopada 1953 roku nazywany jest „Meczem Stulecia”. To wtedy, w obecności 105 tysięcy kibiców, na Wembley starły się reprezentacje Anglii i Węgier. W spotkaniu padło dziewięć bramek i było ono jedną z największych manifestacji wielkości ówczesnego madziarskiego futbolu.
Większość zespołów sztywno trzymała się wówczas zasad numeracji takich jak to, że wysunięty napastnik gra z dziewiątką, rozgrywający z dziesiątką i tak dalej. Selekcjoner Gustav Sebes miał jednak na to spotkanie plan wprowadzenia maksymalnego zamieszania w szeregach Anglików. Z dychą zagrał więc napastnik Puskas, z dziewiątką – rozgrywający Nandor Hidegkuti. Ruchliwość zawodników ofensywy miała być dodatkowym utrudnieniem.
Anglicy zgłupieli. Nie dość, że mierzyli się z zespołem grającym w niemal niezmiennym składzie od 4 lat, ich przedmeczowe założenia wzięły w łeb. Węgrzy wygrali tamten mecz 6:3. – Zobaczyliśmy styl gry, system, jakiego nie znaliśmy nigdy wcześniej. Żaden z tych zawodników nic nam nie mówił. Nie mieliśmy pojęcia o Puskasu. Wszyscy byli dla nas jak z Marsa. Przyjechali na Wembley, gdzie Anglia nigdy nie przegrała, spodziewaliśmy się 3:0, 4:0, może 5:0 (…). Tamten mecz zmienił nasze myślenie – powiedział trener Synów Albionu, Bobby Robson.
To był pogrom, a wynik mógł być jeszcze bardziej okazały. Jak bowiem twierdził Jeno Buzanszky, prawy obrońca Węgrów, jeden z ich najlepszych graczy nie był nawet w pobliżu swojej szczytowej formy. Mimo to siał zamęt w szeregach Anglików, ale jego najlepszy czas miał dopiero nadejść.
Tym piłkarzem był Sandor Kocsis.
Anglicy niedługo przekonali się o tym, co mocno zbudowany napastnik potrafi zrobić pod bramką przeciwnika, gdy jest w sztosie. Tuż przed mistrzostwami świata w 1954 roku zmierzyli się więc z Madziarami po raz drugi, tym razem w Budapeszcie.
Po dziś dzień Anglia nie przegrała meczu międzypaństwowego tak wysoko, jak wtedy. 7:1 z dubletami Kocsisa i Puskasa było dowodem na to, że Węgrzy nieprzypadkowo od równo czterech lat byli niepokonani i znaleźli się na czele rankingu sporządzanego przez FIFA.
Na mundial do Szwajcarii Węgrzy jechali więc po złoto. W kraju przygotowania do celebry trwały już na długo przed finałem, dla piłkarzy wygrawerowano na drogich zegarkach inskrypcję „dla mistrzów świata”, zorganizowano też wielki bankiet po powrocie do ojczyzny.
Węgrzy poszli po finał po trupach znakomitych rywali, przerabiając ich na mielonkę. W 1/4, w „Bitwie o Berno” padła Brazylia, w 1/2 – obrońcy tytułu z Urugwaju. Po czterech wiodących do starcia o złoto spotkaniach, nasi bratankowie mieli na koncie 25 bramek strzelonych, 7 straconych. Wspomniany Kocsis, nazywany „Złotą Głową” ze względu na doskonałą umiejętność uderzania piłki tą częścią ciała, był pewniakiem do tytułu króla strzelców. Korei wbił trzy, Niemcom cztery, Brazylii i Urugwajowi po dwie sztuki.
Pozostawało już tylko pokonać Niemców, których w grupie Węgrzy ograli 8:3. Po ośmiu minutach zanosiło się na równie bolesne lanie. Puskas, Czibor, 2:0. Pozamiatane.
I wtedy z potężnym węgierskim zespołem wydarzyło się coś, co do dziś pozostaje zagadką. Wypuścił kontrolę nad meczem, w dziesięć minut dał Niemcom wyrównać, a później – mimo optycznej przewagi udokumentowanej golem Puskasa, kontrowersyjnie nieuznanym – oddał także zwycięstwo. Wydarzył się „Cud w Bernie”.
Mecz, którego wynik wróci jeszcze do Kocsisa, kilka lat po tym, jak zdecyduje się uciec z Węgier i tym samym przekreślić sobie szansę na poprawienie i tak niebywale imponującego dorobku w kadrze – 68 meczów, 75 goli. W wyniku Rewolucji Węgierskiej, z rocznym przystankiem w Young Fellows Zurych, Kocsis wyląduje bowiem w Barcelonie, z którą zdobędzie dwa tytuły mistrzowskie, dwa Puchary Hiszpanii oraz Puchar Miast Targowych. A także zagra w finale Pucharu Europy 1961. Historia powtórzy się w brutalny sposób – znów dwóch Węgrów zdobędzie gola w finale (tym razem Czibor i Kocsis), znów zakończy się on porażką 2:3.
Cierpienia piłkarskie są jednak niczym przy cierpieniach, jakie Kocsis znosił, gdy już zawiesił buty na kołku. Rok po przejściu na emeryturę amputowano mu obie nogi w wyniku wypadku samochodowego, kilka lat później został zdiagnozowany z białaczką. W 1979 roku zginął po tym, jak wyskoczył z okna szpitala w Barcelonie. Domniemywano samobójstwo.
