Reklama

Opowieść o dwóch różnych braciach

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

13 kwietnia 2020, 13:00 • 21 min czytania 23 komentarzy

Ta historia jest godna opowiedzenia. Ponad trzydzieści lat temu w Berlinie na świat przyszło dwóch braci. Z jednego ojca, ale z dwóch matek. Jeden uważa, że bracia zawsze powinni iść razem, drugi uważa, że każdy z nich powinien iść swoją drogą. Jeden gra dla Ghany, drugi gra dla Niemiec. Jeden to bumelant, wagabunda, imprezowicz pierwszej klasy, drugi to ułożony elegant. Jeden ma wielki talent, ale pakuje go we wszystko tylko nie w piłkę, a drugi talent ma trochę mniejszy, ale przy tym smykałkę do ciężkiej pracy. Jeden nigdy nie sięgnie szczytu, ale ostatecznie wyjdzie na prostą, a drugi szczytu sięgnie i będzie schodzić z niego z klasą. 

Opowieść o dwóch różnych braciach

To opowieść o Jeromie Boatengu i Kevinie-Prince Boatengu. Przedstawiona na dwa głosy. 

***

KEVIN-PRINCE

Od małego nie miał łatwo. Nie żył pod kloszem. Przyszedł na świat jako drugi potomek Prince’a Boatenga Seniora i Christiane Rahne. Drugi, bo pierwszym owocem ich miłości był George, ale to uczucie samo w sobie nie było zbyt piękne. Przynajmniej patrząc na nie z dzisiejszej perspektywy. Ojciec pochodził z Ghany, z której uciekł na początku lat 80. minionego wieku. Nic dziwnego. Wtedy właśnie Afrykanie, mieszkający w pogrążonych wewnętrznymi kryzysami państwach, uświadamiali sobie, że tam u góry, na mapie, istnieją państwa lepiej rozwinięte, do których można emigrować.

Reklama

Pierwszym przystankiem jego podróży były Węgry, z których, kiedy tylko mógł, pojechał do Niemiec. Do Berlina. Do dumnej stolicy. W stronę cywilizacji. Tam łapał się różnych zawodów, bo innych możliwości nie miał. Na studia nie było szans. Kiedy trzeba żyć od pierwszego do pierwszego, kiedy nie ma co jeść, kiedy trzeba opłacić mieszkanie, nie da się myśleć o kupowaniu książek. To byłby luksus. Pracował więc jako kelner, barman, sprzątacz, ciułał napiwki, bonusy, bonifikaty, szukał innych zawodów, sprzedawał ubrania, pomagał w drobnych lokalnych biznesach. A w międzyczasie zakochał się w tej kobiecie – Christiane Rahne.

Wichry namiętności przyniosły dwójkę wspomnianych dzieci i mieszkanie w dzielnicy Wedding. To jedna z najbiedniejszych dzielnic w Berlinie. Nie można powiedzieć, że to całkowity koniec świata, zapuszczona dziura, gdzie strach wejść, nie, wprost przeciwnie, to dalej Berlin, ale nieprzypadkowo czynsze w tej stołecznej okolicy były wyraźnie niższe niż wszędzie indziej. Mieszkali tu zwyczajnie biedniejsi ludzie. Wielu emigrantów, pracowników na śmieciowych umowach, meliniarzy, bumelantów, bezrobotnych na zasiłkach socjalnych. I mieszkali też oni.

A potem zostawił ich ojciec. Bo poznał inną.

JEROME

Jego matka to klasyczna Niemka. Wysoka, szczupła, blond włosy. Pracowała jako stewardessa i coś się w tym afrykańskim Prince Boatengu jej spodobało. Miłość nie zna granic. Nie przeszkadzało jej najwyraźniej, że ma już dwójkę dzieci i dla niej będzie musiał je porzucić. Postanowiła za niego wyjść.

Urodził się Jerome.

Reklama

Zamieszkali w Wilmersdorf. Nie żyli bogato, ale dostatnio, naprawdę przyzwoicie. Niczego tej rodzinie nie brakowało. To spokojna dzielnica Berlina. Willowa. Taka berlińska. Na jakikolwiek pleonazm to nie brzmi. Czysto, schludnie, dużo rezydencji, dużo starszych ludzi, niezłe perspektywy, spokój.

