Serafin Szota przez wiele lat był uznawany za jeden z największych talentów na pozycji środkowego obrońcy w naszym kraju. Jego kariera rozwijała się harmonijnie – po grze w trzecioligowych rezerwach Zagłębia Lubin trafił do występującej dwa szczeble wyżej Odry Opole, później były występy w podstawowym składzie reprezentacji Polski na Mistrzostwach Świata U-20, aż w końcu transfer do Wisły Kraków. W ekipie Białej Gwiazdy nie udało mu się jednak zadebiutować na najwyższym szczeblu rozgrywkowym, przez co zimą trafił na wypożyczenie do pierwszoligowego Stomilu Olsztyn. W ramach kolejnego odcinka „Patrzymy w Przyszłość” prezentujemy historię chłopaka, który ze względu na ojca był poniekąd skazany na karierę piłkarską.
***
MATERIAŁ WIDEO O SERAFINIE SZOCIE
Urodził się w Namysłowie, a więc mieście znanym bardziej z zamku książęcego czy miejscowego browaru. Przygodę z futbolem rozpoczynał oczywiście w miejscowym Starcie, gdzie dosyć szybko przeniesiono go do starszej grupy. W dzieciństwie trenował też biegi przełajowe, więc wytrzymałości i motoryki nie można było mu odmówić. Jako młody kibic jeździł na mecze reprezentacji Polski i chodził na treningi swojego ojca – Piotra. On jako obrońca Odry Wodzisław zagrał nawet w siedmiu meczach Ekstraklasy i zaraził syna miłością do futbolu. – Dla mnie on był i jest jedynym idolem w mojej przygodzie z piłką. Grał na mojej pozycji, więc dostałem od niego mnóstwo wskazówek. Dużo przekazał mi również życiowo, choćby to, abym nigdy nie narzekał na to, że czegoś mi brakuje. Podobnych rzeczy chciałbym nauczyć swoje dzieci – opowiada 21-latek.
W okresie kwarantanny każdy z nas szuka różnych sposobów na zorganizowanie sobie czasu w domu. Poza treningami z dziewczyną, zawodnik Stomilu chwile spędza na poznawaniu świata. – Nigdy nie byłem zapaleńcem, który ogląda mnóstwo meczów, gra w FIFĘ i żyje tylko futbolem. Interesuję się geografią, mam duszę podróżnika. Wspólnie z dziewczyną rozpisaliśmy plan, gdzie w danym roku chcielibyśmy pojechać. Teraz mocno uderzyła nam do głowy Tajlandia. Jeśli już się tam wybierzemy, na pewno nie będziemy leżeć na plaży dwa tygodnie w jednym miejscu, a chcemy objechać możliwie jak najwięcej miejsc. Dalej w głowie mam również Południową Afrykę czy Amerykę – mówi młodzieżowy reprezentant Polski. A jak było z jego piłkarskimi podróżami?
Co prawda, Szota nie zagrał jeszcze na Old Trafford czy Santiago Bernabeu, ale kilka niezłych obiektów już zdążył zwiedzić. Po raz pierwszy od rodzinnego domu oddalił się w wieku 12 lat, gdy dołączył do Akademii Lecha Poznań. Tam w jednym roczniku występował m.in. z Tymoteuszem Puchaczem czy Jakubem Moderem, a swój pobyt spuentował w 2016 roku zdobyciem mistrzostwa Polski juniorów młodszych. Nie od samego początku w Poznaniu było jednak tak kolorowo. – Gdy przyszedłem do Lecha, byłem jednym z najsłabszych zawodników w grupach młodzieżowych. Miałem rok na to, aby popracować i dostać się do akademii we Wronkach. Zaczynałem jako środkowy pomocnik, ale trener Gniewko Markiewicz zauważył, że mam cechy wolicjonalne odpowiednie dla stopera i zmienił mi pozycję. Być może także dzięki temu udało mi się zaistnieć – wspomina były gracz Odry Opole.