28. ZICO
„Biały Pele”. Już za samą ksywę Zico zasługuje na wysoką pozycję w rankingu, prawda?
Choć oczywiście nie tylko za efektowny pseudonim doceniamy Brazylijczyka, bo idąc tym tokiem rozumowania, to należałoby również w zestawieniu umieścić Sylwestra Czereszewskiego, znanego jako „Pele z Klewek”.
Zico to jedna z największych, ale i najbardziej niespełnionych postaci w dziejach futbolu. Wprawdzie jeżeli chodzi o arenę klubową, nie jest jeszcze tak źle – Brazylijczyk w 1971 roku zadebiutował w barwach Flamengo i z czasem wyrósł na największą piłkarską gwiazdę całego Rio de Janeiro. Dekadę po debiucie osiągnął z klubem absolutny szczyt – zatriumfował w Copa Libertadores i Pucharze Interkontynentalnym. Zwłaszcza ten drugi sukces musi robić wrażenie, ponieważ brazylijska ekipa rozwalcowała przepotężny wówczas Liverpool aż 3:0. Zico nie zdobył bramki w tamtym starciu, lecz wybrano go piłkarzem meczu. Bezlitośnie objeżdżał defensorów The Reds. Greame Souness wymienił potem gwiazdora Flamengo jako jednego z dwóch najtrudniejszych do upilnowania przeciwników, na jakich natknął się w swojej karierze. Podobnego zdania był między innymi Ruud Gullit, opisujący Zico jako jednego z najlepszych dryblerów w dziejach futbolu.
Nunes, autor dwóch bramek dla Flamengo, stwierdził w pomeczowym wywiadzie dla brytyjskich mediów: – To Zico jest gwiazdą naszej drużyny. Ja tu tylko strzelam gole. On dokonuje genialnych posunięć, ja dokładam stopę. Tyle.
W międzyczasie tłum dziennikarzy przepytywał także samego Zico. Jeden z reporterów wprost nazwał Brazylijczyka najlepszym piłkarzem na świecie i porównał go do samego Pele. Zico zareagował niespodziewanym oburzeniem. – Myślę, że takie porównania są dzisiaj zbędne. Pele jest niedościgniony, to najlepszy piłkarz w historii futbolu. Stawianie go jako obiekt porównania złamało już karierę wielu obiecującym brazylijskim zawodnikom. Ja jestem Zico, nie Pele. Tylko Zico, nic więcej.
Skromność uzasadniona, ale i chyba trochę przesadna. Legenda głosi, że w tamtych latach kibice Flamengo w dniu urodzin Zico składali sobie bożonarodzeniowe życzenia. Bądź co bądź, Pele był tylko „Królem Futbolu”. Zico dorobił się boskiego statusu. Gdyby nie nieustanne urazy, Brazylijczyk z pewnością wygrałby więcej trofeów i natłukłby więcej goli.
Jego statystyki i tak wyglądają imponująco. W oficjalnych spotkaniach przekroczył barierę 400 bramek. Oczywiście na trafienia w ligach stanowych w Brazylii można patrzeć z powątpiewaniem, lecz nie mówimy przecież o napastniku.
Nawet połowa tego dorobku robiłaby wrażenie.
Nieco mniej imponująco wypadła europejska przygoda Zico. Choć właściwie, to i tu na dwoje babka wróżyła. W sezonie 1983/84 brazylijski rozgrywający trafił do Udinese i trzeba mu oddać, że wziął włoską Serie A szturmem. Zdobył aż 19 bramek w 24 występach, wyścig o koronę króla strzelców przegrywając tylko z Michelem Platinim. Ale Udinese dysponowało zbyt przeciętną kadrą, by włączyć się do walki o najwyższe cele. Kolejne rozgrywki upłynęły Brazylijczykowi pod znakiem kontuzji, kłopotów z fiskusem i awantur z zarządem klubu oraz z sędziami. Zico frustrował się, że władze Udinese nie potrafią otoczyć go wartościowymi zawodnikami. W końcu spakował manatki i powrócił do Rio de Janeiro. A szkoda, bo jego rywalizacja z Platinim i Maradoną o status gwiazdy numer jeden w Serie A z pewnością byłaby fascynująca. A przecież do Fiorentiny trafił jeszcze Socrates.
Zico z pewnością zapisał się w historii calcio, rewolucjonizując spojrzenie Włochów na technikę egzekwowania rzutów wolnych. Pisał o tym między innymi Bartłomiej Rabij w „Podciętych skrzydłach kanarka”.
W dorobku Brazylijczyka brakuje – tylko i aż – mistrzostwa świata.
W 1978 roku Zico wraz z ekipą Canarinhos zajął trzecią lokatę podczas mundialu w Argentynie. Wtedy jednak nie pełnił jeszcze roli lidera zespołu. Jego turniejem miały być natomiast mistrzostwa w Hiszpanii. Niemalże już dziś mityczna ekipa pod przewodnictwem trenera Tele Santany grała wówczas futbol nieziemski, choć mocno naiwny. W efekcie rozkochała w sobie do szaleństwa kibiców, lecz udział w turnieju skończyła już na etapie grupowym. Co było wielkim rozczarowaniem, biorąc pod uwagę potencjał kadrowy ekipy z „Kraju Kawy”.