KEVIN-PRINCE

Ojciec zostawił go, kiedy miał mniej niż dwa lata. Jego matka nie była specjalnie zdruzgotana. Raczej zażenowana tym, że Prince Sr nie wykazuje się nawet minimalną odpowiedzialnością, nie zamierza łożyć na zostawioną rodzinę i próbuje się od niej odciąć. W tym czasie słuchała dużo muzyki R&B i soul, zresztą w takich klimatach rośli też Kevin-Prince Jr (początkowo miał nazywać się Kelvin-Prince, ale ktoś pomylił się przy wypisywaniu aktu urodzenia) i George. I muzyka chyba dobrze definiowała ich rozwój.

Początkowo trzymali się blisko matki, nawet bardzo blisko, ale z czasem, właściwie z każdym kolejnym rokiem, ich świat usamodzielniał się. Zaczynały dominować inne tony. Uliczny rap, hip-hop, kultura codzienności.

Matka zaczęła ciężko pracować na wielogodzinnych zmianach w wielu miejscach. Chłopcy zostali sami. Sami ze swoją ulicą, dzieciństwem, dorastaniem, tożsamością.

– Dorastałem w każdej kulturze świata – powie Kevin-Prince Boateng po latach.

JEROME

Zawsze wiedział, że każda wiosna na karku musi go oddalać od braci. Bo mimo wszystko był ich blisko, choć poznali się dopiero, kiedy Kevin i Jerome dochodzili dziesiątego roku życia. Widywali się czasami raz na tydzień, czasami raz na miesiąc, czasami raz na pół roku, ale się widywali. Bo byli braćmi. Dzieliły ich i matki, i dzielnice Berlina, i standard życia, i imiona, i jeszcze mnóstwo innych rzeczy, ale łączyły dwie rzeczy – ojciec i piłka.

Serio.

Ojciec zostawił rodzinę Jerome’a, kiedy ten miał sześć lat.

Cóż, pewnych ludzi się nie zmieni. Od pierwszej kobiety odszedł, od drugiej też.

Jerome dalej żył dostatnie z kochającą matką, którą stać było na wszystkie przyzwoitości i zachcianki klasy średniej. Dobra kobieta. Widać to nawet na jednym ze dostępnych publicznie zdjęć z dzieciństwa czarnego chłopca – matka trzyma go na rękach i patrzy na niego wzrokiem, o którym Scott Fitzgerald mógłby napisać, że widać w nim obietnice chęci widzenia tylko jednej osoby przez całe swoje życie – właśnie tego chłopca, swojego syna. To samo widać zresztą na zdjęciu zrobionym pewnie kilka lat później, kiedy stoją obok siebie i jeszcze kilkanaście lat później, kiedy spotykają się na jakiejś oficjalnej wieczorowej okazji, kiedy on już jest słynnym piłkarzem, a ona dalej dumną mamą.

– Żyłem dobrze, ale wszystkiego nauczyłem się walcząc. To wyciągnąłem z dzieciństwa – powie Jerome Boateng po latach.

KEVIN-PRINCE

Obok rzeki Panke w dzielnicy Wedding stało klatkowe boisko. Takie typowe pod samouków. Trzeba było grać naprawdę twardo, mieć dobrą technikę i nie odpuszczać. Tam nikt nie liczył się z kopaniem nikogo po nogach, nikt nie liczył się z faulami, zdartymi kolanami, trzeba było grać. Grał tam George, potem zabierał tam ze sobą też Kevina-Prince’a, a z czasem zaczęli zapraszać Jerome’a.

JEROME

Jerome nie przepadał za tą klatką obok rzeki Panke w dzielnicy Wedding. Nie był maminsynkiem, nie bał się, ale niech rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie miał duszy na ramieniu, kiedy wszedł do dzielnicy, która diametralnie różniła się od tych znanych samemu sobie. Tym bardziej, jeśli ma się osiem czy dziewięć lat i wcale nie udaje się chojraka.

Ale bardzo chciał poznać braci, a poza tym aspirował do gry w piłkę. A i George, i Kevin świetnie grali w piłkę. W szczególności Kevin.

KEVIN-PRINCE

Był twardzielem. Ogrywał starych gości. Klepał ich, walczył z nimi, biegał za nimi, wjeżdżał im wślizgami, kiwał ich, strzelał im bramki. Nie miał ani najlepszych butów, ani najlepszego sprzętu, ani najlepszej fryzury, ani najlepszych możliwości, a jednak był świetny. Naprawdę był świetny.

Nieprzypadkowo szybko trafił do szkółki Herthy Berlin.

Młodszego braciaka ogrywał jak chciał. Przynajmniej na początku. Tamten zresztą miał inklinacje typowo defensywne. On typowo ofensywne, więc mógł wieść prym. Miał w sobie afrykańskie szaleństwo, które wrzucał w gorset niemieckiej precyzji, zdyscyplinowania, charakteru. Przynosiło to zabójczy efekt. Już od małego oglądały się za nim młodzieżowe reprezentacje Niemiec.