Perypetie z początku kariery Szoty w Lechu udowadniają, że w życiu nigdy nie jest nic dane raz na zawsze. Cały czas trzeba walczyć, aby uwiarygadniać swoją pozycję i zrealizować marzenia. – Pamiętam, że wielu kolegów w Namysłowie miało większy talent ode mnie, a dziś spotykamy się na stacjach benzynowych. Nie jest to oczywiście zarzut do nich, ale to pokazuje, że nie jest łatwo zrobić karierę w piłce. Moi rodzice prowadzą kwiaciarnię i choć to ciężka robota – wiem, że mogę na nich liczyć. Myślę też nad otworzeniem czegoś swojego. Na razie skupiam się na piłce, ale zawsze trzeba mieć plan B – zauważa 21-latek.
Przez kilka lat w Poznaniu mówiło się, że gdy Jan Bednarek opuści Kolejorza za wiele milionów, w akademii jest już gotowy następca. Życie jednak potoczyło się inaczej i w 2016 roku Szota trafił do Zagłębia Lubin, gdzie w trzecioligowej drużynie rezerw zadebiutował w seniorskiej piłce.
Po półtorarocznym pobycie w stolicy polskiej miedzi przyszedł czas na kolejny krok. Szota został wypożyczony do Odry Opole, której trenerem był, pamiętający go z młodych czasów w Lechu, Mariusz Rumak. Dla bohatera niniejszego artykułu oznaczało to powrót w rodzinne strony. Opole jest oddalone od Namysłowa tylko o niewiele ponad 60 kilometrów. Przejście do pierwszoligowego klubu podyktowane było przede wszystkim zbliżającymi się Mistrzostwami Świata U-20. Szota od samego początku stanowił podstawę defensywy w reprezentacji Jacka Magiery, a dobry sezon na zapleczu Ekstraklasy na pewno pomógł mu znaleźć się w ostatecznej kadrze.
– Pierwszy raz w życiu miałem przyjemność grać przy tak licznej publiczności. To było dla mnie małe spełnienie marzeń. Nasz cel minimum stanowiło wyjście z grupy, ale myślę, że nikogo to nie zadowoliło. Ból, jaki czułem po porażce z Włochami w Gdyni, czuję tak samo dzisiaj. Możemy pluć sobie w brodę, że nie wygraliśmy – gorzko podsumowuje obrońca, który na tamtym turnieju zagrał we wszystkich czterech spotkaniach.
Indywidualnie nie zebrał złych recenzji, natomiast do pełni szczęścia zabrakło lepszego wyniku drużyny.
– Mam jednak nadzieję, że te doświadczenia zaprocentują w przyszłości – mówi Szota mając na myśli przede wszystkim rywalizację z takimi zawodnikami jak król strzelców młodzieżowego mundialu Erling Haland i zaraz dodaje: – Na samym turnieju nie miałem okazji przeciwko niemu grać, ale wcześniej zmierzyliśmy się dwukrotnie w meczach towarzyskich. Strzelił nam gola i widać było, że ma papiery na granie na najwyższym poziomie.
Jacek Magiera to jedyny polski trener w XXI wieku, który prowadził drużynę w Lidze Mistrzów i wygrał w niej mecz. Sukcesy z Legią Warszawa poprzedziły czas w PZPN, gdzie 43-letni szkoleniowiec może realizować się na polu współpracy z młodymi zawodnikami. Magiera zawsze znany był z tego, że potrafi na nich wpłynąć w niezwykle charyzmatyczny sposób.
– Najwięcej w swojej karierze nauczyłem się właśnie od niego. Nie znam drugiej osoby, która wywarłaby na mnie tak duży wpływ już podczas pierwszego spotkania. Pamiętam, że miało to miejsce na zgrupowaniu we Włoszech, rozmawialiśmy z trenerem bardzo długo. Gdy skończyliśmy, zacząłem się zastanawiać, czy dobrze wszystko powiedziałem. On swoją osobą wywiera presję, ale gdy już się trenera dobrze pozna, to można z nim porozmawiać swobodnie na wszystkie tematy. Treningi są bardzo profesjonalne i odpowiada mi taki model współpracy – takie słowa zawodnika o własnym szkoleniowcu mogą być chyba dla niego najlepszą nagrodą. Po młodzieżowym mundialu zakończyło się wypożyczenie Szoty do Odry Opole, jednak obrońca do Zagłębia Lubin wrócił już tylko na chwilę. Po rozegraniu 21 meczów na poziomie pierwszoligowym, przyszedł czas na kolejny krok do przodu i transfer do Wisły Kraków.