Pisaliśmy na Weszło: „Santana, uważany w Brazylii za najwybitniejszego szkoleniowca swojej epoki, stworzył trudną do powstrzymania maszynkę do strzelania bramek. Początkowo Canarinhos młócili wszystkich jak leci – najpierw wygrali ze Związkiem Sowieckim, potem rozgromili Szkotów i Nowozelandczyków. Następnie spuścili manto Argentynie w południowoamerykańskim klasyku. Żeby awansować do półfinału i zmierzyć się z Polską pozostało tylko zremisować z Włochami. Santana nie nastawił jednak swoich podopiecznych na kunktatorską grę. Sócrates, Zico, Falcão i spółka zaszarżowali na Italię tak jak to mieli w zwyczaju, z otwartą przyłbicą. I przegrali tę wymianę ciosów 2:3, w dramatycznych okolicznościach żegnając się z turniejem. – Piłkarska reprezentacja Brazylii już nigdy nie zdoła zagrać z takim rozmachem – skomentował po meczu wstrząśnięty Sócrates.
Zico posunął się dalej i stwierdził, że wraz z porażką Canarinhos umarł futbol.
Santana nie dał za wygraną i nie wyrzekł się swoich piłkarskich ideałów. Cztery lata później spróbował ponownie zaszarżować po złoty medal mistrzostw świata w brawurowym stylu. I znowu się nie udało. Tym razem Brazylijczycy pożegnali się z turniejem na etapie ćwierćfinału – odpadli z Francją po serii rzutów karnych. Zico swoją jedenastkę wykorzystał, w przeciwieństwie do Platiniego. Jednak koniec końców to zawodnicy z Ameryki Południowej mylili się częściej. Zresztą, sam Zico także w tamtym spotkaniu sknocił karnego, lecz jeszcze w trakcie gry. Sam tę jedenastkę wywalczył, choć to go chyba specjalnie nie usprawiedliwia. Już prędzej fakt, że występ z Francją był dla niego pierwszym na meksykańskim turnieju, ponieważ wcześniej cierpiał z powodu kontuzji”.
– W 1982 roku Brazylia grała naprawdę pięknie. Do dzisiaj ludzie są w stanie z pamięci wyrecytować nasz skład z przegranego meczu z Włochami – opowiadał sam Zico. – Ale dla mnie futbol zawsze był po prostu grą. Wygrywasz albo przegrywasz, nic innego nie ma znaczenia. Co nie oznacza, że rozpamiętuję tę porażkę. Wydaje mi się, że zrobiliśmy co w naszej mocy.
27. ANDRES INIESTA
Frank Rijkaard: – Wystawiałem go jako fałszywego skrzydłowego, środkowego pomocnika, defensywnego pomocnika, za napastnikiem. Zawsze był wyborny.
Pep Guardiola: – Iniesta nie farbuje włosów, nie nosi kolczyków, nie ma tatuaży. Może to czyni go mało atrakcyjnym dla mediów, ale jest najlepszy.
Luis Enrique: – Iniesta jest najbardziej pomysłowym piłkarzem w Hiszpanii. Jest jak Harry Potter. Raz, dwa, trzy, czary mary i już ma rywala za sobą. To tak, jakby miał w kieszeni magiczną różdżkę.
Vicente del Bosque: – To piłkarz kompletny. Broni, atakuje, kreuje i strzela.
Menedżerowie, którzy mieli okazję pracować z Andresem Iniestą są w jego ocenie zgodni. W zasadzie można znaleźć cytat z każdego wybitnego szkoleniowca, który rozpływał się swego czasu w zachwytach nad Hiszpanem. Złote lata hiszpańskiej piłki, kiedy reprezentacja triumfowała na trzech kolejnych wielkich turniejach, to lata prime’u Iniesty. On łączy swoją osobą cztery ostatnie triumfy Blaugrany w Champions League, zapisał na swoim koncie dziewięć tytułów mistrza Hiszpanii, dwie potrójne korony.
Nie strzelał setek goli, a jednak trafiał w momentach absolutnie najistotniejszych. Bez jego bramki w finale nie byłoby pierwszego w historii reprezentacji Hiszpanii mistrzostwa świata, bez trafienia przeciwko Chelsea na Stamford Bridge historia Pepa Guardioli jako trenera nie miałaby najmocniejszego pierwszego rozdziału, jaki tylko można sobie wyobrazić. Triumfu w każdych możliwych rozgrywkach podczas osiemnastu pierwszych miesięcy w roli menedżera pierwszego zespołu.
26. RUUD GULLIT
Jeśli gracie w FIFA Ultimate Team, to na pewno kojarzycie nazwę „Gullit Gang”. Odnosi się ona do bardzo wąskiej grupy piłkarzy, którzy wszystkich sześć głównych atrybutów w grze – szybkość, strzały, podania, drybling, obrona, fizyczność – mają wycenione powyżej 80. Jej naczelnym przedstawicielem jest, jak sama nazwa wskazuje, legenda holenderskiej piłki.
Jest nie bez przyczyny, bo choć EA Sports zdarza się wystawić oceny od czapy, to ta Gullita jest podparta opinią innego arcywybitnego grajka – George’a Besta. – Gullit to doskonały piłkarz pod każdym względem – powiedział kiedyś legendarny północnoirlandzki napastnik.