JEROME

Bracia zrobili na nim wrażenie. Kevin-Prince bawił się z nim, jak tylko chciał i jak tylko sobie zamarzył. Imponowało mu to.

Ale Jerome był cholernie pracowity. Naprawdę cholernie pracowity.

– Zaskakiwał. To było jak miałem jakoś dwanaście lat. Takie szczeniaki z nas były. Spotykaliśmy się regularnie. Tam obok rzeki Panke. Umiałem grać lewą i prawą stopą. Bum, bum, bum. Waliłem raz jedną, raz drugą. Ale Jerome umiał to samo tylko prawą stopą. Bum, bum, bum. Wszystko mu dobrze wychodziło, ale kiedy dokładał do tego lewą stopę, to efekt był już znacznie gorszy. Wiedział to i był smutny. Taki to typ. Wrócił do domu do Wilmersdorf i następnym razem zobaczyliśmy się trzy miesiące później. I nagle zaskoczenie. Zaczął równie dobrze grać prawą i lewą stopą. Cholerny brat grał tak samo obiema stopami – opowiadał Prince.

Cały Jerome. Zauważenie deficytu. Refleksja. Powrót do domu. Trening. Powrót. Bum, bum, bum.

Przynajmniej tak to widział jego starszy brat.

KEVIN-PRINCE

Grał tak dużo, że jego buty nie nadawały się do niczego. Na pewno nie były wyjściowe. Całkowicie starte, dziurawe, odrapane.

Granie w klatce przy rzece Panke w dzielnicy Wedding – jak najbardziej, w tym miejscu nikt nie oceniał nikogo po obuwiu.

Treningi w Hercie Berlin – no, już średnio, wypadałoby mieć buty przeznaczone do gry na murawie.

Początkowo rżnął głupa, udawał, że zapomniał, że przyniesie jutro, ale tak długo nie można. W końcu parę kupił mu ojciec. Takie symboliczne wyciągnięcie ręki do odrzuconego dziecka.

JEROME

Wkręcił się w kupowanie butów. Zawsze chciał mieć atrakcyjniejsze niż inni. Takie jakich nie mieli jego koledzy. Odkładał na nie kieszonkowe, mama też wiedziała, co kupić mu z okazji imienin, urodzin, dnia dziecka czy jakiejkolwiek innej okazji, kiedy dzieciom kupuje się prezenty.

– Nigdy nie próbowałem krzyczeć moimi ubraniami. Absolutnie. Próbowałem urwać się z ciszy.

KEVIN-PRINCE

No, dobry był, bardzo dobry był. Miał w sobie dzikość. Agresywną dzikość. Pochodził z trudnej dzielnicy. Jego trenerzy to wiedzieli i trochę ich to martwiło, bo on od tej tożsamości wcale nie zamierzał się odcinać. Nikt tak naprawdę nie wiedział, gdzie tuła się po treningach, co robi z pierwszymi pensjami, dlaczego czasami czuć od niego alkoholem. Wolny strzelec, kolorowy ptak, a przecież to nie był stary wagabunda, a dopiero młody adept.

W Hercie Berlin błysnął po raz pierwszy. Zadebiutował w Bundeslidze. Zagrał ponad czterdzieści meczów i ruszył.

A jak już ruszył, to na dobre, to bez zatrzymania, to daleko i na zawsze.

Ruszył w świat, ale zostało w nim Wedding. Trzymało go ono szponami, które rozrywały ostatki jego normalności. Albo inaczej: nigdy nie pozwoliły mu tej normalności osiągnąć.

JEROME

Był dobry. Ale zawsze było jakieś „ale”. Dobry, ale zbyt senny, zasypiający. Dobry, ale za wolny. Ale to, ale tamto, ale to, ale tamto. Trenował, trenował, trenował. Pokonywał każdy swój deficyt. Walczył z nim. Powoływano go do młodzieżowych reprezentacji. Rozwijał się. Przestał już też tak często spoglądać na braci.

Zawsze wiedział, że każda wiosna na karku musi go oddalać od braci.

Od George’a, którego kariera na zawsze utknęła w klatce przy rzece Panke.

Od Prince’a, który rozbestwiał się w Berlinie i w Londynie.

Tak, w szczególności oddalać się do Prince’a. Nie odcinać się, nie negować go, ale po prostu iść swoją drogą.

KEVIN-PRINCE

Tottenham. Londyn. To było istne szaleństwo. To był szaleniec wypuszczony na wolność. To był piekielnie bogaty i piekielnie szalony szaleniec wypuszczony na wolność, który w tym Disneylandzie może robić wszystko.