21-latek miał wzmocnić rywalizację na środku obrony, jednak w barwach Białej Gwiazdy rozegrał jesienią tylko jedno spotkanie. Do tamtego popołudnia raczej nie będzie jednak chętnie wracał wspomnieniami w opowieściach przy kominku, gdyż było to przegrane spotkanie w Pucharze Polski z Błękitnymi Stargard (1:2). Mimo tego, że w Ekstraklasie za kadencji Macieja Stolarczyka debiutowali młodsi od niego Daniel Hoyo-Kowalski, Dawid Szot czy Marcin Grabowski, on swojej szansy nie dostał.
– Nie czułem żebym odstawał od innych zawodników. Trenerzy powtarzali mi, że z tygodnia na tydzień wyglądam coraz lepiej. Najbliżej występu było w Poznaniu, gdzie kontuzji doznał w przerwie Rafał Janicki i czułem, że mam już autostradę do debiutu. To są jednak sytuacje, które uczą. Na pewno zrozumiałem kilka rzeczy i uważam, że w Wiśle spędziłem dobry czas – mówi zawodnik, dla którego 66 minut w marcowym meczu ligowym z Sandecją było pierwszą taką sytuacją od maja poprzedniego roku.
– W Krakowie bardzo brakowało mi grania, więc poszedłem na wypożyczenie do Stomilu. Pierwszy mecz przesiedziałem na ławce, w drugim wszedłem jeszcze w pierwszej połowie i wszystko wskazywało na to, że w trzecim wyjdę już w podstawowym składzie. Przez koronawirusa odwołano nam jednak kolejkę. Oczywiście trudno mieć o coś takiego pretensje, ale jednak sportowa złość jest. Pozostaje czekać i trenować w domu. Mamy rozpiskę ze Stomilu i każdy wie, co ma robić. Razem z dziewczyną zainwestowaliśmy w sprzęt do treningu, więc staram się pożytecznie wykorzystać ten czas – opowiada Szota.
Zimą w Olsztynie przeprowadzono prawdziwą rewolucję transferową, gdyż obrońca był jednym z dziewięciu sprowadzonych zawodników. Wszystko po to, aby poprawić 11. miejsce w tabeli po rundzie jesiennej. Dlaczego wybór padł akurat na zespół z Warmii i Mazur? – Nie będę ukrywał, że duży wpływ miała postać prezesa Wojciecha Kowalewskiego. Poznaliśmy się na kadrze U-20, gdzie był trenerem bramkarzy. Prezes po konsultacji z trenerem zadzwonił do mnie i zapytał, czy jestem zainteresowany. Namawiać nie trzeba było długo, bo już po kilku tygodniach zdecydowałem się na taki ruch – kończy wychowanek Startu Namysłów.
Fakt, że Wisła Kraków nie pozbyła się Szoty na zasadzie transferu definitywnego, a wypożyczenia pokazuje, że pod Wawelem nadal wierzą jeszcze w możliwości młodego obrońcy. Powrót do Ekstraklasy oraz debiut w niej stanowią wyzwanie, które z pewnością przyświecają podczas domowych ćwiczeń. Duża wytrzymałość i końskie zdrowie pewnie nie jeden raz jeszcze okażą się przydatne, a jeśli 21-latek dołoży do tego umiejętności czysto piłkarskie, cała polska piłka może mieć jeszcze z niego wiele pociechy.
TEKST: WOJCIECH PIELA
MONTAŻ I VIDEO: MATEUSZ STELMASZCZYK