Gullit uosabiał futbol totalny, który narodził się przecież w jego ojczyźnie. Stał się jednym z symboli odrodzenia holenderskiej piłki, która po tłustych latach 70., na początku lat 80. wpadła w głęboki dół. Nie udało się wtedy Oranje zakwalifikować na trzy kolejne wielkie imprezy. Pokolenie z Rijkaardem – kumplem Gullita od najmłodszych lat, kiedy wspólnie kopali piłkę na ulicach Amsterdamu – van Bastenem czy braćmi Koemanami potrzebowało nieco czasu, by się rozkręcić. By w 1988 roku, na pierwszej wielkiej imprezie od ośmiu lat, Holendrzy sięgnęli po tytuł mistrzowski, z Gullitem w roli kapitana.
Gullit był symbolem sukcesu reprezentacji. Symboliczne, że gdy „piłkarz totalny”, jak się o nim mówiło, grał u Rinusa Michelsa w pełni formy, Oranje wygrali europejski czempionat. Gdy zaś przyjechał na mundial 1990 po ciężkiej kontuzji oraz kiedy w 1994 zdecydował się na trzy tygodnie przed turniejem na boiskach USA zrezygnować z udziału w turnieju z powodu konfliktu z Dickiem Advocaatem, Holendrzy wracali przedwcześnie, ze zwieszonymi głowami.
Bardzo wiele Gullitowi dała gra z Johanem Cruyffem, gdy ten powoli zmierzał ku ostatnim akordom swojej piłkarskiej kariery. To dzięki niemu zrozumiał, że by być liderem zespołu, nie wystarczy pieczętować tego na boisku, trzeba to robić także i poza nim. – Miałem ten przywilej, że Cruyff był obecny w moim życiu. Jestem mu wdzięczny za to, jak się mną zaopiekował – mówił.
Umiejętności Gullita, które pozwalały mu błyszczeć właściwie na każdej pozycji, nie pozostawały długo niezauważone. Wymknął się co prawda Ajaksowi – choć przecież wychował się w Amsterdamie – ale już Feyenoord nie pozwolił, by taki talent przeszedł mu koło nosa. Wygrał Eredivisie na De Kuip, wygrał także dwukrotnie po przenosinach do PSV, by latem 1987 roku trafić do Milanu. I uformować tam wkrótce legendarne trio z Frankiem Rijkaardem i Marco van Bastenem. Po pół roku w Mediolanie zdobył Złotą Piłkę, kolejny rok później był w plebiscycie drugi, przegrał tylko ze swoim rodakiem Marco van Bastenem. W 1988 całe podium Ballon d’Or należało zresztą do Holendrów z Milanu.
25. LEW JASZYN
Czas na słynną „Czarną Panterę”.
Powszechnie przyjmuje się, że Lew Jaszyn to najwybitniejszy bramkarz w dziejach futbolu. Przychylamy się do tych ocen. Również klasyfikujemy go najwyżej spośród uwzględnionych w rankingu golkiperów.
Mało kto wie, że legendarny radziecki golkiper jest nie tylko wielokrotnym mistrzem Związku Sowieckiego w piłce nożnej, ale zdobył także tytuł… w hokeju na lodzie. Dowodzi to, że Jaszyn byłby w stanie strzec z powodzeniem każdej bramki. Gdyby ustawić go przed nocnym klubem na Monciaku w roli selekcjonera, to nie przepuściłby z pewnością żadnego klienta, który trochę za mocno dał w szyję podczas afteru.
Urodzony w 1929 roku w Moskwie zawodnik nie miał lekkiego dzieciństwa. Podczas II Wojny Światowej pracował w fabryce pocisków. Jego piłkarski talent dostrzeżono właśnie tam, Jaszyn występował bowiem w przyzakładowej drużynie piłkarskiej. Na tle innych robotników wyróżniał się do tego stopnia, że został zaproszony na trening w Dynamie Moskwa. Zaczął fatalnie – podczas meczu towarzyskiego przepuścił piłkę wystrzeloną przez bramkarza drużyny przeciwnej.Niedługo potem zawalił gola w prestiżowym starciu ze Spartakiem Moskwa. Jeden z klubowych działaczy – przy okazji oficer w stopniu generała – wparował po tamtym spotkaniu do szatni i zaryczał: – „Proszę pozbyć się tego idioty z naszego zespołu!”. Wówczas oddelegowano Jaszyna do sekcji hokejowej i tam spędził kolejne lata, grając jednak na tyle znakomicie, by przypomnieć o sobie trenerom piłki nożnej. Summa summarum, barw moskiewskiej ekipy bronił nieprzerwanie od 1950 do 1970 roku. Już nigdy nie pozwolił, by przed meczem zjadły go nerwy. – Sekret polega na tym, żeby przed wyjściem na murawę zapalić papierosa i wypić kieliszek wódki – tłumaczył tajemnicę swojej zimnej krwi.
Abstrahując od burzliwych początków kariery, trzeba powiedzieć, że Lew trafił dobrze. W okresie powojennym Dynamo przeżywało złote lata. Klub rozwijał się dynamicznie pod protektoratem sowieckiej bezpieki, ze specjalnym wsparciem Ławrientija Berii, szefa NKWD. Nie ma przypadku w tym, że Jaszyn prawie wszystkie tytuły mistrzowskie zdobył z Dynamem jeszcze w latach pięćdziesiątych.