Zdarzyło się, że kupił trzy samochody jednego dnia, żeby poczuć się szczęśliwym – Lamborghini, Hummera i Cadillaca. Po tygodniu już ich nie używał. Po tygodniu nie czuł się już szczęśliwy.

Imprezował. Ani razu nie był na siłowni.

Rzadko zdarzało się, żeby trenował więcej niż godzinę na boisku.

Był ostatni do przyjścia do klubu i pierwszy do wyjścia. Miał mnóstwo przyjaciół. Zawsze ma się mnóstwo przyjaciół, kiedy ma się pieniądze, żyje się po pańsku i chętnie wydaje się każdy funt ze swojej karty kredytowej. A on właśnie taki był. Z dala od domu, z dala od tego, co znał. Mógł wszystko i robił wszystko.

JEROME

Może zawsze było „ale”, ale (znowu „ale”) charakter się broni. Jerome Boateng umiał iść na kompromisy. Mierzył się ze złą legendą brata. Oczywiście, od tego uciec się nie nadało, ale po kolei wszyscy szkoleniowcy uświadomili sobie, że to inny chłopak. Mądrzejszy, mniej szalony. Raczej zwyczajnie wielki talent.

Pierwsze szanse dostał jeszcze w Berlinie. Efekt? Przeciętny. Stołeczna ekipa dostawała po głowie. Zbierała cięgi. Boateng miotał się i sam męczył tym, że w kolejnych meczach jego reputacja cierpi na błędach kolegów.

Drugą szansę dostał już w Hamburgu. I tu zbudował swoją mocną pozycję. Grał w miarę regularnie i do tego dobrze. Nowoczesny defensor. Taki, który umie wyprowadzić futbolówkę, rzucić długą piłkę, rozegrać, nie panikuje, a przy tym ma warunki fizyczne do twardej gry przeciw twardym napastnikom.

To był młody stoper, który z każdym rokiem zdobywał ligowe doświadczenie. A to dawało mu olbrzymi kapitał na przyszłość.

KEVIN-PRINCE

W Londynie Kevin-Prince Boateng nawdychał się tyle powietrza, że zaczął się dusić.

Jego pierwszy trener w Tottenhamie, Martin Jol, go nienawidził i tyle wystarczy za komentarz. Tym bardziej, że żaden kolejny nie zmienił zdania.

JEROME

W Hamburgu Jerome Boateng zaczął oddychać świeżym powietrze i jak najbardziej mu to służyło.

Jego trener w Hamburgu, Martin Jol, bardzo go polubił i tyle wystarczy za komentarz. Tym bardziej, że jego następca nie zmienił zdania.

– Jerome jest jak gąbka – wchłania wszystko. Wszyscy się uspokajają, kiedy wchodzi do pokoju. Kevin jest ambitny, ale Jerome to perfekcjonista. Żyje dla sukcesu – charakteryzował go jego starszy brat George.

KEVIN-PRINCE

W 2009 roku był zły na wszystko. Wiedział, że nie jest w dobrym miejscu. Stracił swoją tożsamość.

Problemy się piętrzyły. W Tottenhamie praktycznie nie grał. Imprezował. Pił. Imprezował. Pił. Imprezował. Pił.

Wpadł w ciąg. I dalej był cholernie bezczelny. Zresztą właśnie przez bezczelność przestał być Niemcem.

Po kolei: długo grał w młodzieżowych reprezentacjach Niemiec. Szło mu dobrze, choć często kłócił się z trenerami. A to, bo ktoś wyciągał mu imprezowy życia, a to, bo ktoś wypominał mu spóźnienia na treningi, a to, bo coś tam, a bo coś tam. Wiedział, że to słuszne, ale nie chciał słuchać. Wolał pyskować.

Kulminacyjny okazał się obóz przed Euro U-21 w 2009 roku. Ostatnie zgrupowanie. Ostatnia prosta. Z niemieckiego składu, naszpikowanego przyszłymi gwiazdami, mogło wylecieć tylko jedne nazwisko. Wyleciał on, choć nie był najgorszy, a co więcej: nikt nie wątpił w jego duży talent.

– Dostrzegam w Kevinie brak dyscypliny, rozbuchane ego i skrajny egoizm. Mam wrażenie, że to dla niego destrukcyjne. W aspekcie mentalnym i czysto ludzkim Jerome jest znacznie lepszym piłkarzem niż on – stwierdził mocno Mathhias Sammer, który wówczas pełnił rolę dyrektora sportowego DFB.