Umówmy się jednak – to nie występy w lidze ZSRR uczyniły z Jaszyna golkipera klasy światowej.
W drużynie narodowej Lew zadebiutował już w 1954 roku. Zdecydowanie najlepiej szło mu podczas mistrzostw Europy. W 1960 roku sowiecka kadra odniosła podczas tego turnieju zwycięstwo, cztery lata później zajęła drugie miejsce. Do tego Jaszyn jest również złotym medalistą olimpijskim. Gorzej wiodło mu się natomiast podczas mistrzostw świata. W Anglii udało się wprawdzie ekipie z ZSRR dotrzeć do strefy medalowej, ale już cztery lata wcześniej – w 1962 roku – mundial skończył się dla sowieckiej ekipy gigantycznym rozczarowaniem.
Ówcześni mistrzowie Europy polegli w ćwierćfinale, lepsi okazali się niespodziewanie Chilijczycy, gospodarze turnieju. Jaszyn nie wypadł podczas tego spotkania najlepiej, choć w końcówce ratował swój zespół przed wyższą porażką. Już zupełnie katastrofalny był natomiast jego występ przeciwko Kolumbii w fazie grupowej.
Spotkanie zakończyło się remisem 4:4, a „Czarna Pantera” puszczała szmatę za szmatą.
Podobno Jaszyn tak się załamał swoim kompromitującym występem, że chciał natychmiast po turnieju zakończyć karierę. I trudno się dziwić tak zdecydowanej reakcji – jego pewność siebie została rozszarpana na strzępy przez rozwścieczonych dziennikarzy i kibiców, a to ona była zawsze podstawową cechą i główną siłą tego bramkarza. Poza genialnym refleksem, postać Jaszyna stała się słynna ze względu na jego niespotykaną odwagę. Golkiper ustawiał linię obrony, nie bał się gry nogami, zdarzało mu się nawet wybiegać z futbolówką poza pole karne. W czasach, gdy bramkarze byli na ogół przyspawani do linii, takie podejście do swojej boiskowej roli trzeba uznać za rewolucyjne. A legendarny golkiper trzymał też w zanadrzu inne sztuczki – czasami zdarzało mu się interweniować… głową. Zdejmował swój ulubiony kaszkiecik, wyskakiwał do dośrodkowania i wybijał je główką poza szesnastkę.
Zasłynął też jako specjalista od bronienia rzutów karnych. – Radość z widoku Jurija Gagarina w kosmosie może być przyćmiona tylko obronioną jedenastką – przyznał kiedyś. Przyjmuje się, że w oficjalnych spotkaniach Jaszyn wybronił co najmniej 150 uderzeń z wapna. – On gra w piłkę lepiej ode mnie – przyznał w 1963 roku Sandro Mazzola, jedna z ofiar Jaszyna.
Po mundialowej klapie w 1962 roku Jaszyn na pół roku wyjechał z Moskwy. Zaszył się w głuszy, żyjąc w zgodzie z naturą i – co tu dużo mówić – łojąc gorzałę. Dzisiaj pewnie zdiagnozowano by u niego depresję. Wtedy kryzys golkipera potraktowano po prostu jako kolejny przejaw jego słabości. W końcu Jaszyn podźwignął się jednak z kolan i powrócił na ligowe boiska.
Ponoć wygwizdywali go nawet kibice Dynama Moskwa, tak fatalną reputacją się wówczas cieszył.
Na szczęście nie ugiął się pod presją tłumu i na dobre wycofał się z postanowienia o zakończeniu kariery. Na swoje szczęście, przede wszystkim. W 1963 roku jego występ w pokazowym meczu Anglia – Reszta Świata zrobił tak piorunujące wrażenie na kibicach i ekspertach, że golkipera nagrodzono Złotą Piłką. Do dziś Jaszyn pozostaje zatem jedynym wyróżnionym bramkarzem w plebiscycie France Football.
– Chociaż grałem na najwyższym poziomie, uczyłem się od niego. Wyobrażałem sobie, że gram jak on – opowiadał słynny Gordon Banks.
24. DIDI
Początek lat 50. był dla brazylijskich kibiców absolutnie traumatyczny. 1950 rok to słynne Maracanazo, porażka w meczu o mistrzostwo świata z Urugwajem. 1954? Porażka 2:4 z Węgrami już na poziomie ćwierćfinałów. Powodów porażki upatrywano w wielu miejscach, a do głosu – niestety – doszli i rasiści.
Brazylijski prawnik i pisarz Lyra Filho napisał wówczas:
„Niezaprzeczalnym jest, że Węgrzy mają lepsze predyspozycje, jak wiele innych krajów, wyposażając swój najlepszy zespół najlepszymi możliwymi cechami (…). Łatwo porównać fizjonomię brazylijskiej reprezentacji, zbudowanej głównie wokół czarnych i mulatów, z zawodnikami reprezentującymi Argentynę, Niemcy, Węgry czy Anglię.”
Taka narracja pojawiła się również w dyskusjach na najwyższym szczeblu – w CBD, a więc w Brazylijskiej Konfederacji Sportowej. Pierwszy mecz na mundialu w 1958 roku był idealnym odzwierciedleniem poglądów federacji – w pierwszej jedenastce było aż dziesięciu piłkarzy o jasnym kolorze skóry – białych lub bardzo jasnych mulatów. Pele i Garrincha leczyli wtedy kontuzje, jedynym czarnoskórym graczem był więc „absolutnie niezastąpiony negro Didi”, jak o nim pisano.
Jego jakości podważyć się po prostu nie dało. Najlepszym potwierdzeniem był zdobyty w 1958 roku wraz z tytułem mistrza świata także i ten dla najlepszego piłkarza całego turnieju. Zasłużony w pełni, Didi był bowiem motorniczym tamtej ekipy. I to nie tylko na samych mistrzostwach, bowiem wcześniej to właśnie jego gol dał Canarinhos awans na imprezę rozgrywaną na boiskach Szwecji.
Choć opaska kapitańska nie zawędrowała na jego ramię – nosił ją w Szwecji biały Bellini, zawodnik o włoskich korzeniach – to właśnie Didi był zdecydowanym liderem drużyny idącej po pierwszy w historii triumf na mundialu. Jednym z najbardziej charakterystycznych momentów tamtych mistrzostw było jego zachowanie po szybko straconym golu w finale przeciwko gospodarzom. Brazylijczycy byli wstrząśnięci, Mario Zagallo wyznał po latach, że natychmiast pomyślał o tragicznym 1:2 z Urugwajem z 1950. Didi wziął jednak piłkę z bramki pod pachę i bardzo wolnym krokiem udał się w kierunku środka boiska. Po drodze uspokajał kolejnych partnerów mówiąc, że jego drużyna klubowa łoiła szwedzkie kluby z dużą łatwością. – Mówię wam, ci gringo nie potrafią grać w piłkę. Nic a nic – miał zapewniać partnerów.
Skończyło się 5:2.
Didi zawsze wiedział doskonale, jak dotrzeć do konkretnych partnerów. Mówiono o nim „Czarny Napoleon”, jego dowództwo doprowadziło Brazylię także do mistrzostwa świata w 1962. Poza cechami wolicjonalnymi imponował też szybką grą piłką. W przeciwieństwie do wielu Brazylijczyków z kolejnych pokoleń, on do dryblingu uciekał się w ostatniej instancji, jeżeli zupełnie niemożliwe stawało się pchnięcie gry do przodu poprzez podanie.
Jego znakiem firmowym był strzał z dystansu, opadający liść czy – w dosłownym tłumaczeniu – suchy liść. Bomba z prawej nogi, której lot najpierw był mocno wznoszący, by gwałtownie opaść w pobliżu linii bramkowej.
23. BOBBY CHARLTON
„Czerwony Diabeł“ z krwi i kości. Jeden z najwybitniejszych zawodników w historii Manchesteru United i reprezentacji Anglii. Na jego cześć nazwana została trybuna w „Teatrze Marzeń“. Robert Charlton w Manchesterze ma status niekwestionowanej legendy. Oczywiście nie bez przyczyny – jako jeden z nielicznych przeżył monachijską katastrofę lotniczą w 1958 roku, stanowiąc o sile United w późniejszych latach. Po tym dramatycznym zdarzeniu on, George Best i Denis Law, grali być może najpiękniejszy futbol w historii klubu z Old Trafford.
Charlton na początku swojej kariery u Matta Busby’ego występował jako typowa dziewiątka, dopiero z czasem przenosił się w inne sektory boiska – najpierw został przesunięty na lewe skrzydło, a potem na pozycję rozgrywającego. I to właśnie tam, jako gość ustawiony za napastnikiem, bez przerwy znajdując się pod grą, Bobby przeżywał najbardziej płodny okres w swojej karierze.
Anglik rozegrał wiele kapitalnych spotkań, ale szczególnie wspominać może zwłaszcza dwa – finał Pucharu Europy z 1968 oraz półfinał mistrzostw świata z 1966 roku. W tym pierwszym Manchester United mierzył się z Benficą Lizbona. „Czerwone Diabły“, zgodnie z oczekiwaniami, wyszły na prowadzenie jako pierwsze, choć dopiero w 53. minucie, oczywiście dzięki fenomenalnie dysponowanemu Charltonowi. Gdy już nic nie zanosiło się na zmianę wyniku, to Jaime Graca wyrównał i do wyłonienia zwycięzcy potrzebna była dogrywka. I wtedy zaczęła się rzeźnia na całego – Best, Kidd i po raz kolejny Charlton.
Trofeum dla United, dokładnie dekadę po tragicznym wypadku w Monachium.
Jako się rzekło, sir Bobby spektakularnie błysnął też dwa lata wcześniej na mundialu. W pojedynkę załatwił w półfinałowej konfrontacji Portugalczyków dając swojej drużynie przepustkę do gry o złoty medal. A tam, po pięknym spotkaniu i wielu kontrowersjach, Anglicy ograli Niemców i wznieśli puchar.
Pierwszy i ostatni raz w swojej historii.
Charlton w futbolu wygrał właściwie wszystko. Zabrakło mu tylko triumfu podczas mistrzostw Europy. Strach pomyśleć, jak wiele mógłby osiągnąć, gdyby nie feralna katastrofa, która na pewien czas strąciła Manchester United z piedestału.