JEROME

Jego kariera kwitła. Problemy brata były dla niego drugorzędne. Wiedział, że ten momentami denerwuje się, kiedy ten nie wstawia się za nim w jego konfliktach, ale chyba trochę uważał go za pieniacza. On jest sobą. Nie musi przecież uczestniczyć w wojnach brata. Wojny brata to wojny brata. Nie jego.

Kevina odstrzelono, ale on do Szwecji pojechał i nie żałował. Niemcy rozegrali wyśmienity turniej. W finale zgnietli Anglię. 4:0. Tamten skład to zresztą kopalnia piłkarzy, którzy przebili się do dużej piłki – Manuel Neuer, Andreas Beck, Benedikt Howedes, Jerome Boateng, Sebastian Boenisch (!!!), Mats Hummels, Fabian Johnson (wybrał grę dla USA, wróć: gra dla USA, bo w Niemczech byłby średniakiem), Gonzalo Castro, Sami Khedira, Mesut Ozil, Sandro Wagner.

Szczęśliwy wrócił do Hamburga, żeby iść dalej, jeszcze dalej, bo dostawał sygnały, że zaraz może wylądować o Joachima Loewa w pierwszym składzie reprezentacji na Mistrzostwa Świata. Tak, w piłce nad Renem pojawiło się nowe pokolenie zdolnych zawodników, które miało podbić świat. A on był częścią tej układanki.

KEVIN-PRINCE

– Czuję się skrzywdzony. Ale też wiem, co mam robić.

Wiedział, że już nigdy nie wystąpi w reprezentacji Niemiec. Że będzie dla grał dla Ghany. Tak postanowił. I kropka.

JEROME

– Czuję swoją afrykańską stronę duszy, ale zawsze chciałem grać dla Niemiec. To mój kraj.

KEVIN-PRINCE

Lubił Jurgena Kloppa. Rockandrollowy facet. Pozytywny szaleniec. Wzór szaleńca. Zdaje się, że Kevin-Prince Boateng potrzebował wtedy kogoś takiego. Żeby zobaczyć, że można mieć nierówno pod sufitem, ale zarazem być dobrym i ułożonym facetem.

Niemiec zawsze wiedział, co powiedzieć – kiedy zbesztać, a kiedy pochwalić, kiedy śmiać się, a kiedy płakać, kiedy mówić, a kiedy milczeć.

Boateng czuł się szczęśliwy. W Dortmundzie zaliczył epizod. Niezbyt spektakularny, ale na Signal Iduna Park już jakoś tak jest, że często jest tam się dla samego bycia. Nie trzeba odgrywać głównej roli, żeby czuć się potrzebnym. On czuł się potrzebny. Ale czasy były, jakie były i Borussia nie chciała zapłacić za niego Tottenhamowi 4,5 miliona.

Zadzwonił Klopp. Przekazał tę informację swojemu podopiecznemu. Ten uronił łzę. Szkoda. Wraca do Anglii.

JEROME

Brat nieźle przeskrobał, nie?

W jeden wieczór. Zwykły do tego, nic specjalnego, nic spektakularnego. Żeby zostać persona non grata numer jeden w kraju, to trzeba mieć w sobie bezczelność. Jerome go znał, on tę bezczelność miał, niespecjalnie pewnie go to zdziwiło, ale cała sytuacja musiała robić wrażenie.

KEVIN-PRINCE

To był mecz FA Cup. Portsmouth mierzyło się z faworyzowanym Chelsea. Coś ten Ballack mu się nie podobał. Coś od początku za bezczelnie sobie poczynał. A to jakaś brudna gadka, a to jakieś podszczypywanie, a to sytuacyjne plaśnięcie w twarz.

No więc bach. Kevin-Prince Boateng z pełnym impetem wjechał mu w nogi i tym samym zakończył udział Niemca w Mistrzostwach Świata. 

Tłumaczył się potem, że przypadkiem, że nie chciał, że tak bywa, ale zrobił, co zrobił. W kraju jego urodzenia go znienawidzono. Wieszano na nim psy. Jego to nie bardzo obchodziło. Był Ghańczykiem.

JEROME

Do RPA jechał dla siebie. Wszyscy trąbili, że Niemcy w grupie spotykają się z Ghaną i że to pierwsze w historii Mundiali spotkanie się braci na boiskach tego turnieju.

Z Ghaną zagrał od początku. Wygrali 1:0. Bramkę zdobył Mesut Ozil. Jego kumpel. Super sprawa. Więcej rozdmuchanej historii, aniżeli wielkich emocji podczas tego meczu. Nie za bardzo okazywał też sympatię dla brata. Po co prowokować wściekły naród? Kulturalnie, podać rękę i wystarczy.

Zdobył brązowy medal. Ależ sukces. Teraz kariera na pewno pójdzie jeszcze bardziej do przodu. Do tego epicki mecz o trzecie miejsce z Urugwajem. Asysta do Jansena.

Tylko ten brat.

Łączą ich więzy krwi. Wiadomo, ale przecież to nie bracia z jednej matki, to nie chłopcy wychowywani pod jednym dachem. Wychowywali się jak bracia cioteczni, kuzyni, kumple, coś w ten deseń, prawda?

KEVIN-PRINCE

To był jego niezły turniej. Grał cały czas. Nieźle. Ghana doszła do ćwierćfinału. Gdyby nie ten cholerny Suarez i jego ręka, to pewnie byłoby coś więcej, może półfinał, może finał. Mierzył wysoko.

W 1/8 walnął nawet bramkę. Z USA. Wygrali 2:1. Super sprawa.

Świetnie grał Asamoah Gyan. Szkoda, że nie trafił tego karnego w ćwierćfinale, byłoby inaczej.

I jeszcze ten mecz z Niemcami. 0:1 w plecy. Prince zagrał słabo. Nie ukrywał tego. Zabrakło mu barwy, której nie brakowało mu na co dzień. A dodatkowo ten Jerome, który tak spokojnie podchodził do tematu. Który znów nie stawał po jego stronie. Umywał ręce. Patrzył na siebie. Łączą ich przecież więzy krwi. Rodzina to rodzina. Nawet, jeśli wychowywali się jak bracia cioteczni, kuzyni, kumple, coś w ten deseń, prawda?

JEROME

Po Mundialu przyszła propozycja z Manchesteru City. Nowe perspektywy. Rozwój. Wyjazd. Zapłacili za niego ponad 10 milionów funtów. Jechał tam grać. Nie groziło mu sodówka. To nie Prince. Jemu nie odbije.

I wtedy się zepsuło.

Anglia go upokorzyła. Ściągnęła do parteru. Tak jakby ta angielska pogoda, ten angielski klimat, angielski flegmatyzm, angielski humor, angielski deszcz, angielska mgła – jakby to wszystko sprzeniewierzyło się przeciw niemu. Zjadło go. Przetrawiło go. Zwymiotowało go.

Zagrał tam ponad dwadzieścia razy. W różnych wymiarach czasowych. Na różnych pozycjach. Ale on był brązowym medalistą MŚ, on był wschodzącą gwiazdą niemieckiego futbolu, to było dla niego za mało, to było dla niego dużo za mało. Nie potrafił przebić muru, jaki stanowili w Manchesterze Lescott i Kompany. Doświadczeni stoperzy, Anglik i Belg, tworzyli parę nie do zdetronizowania.

W Anglii krytykowano go bardziej. W Anglii byli dla niego mniej cierpliwi. W Anglii przestano patrzeć na niego pobłażliwie. W Anglii nie miał żadnych forów.

– Stary, w Anglii wszystko było cholernie słabe. Wszystko, nawet pogoda, a jak pogoda jest słaba, to znaczy, że wszystko, ale to wszystko jest słabe.

KEVIN-PRINCE

W tym samym momencie zaczynała się przygoda, która na zawsze zbudowała legendę tego człowieka. Jego przygoda w Milanie.

Spojrzycie w jego statystyki.

Nie zaimponują – 3 gole i 2 asysty, 5 goli i 6 asyst, 2 gole i 5 asyst. Ale ten facet nie był przypadkowy.

Choć sam Prince deklarował, że nie jest gościem od trofeów, który obwiesza się medalami, to akurat w Milanie obłowił się już w pierwszym roku. Super paczka, dobry skład, sporo mocnych nazwisk i scudetto. Był ważną częścią tej ekipy. Pozytywny świrus. Szybki, dynamiczny, przebojowy, niekalkulujący, atakujący bramkę z zapalczywością godną większej sprawy.

W Milanie imprezy uchodziły mu na sucho. Mógł sobie popalać szlugi. Trenować na pół-gwizdka, a zresztą przebijał go w tym fachu chociażby Ronaldinho. Mógł sobie bumelować, dopóki tylko grał dobrze.

Przynajmniej przez jakiś czas grał tak dobrze, jak tańczył moonwalk.

JEROME

Wykupił go Bayern. Co za ulga. Za niezłe pieniądze. Od teraz miał być gwiazdą środka obrony najbardziej utytułowanego klubu w Niemczech. Przyjął tę rolę z pełnym uśmiechem i zaangażowaniem.

Czas pokazać pełnię swoich umiejętności.