Pytany o siłę „dzieciaków Busby’ego”, sir Bobby niezmiennie zapewnia, że była to drużyna zdolna do wszystkiego. – Początkowo nie wiedzieliśmy, czy jesteśmy dość mocni, by w ogóle przetrwać w Europie. Wtedy w rozgrywkach międzynarodowych stawało się często do gry z zawodnikami, których wcześniej nie widziało się na oczy, nawet w telewizji. A to przecież byli piłkarze magiczni, jak na przykład Alfredo Di Stefano. Jednak szybko się dostosowaliśmy do gry w Pucharze Europy. Jestem pewny, że gdyby nie wypadek, po trofeum sięgnęlibyśmy już w 1958 roku. Real Madryt na pewno nie zdobyłby pięciu pucharów z rzędu. Za szybko się rozwijaliśmy. Jestem też przekonany, że albo w 1958, albo w 1962 roku angielska kadra zwyciężyłaby na mundialu – zapewniał Charlton na łamach FourFourTwo.
22. RONALDINHO
„Radość ludu”. „Uśmiech futbolu”. Czy my musimy wam w ogóle przypominać, kim był Ronaldinho?
Jeden z niewielu zawodników w historii piłki, których po prostu nie dało się nie lubić. Brazylijczyk wśród kibiców nie miał wrogów. Można było się na niego wściekać, gdy absurdalnie odważnym rajdem upokorzył ulubioną drużynę. Można było odczuwać frustrację, gdy znowu okpił ulubionego obrońcę zwodem tyleż pięknym, co bezczelnym. Ale patrząc na popisy Ronaldinho miało się takie poczucie, że on nie uprawia sztuki dla sztuki. Że nie stara się upokorzyć przeciwnika, zadrwić sobie z niego. Ten typ po prostu tak miał. Nie umiał grać w piłkę inaczej niż pięknie. W pojęciu Ronaldinho, futbol jest czystą rozrywką. Pewnie dlatego z obserwowania Brazylijczyka w akcji płynęło tak wiele prawdy. W jego posunięciach nie było kalkulacji. Nie był zawodnikiem, któremu naukowcy i analitycy podpowiedzieli, w którym miejscu boiska nie należy dryblować, albo z jakiej pozycji nie należy oddawać strzału. Ronaldinho wszystko czynił instynktownie.
Stąd zapewne fenomen jego popularności. Po transferze do FC Barcelony brazylijski cudotwórca stał się niejako uosobieniem idei joga bonito. To portugalskie pojęcie stało się popularne nawet na polskich podwórkach. Każdy chciał grać choć trochę jak Ronaldinho. Nawet jeżeli nie przepadał za Barcą. Zresztą, przecież R10 zebrał owację na stojąco nawet na Estadio Santiago Bernabeu.
Zapytacie na pewno: dlaczego tak nisko? Dlaczego nie w czołowej dziesiątce? Czemu nie w piątce?
Nie czepiamy się dorobku Brazylijczyka. Na mistrzostwach świata w 2002 roku pełnił wprawdzie rolę drugoplanową, ale już wtedy dołożył sporą cegiełkę do triumfu ekipy Canarinhos na azjatyckich boiskach. Zatriumfował też w Champions League, choć bohaterem finału nie został. Dwukrotnie wygrał także mistrzostwo Hiszpanii. Nie wygląda to źle. Ale trudno przymknąć oko na fakt, iż prime time Ronaldinho potrwał w gruncie rzeczy ledwie kilka lat. W Paris-Saint Germain miewał lepsze i gorsze momenty, zresztą wówczas jego sława była jeszcze raczej lokalna, był po prostu wyróżniającą się postacią francuskiej ekstraklasy. Z kolei w AC Milanie widać już było, że najlepsze lata ma za sobą. Wychodzi więc na to, że Ronaldinho pełnym blaskiem świecił tylko w FC Barcelonie.
A i tam nie każdy sezon można mu zaliczyć jako w pełni udany. Nie ma przypadku w tym, że Pep Guardiola przebudowę zespołu rozpoczął między innymi od pozbycia się Ronaldinho, który miał wówczas dopiero 28 lat. Teoretycznie wchodził w najlepszy dla piłkarza wiek, tymczasem został bez litośnie odstawiony. – Deco i Ronaldinho przychodzili pijani na treningi. Guardiola ich odpalił, bo nie chciał, by ci dwaj mieli zły wpływ na Messiego – stwierdził Alaksandr Hleb.
Mówi się, że punktem przełomowym w karierze Ronaldinho były mistrzostwa świata w 2006 roku.
Brazylia zawiodła a on – jako zawodnik, od którego wymagano najwięcej – zawiódł w dwójnasób, bo również jako lider. Mistrz świata z 1970 roku, Tostão, zwrócił wówczas uwagę: – Ronaldinho nie ma ważnej cechy, którą nosili w sobie Pele i Maradona. Brak mu naturalnej agresji. Oni po porażce potrafili się zmienić. Ogarniała ich furia. Po Ronaldinho wszystko spływa.
Coś w tym, cholera jasna, jest. Choć z drugiej strony, gdyby Ronaldinho był, jak większość wybitnych sportowców, zafiksowany żądzą ciągłego zwyciężania, to czy pozwalałby sobie na taką boiskową swobodę? Cały jego fenomen opiera się właśnie na tym, że trofea zdobywał niejako przy okazji. Pisał o tym swego czasu Leszek Milewski: „Ja wiem, że Messi i Ronaldo strzelili o milion goli więcej. Wiem, że był zastęp piłkarzy regularniejszych, mających znacznie dłuższe „okienko wielkości”. Takich, którzy idąc nocą do garażu muszą uważać by nie zabić się o jakiś Puchar Świata, mistrzowską paterę albo jeden z tuzina przykurzonych superpucharów. Gdybym miał ułożyć ranking najwybitniejszych zawodników, nie odważyłbym się R10 umieścić na pierwszym miejscu. Ale ze wszystkich piłkarzy Ronaldinho i tak szanuję najbardziej i basta”.
21. GIUSEPPE MEAZZA
Gdybyśmy dostawali złotówkę za każdego piłkarza, o którym kiedyś przeczytaliśmy lub usłyszeliśmy, że został odrzucony w dużym klubie, bo był za mały, a mimo to gdzie indziej zrobił wielką karierę, bylibyśmy naprawdę zamożnymi ludźmi. Giuseppe Meazza był jednym z pierwszych. Jak się pewnie domyślacie, Milan swojego pochopnego osądu pożałował bardzo mocno. Nie trzeba znać przebiegu kariery Meazzy, by domyślić się, jak znaczącą był postacią dla włoskiej piłki. Wymowne, że gdy w 1980 roku postanowiono zmienić nazwę stadionu obu mediolańskich ekip, nazwano go na cześć Giuseppe Meazzy właśnie.
Meazza był wielkim piłkarzem i wielkim kobieciarzem. Zwykł mawiać, puszczając oko do swojego rozmówcy, „na szczęście mieszkałem blisko stadionu”. Zdarzało mu się bowiem dopiero w pierwszych porannych przebłyskach świadomości, budząc się u boku kolejnej atrakcyjnej kobiety (lub kobiet, nie lubił się w tym względzie ograniczać), przypominać sobie, że powinien gdzieś niedługo być. Gdzie? A, no tak. Na boisku.
Często z tego powodu spóźniał się na przedmeczowe odprawy, choć tak po prawdzie, to on ich również po prostu nie lubił. A i trenerzy nieszczególnie spieszyli się z krytyką, instruując raczej pozostałych, jak najlepiej wykorzystać talenty Meazzy. Legendarny selekcjoner Włochów Vittorio Pozzo mawiał: – Mieć Meazzę w składzie, to jak zaczynać mecz prowadząc 1:0.
Meazza zdobywał piękne kochanki, zdobywał też przepiękne gole. W relacjach z okresu, kiedy Meazza zachłannie piął się po kolejne rekordy, czytamy, że jego akcje bramkowe zwykle zaczynały się na połówce boiska, a kończyły uśmiechem od ucha do ucha. Już w pierwszym seniorskim sezonie ustanowił rekord podtrzymany do dziś, którego złamać nie potrafił nawet Cristiano Ronaldo. Nikt bowiem w debiutanckich rozgrywkach nie umiał dobić do 31 goli. Nikt poza Meazzą.
Trudno dziś porównać tę dwójkę, ale jedna z anegdot z dawnych lat calcio wskazuje na to, że przynajmniej pewnością siebie Meazza od CR7 nie odstawał nic a nic. Przed meczem z Juventusem Meazza miał bowiem założyć się z bramkarzem Juve, a kolegą z reprezentacji, że strzeli gola albo po strzale przewrotką, albo po minięciu bramkarza i uderzeniu do pustej bramki.
By nie pozostawić wątpliwości, strzelił jednego tak, jednego tak.
W Interze kochali go tak bardzo, że gdy w 1940 roku postanowił odejść do Milanu – klubu, któremu kibicował jako dzieciak – nie znienawidzili go za to do reszty. Podobno gdy już w barwach Milanu zdobył bramkę przeciwko Interowi, miał rozpłakać się ze smutku w szatni. Nie do końca wiadomo, ile w tym prawdy, ale dla kibiców pierwszego seniorskiego zespołu Meazzy ta opowieść była miodem na skołatane odejściem ich idola serca. Do Interu wrócił jeszcze na koniec kariery, po krótkich przygodach w Juventusie, Varese i Atalancie.
Największe sukcesy odnosił jednak z reprezentacją. Włosi z Meazzą w składzie wygrali dwa tytuły mistrza świata jeden po drugim – w 1934 i 1938 roku. W samych turniejach finałowych Meazza nie imponował może skutecznością, ale wynikało to też z jego wszechstronności.
Selekcjoner Pozzo w 1934 chciał zmieścić w składzie Meazzę i innego typowego napastnika, Angelo Schiavino. Piłkarz Interu znacznie lepiej nadawał się do roli podwieszonego niż dużo bardziej ograniczony w tym względzie – szczególne w kwestii otwierających podań – Schiavino. I choć Schiavino skończył turniej z czterema trafieniami, a Meazza z jednym, eksperci nie mieli wątpliwości, kto był dla triumfu Italii ważniejszy – Meazza dostał nagrodę dla najlepszego gracza turnieju.
A reprezentacyjną karierę i tak legendarny gracz Interu skończył z 33 bramkami w 35 meczach, wynikiem który do dziś przebił tylko autor 35 trafień dla Italii, Luigi Riva.
***
TOP 100: Najlepsi piłkarze w historii (100.-81.)
TOP 100: Najlepsi piłkarze w historii (80.-61.)
TOP 100: Najlepsi piłkarze w historii (60.-41.)
***
MICHAŁ KOŁKOWSKI
SZYMON PODSTUFKA
fot. NewsPix.pl / Wikipedia / Pinterest / FIFA.com