Pierwszy rok? Finał Ligi Mistrzów i drugie miejsce w Bundeslidze.

– W Bayernie zawsze, kiedy nie wygrywasz Ligi Mistrzów i Bundesligi, wszyscy cię krytykuję. Możesz sobie gadać, że to, że tamto, że jeszcze siamto, ale nie wygrałeś i koniec. Mogą w ciebie napierdalać, ile wlezie i masz to przyjąć.

Drugi rok? Wygrana w Lidze Mistrzów i mistrzostwo Bundesligi.

– Czuje się cholernie szczęśliwy w najlepszym klubie na świecie – w Bayernie.

KEVIN-PRINCE

Milan to już nie to, co dawniej, nie to, co na początku, już trochę passé i ten Prince też stał się trochę passé. Szybko poszło.

Oddano go do Schalke.

I tam nie było tak źle. Słaby nie był. Potrafił pociągnąć. Potrafił błysnąć. Kibice w Niemczech już też raczej zapomnieli mu ten nieszczęsny faul na Ballacku, więc była możliwość pokazania czegoś pozytywnego.

Natury jednak nie zmienisz. Tutaj fajeczka, tutaj kłótnia z trenerem, tutaj pyskówka z kolegami, tutaj balecik, tutaj drogie zakupy. Dodatkowo jeszcze rozbestwiła go włoska rzeczywistość, w której – jak każdy piłkarz, który akurat przeżywa hossę – długimi momentami mógł poczuć się jak bóg.

JEROME

Thomas Mueller komplementował go, że niewielu jest zawodników na świecie obdarzonych tak genialnym darem wielometrowego podania za linię obrony. Co więcej, pewnie nie ma takiego żadnego stopera na świecie. Ten jego przerzut stał się jego znakiem rozpoznawczym.

Na Euro 2012 zdobył brązowy medal.

Pep Guardiola mówił, że to kluczowy element przy wdrażaniu systemu opartego na rozgrywaniu piłki od bramki.

Na Mistrzostwach Świata 2014 zdobył złoty medal, grając w każdym meczu i będąc liderem swojego zespołu.

Był zawodnikiem spełnionym.

KEVIN-PRINCE

Podczas tych samych MŚ 2014 totalnie się pogubił. Nastawiał szatnię przeciw trenerowi. Buntował się. Pyskował Kwesi Appiahowi, który w końcu nie wytrzymywał i cały czas darł się na niego na treningach. Po latach szczerze wspominał współpracę ze swoją gwiazdą jako katorgę i krytykował go za to, że nie potrafił zrozumieć, że zespół to zespół, a nie jedna osoba.

Nikogo to specjalnie nie powinno dziwić.

Dla niego bardzo ważny był grupowy mecz z Niemcami. Znów naprzeciw brata. Ich relacje się poprawiły. Przed meczem życzyli sobie zdrowia. Tym razem był remis 2:2. Prince nie zagrał całego meczu.

JEROME

To naprawdę nieważne, jakiego jest się koloru skóry. Doskonale wiem, jakie są moje korzenie, jak wygląda, i wiem też, że dorastałem w Niemczech. Widzę siebie jako Niemca, jako człowieka czarnoskórego, nie wstydzę się tego. Uwielbiam to pokazywać i o tym mówić.

KEVIN-PRINCE

Prince spotkał się kiedyś z Nelsonem Mandelą. Podziwiał go. Uwielbiał go. To człowiek, który kilkadziesiąt lat spędził w więzieniu, bo walczył o wolność. Człowiek, który kochał ludzi, walczył z podziałami, nikogo nie krzywdził. Człowiek wielki.

Laureat Pokojowej Nagrody Nobla pochylił się i powiedział:

– Moja córka chciałaby ciebie poślubić!

Chciałaby, ale on już jest zajęty. Najpierw rozwiódł się z pierwszą żoną Jenny, która nie wytrzymała jego szalonego i balującego trybu życia, po czym związał się z drugą kobietą, Mellisą Sattą, prezenterką telewizyjną, która za jego mediolańskich czasów chwaliła się wysoką częstotliwością życia swojego życia seksualnego ze swoim księciem, usprawiedliwiając tym samym jego częste kontuzji.

Ale to drugorzędne. W tej sprawie chodzi o to, że bardzo nieprzypadkowo Mandela spoufalał się z Princem, bowiem ten właściwie zapoczątkował antyrasistowski ruch w piłce nożnej. Zaczęło się od tego, że podczas jakiegoś mało ważnego meczu przedsezonowego w Milanie zszedł z boiska. Po prostu, zszedł, bo kibice wydawali odgłosy małp. Prowokowali go. Nie zamierzał tego słuchać. Potem mocno wyrażał swoje zdanie. Proponował różne rozwiązania – szerszy monitoring na stadionach, aplikacje rozpoznające stadionowych rasistowskich podżegaczy, tajniaków na trybunach. No, przeróżne pomysły miał ten szalony człowiek.

I zostało mu to wynagrodzone tak, że mógł wystąpić podczas jednego ze spotkań ONZ. Stanął przed wszystkimi garniturami tego świata i mówił. Mówił zdecydowanie, twardo, nawet mądrze.

Efekt był taki, że niedługo potem dał sobie spokój. Zrozumiał, że to syzyfowa praca.

Zobaczył, że następnego dnia to samo gremium wszystkich garniturów świata zasiadło w tym samym miejscu i z innym gościem specjalnym, żeby omówić inną palącą kwestię. I że nic z tego nie wynikało.

JEROME 

Jerome Boateng był już syty. Wygrał wszystko, co mógł wygrać i co jeszcze można w takim układzie robić? Można grać, można grać bardzo dobrze, ale to już nie będzie to, prawda?

Messi urządził tutaj Niemcowi niemałą huśtawkę. Ta akcja przeszła do historii.

Dalej:

Nie najgorsze Euro 2016. Brązowy medal.

Seria kontuzji, mniej występów w klubie, utrata zwrotności, większa ślamazarność.

Beznadziejne MŚ 2018.

Pociąg zaczął uciekać. Ale tak ładnie. Z klasą. Z gracją.

KEVIN-PRINCE

Po Schalke przyszedł kryzys egzystencjalny. Trwał kilka dni. A może już bez sensu. A po co już grać?

Niby bez sensu, ale dobra, można jeszcze spróbować.

Wyszło w Las Palmas. Życie na Wyspach Kanaryjskich przywróciło go do porządku. Trzydzieści meczów i dziesięć bramek. O, i nawet statystyki niezłe. I choć poimprezować dalej lubił, to sporo się w nim zmieniło – na lepsze.

Zaraz potem trafił do Eintrachtu pod skrzydła Nico Kovaca.

Zdobyli razem Puchar Niemiec. Prince grał naprawdę nieźle.

Kolejny przystanek: Sassoulo i ukochane Włochy. Tutaj zadeklarował, że nie będzie cieszył się po ewentualnej bramce z Milanem, bo kocha ten klub, zagrał trzynaście razy, strzelił cztery gole i poszedł na wypożyczenie do Barcelony. Wypożyczenie nieudane, ale nie przez jego charakter. Miał tam pełnić rolę trzeciorzędną i pełnił.

JEROME

Kocha modę. Z wzajemnością. W 2015 roku został wybrany nawet najlepiej ubranym człowiekiem w Niemczech według magazynu GQ.

Dwa cytaty:

Mam wrażenie, że jeśli ktoś zaczyna nosić biżuterię albo kupuje sobie drogi samochód, to w Niemczech ludzie nagle zaczynają traktować go jako wroga. 

Uwielbiam śledzić modowe trendy i zastanawiać się, co z nich wynika. I czy cokolwiek.

KEVIN-PRINCE

Jest mądrzejszy. Dalej jest sobą, ale jakby mądrzej.

Mam w głowie pewien obrazek: trzy samochody, duży dom, a ja tam stoję, jak jakiś 50 Cent. Patrzę na to wszystko i mówię: „Spójrz, jak durny byłeś”. Ale to sprawiło, że jestem, kim jestem, i mogę spojrzeć za siebie, że zobaczyć, kim nie być. Wyciągnąłem lekcję. Dorosłem. Wstałem pewnego poranka, spojrzałem w lustro i pomyślałem: „Nie, to nie jestem ja. Nie chcę dalej być taki. Jestem piłkarzem”.

JEROME

Jerome nie musiał dochodzić do wniosku, że jest piłkarzem. Był, jest i jeszcze będzie piłkarzem. I nawet, jeśli w tym sezonie popełniał sporo błędów, obiegano go ze wszystkich stron i to naprawdę w sposób kompromitujący mistrza świata, to ten człowiek to piłkarz i basta.

KEVIN-PRINCE I JEROME 

Czy między tę dwójką jest więcej powiązań niż jeden ojciec i piłka nożna?

Można byłoby bawić się w tanie psychologizowanie, siłowe szukanie punktów stycznych, przeciąganie linii, łącznie kropek, ale właściwie po co? Dwóch ludzi, jedna krew, dwie historie, jeden sport.

JAN MAZUREK

Fot. Newspix

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Komentarze

23 komentarzy

Loading...