Jak pewnie zdążyliście się zorientować, lubimy sobie powspominać. Pogrzebać w przebogatej historii piłki nożnej, myszkować po archiwach, dokopywać się do historii mniej lub bardziej znanych. Ale zawsze godnych opowiedzenia.
Stąd właśnie wziął się ranking 100 najlepszych piłkarzy w historii. Zdobywcy Złotych Piłek, mistrzowie świata, najlepsi na swoich kontynentach. Piłkarze, którzy odmieniali oblicze dyscypliny, wyznaczali nowe standardy gry na swoich pozycjach. Długowieczni kozacy i ci, którzy byli rozkoszą dla oczu krótko, ale piekielnie intensywnie.
Chcielibyśmy powiedzieć, że oceniliśmy ich tak obiektywnie, jak tylko się da. Tylko że w piłce tego się nie da zrobić. Można mierzyć wartość zawodnika dla dyscypliny triumfami w mistrzostwach świata. Ale czy to sprawiedliwe wobec tych, którzy rodzili się w krajach, gdzie byli jedynymi wybitnymi? Można próbować wycenić zasługi dla piłki nożnej poprzez wszelakie plebiscyty, ale choćby Złota Piłka długo ograniczała się przecież wyłącznie do Starego Kontynentu. Wgryzaliśmy się więc w historie, stosowaliśmy „test oka” i jego efektem jest poniższy ranking.
Nie uważamy, że ta kolejność jest jedyną słuszną. Przy jego powstawaniu przejrzeliśmy kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt podobnych. Z podziałem na pozycje, na kontynenty. I jeden z najważniejszych wniosków to ten, że nawet te same redakcje na przestrzeni kilku lat układały kompletnie różne od siebie zestawienia. I że gdyby nawet stworzyć ranking TOP 250, TOP 500 czy TOP 1000 będziemy mieć poczucie, że jakiegoś kozaka w nim brak. Nie mamy więc nic przeciwko, by pięknie się o ten ranking pokłócić.
Mamy jednak przede wszystkim nadzieję, że lektura całości będzie dla was dużą frajdą. Wiele wspomnianych rankingów łączyły bardzo zdawkowe opisy ich bohaterów. Dla nas to właśnie historie były najważniejsze, a nie to, czy Andrea Pirlo powinien być nad, czy jednak pod Josefem Masopustem. Choć i to zmieniło się, tak na oko, jakieś sto trzydzieści pięć razy.
100. CLARENCE SEEDORF
„Klej spajający Andreę Pirlo z Kaką” – pisał o nim „The Independent”. Clarence Seedorf był zdecydowanie jednym z najwybitniejszych pomocników w historii futbolu. A już zdecydowanie znajdował się w czołówce tych najbardziej wszechstronnych.
Ktoś powie: talizman. No bo gdziekolwiek zagrzał miejsce na dłużej niż dwa sezony, tam wygrywał Ligę Mistrzów. Pierwsze schodki do wielkiej kariery pokonał z niesamowitym Ajaksem Louisa van Gaala, przez Sampdorię trafił do madryckiego Realu, wreszcie na półtora dekady zahaczył w Mediolanie, którego stał się legendą. Ale bynajmniej nie w Interze, który był jego pierwszym klubem w tym mieście.
Jego idolem był Frank Rijkaard. Pomocnik postawił sobie więc bardzo ambitny cel. W wywiadzie dla „The Guardian” stwierdził, że poprzeczka wisiała na wysokości trzech triumfów w Lidze Mistrzów. – On wygrał te rozgrywki dwa razy, ja chciałem zdobyć Puchar Mistrzów choć o ten jeden raz więcej.
Cel udało się zrealizować w dwustu procentach, cztery razy Holender urodzony w Surinamie mógł z uśmiechem od ucha do ucha wykonywać rundę honorową z prestiżowym trofeum. A zaliczyć mu trzeba też przecież triumf numer pięć, choć Real w sezonie 1999/2000 opuścił zimą i nie uczestniczył już w drugiej części szarży po puchar.
Co go wyróżniało? To jeden z tych graczy, o których można powiedzieć bez naciągania rzeczywistości: wszystko. Szybkość? Miał ją, dzięki czemu nie było problemu, by wystąpił na przykład w roli skrzydłowego. Siła? Oj tak, wielu rywali się o tym przekonywało. Trzeba też wspomnieć o potężnym kopnięciu z dystansu, cudownych goli w karierze Seedorfa nie brak. Jak choćby ten z Atletico, kiedy z ponad czterdziestu metrów zaszokował Vicente Calderon w derbach z 1997.
Do tego dochodziła elegancja tak pasująca do drugiej linii Milanu Carlo Ancelottiego. On, Pirlo czy Kaka byli nie mniej eleganccy niż modele Armaniego. W końcu swoje domowe mecze rozgrywali w stolicy mody.
Seedorfa wyróżniało również to, jak głodny pozostawał mimo upływających lat. – Kiedy jesteś ambitny, nigdy nie starcza ci zwycięstw. Przez chwilę cieszyłem się trzeci trofeum, ale niedługo później miałem potrzebę sięgnięcia po czwarte. A potem po piąte. Miesiąc-dwa cieszyłem się triumfem, ale potem zaczynał się kolejny sezon, a ja chciałem znów zwyciężać – mówił w rozmowie z Anną Kessel z „The Guardian”.
W późniejszych latach kariery zatrudniał prywatnego fizjoterapeutę, by ten przygotowywał jego organizm najlepiej, jak się tylko dało, do trudów kolejnych spotkań. Holender miał prawo być zmęczony, na najwyższym poziomie grał przez dwie pełne dekady, rozgrywając rokrocznie po kilkadziesiąt meczów. Był niezastąpiony dla swoich drużyn klubowych, z upodobaniem korzystali z jego usług najlepsi menedżerowie swoich czasów. Ancelotti, Hiddink, Capello, Lippi, Eriksson, van Gaal.
99. DRAGAN DŽAJIĆ
Podczas mistrzostw Europy w 1968 roku Dragan Dżajić naprawdę robił co mógł, by poprowadzić Jugosławię do końcowego sukcesu. Olśniewał przede wszystkim dryblingami, dynamiką i przeglądem pola, ale jak trzeba było, to i bramkę potrafił zdobyć. Najpierw jego trafienie pozwoliło wyrzucić za burtę turnieju Anglików, ówczesnych mistrzów świata. Potem gol reprezentanta Jugosławii zapewnił bałkańskiej ekipie prowadzenie w finałowym meczu z Włochami. Gospodarze turnieju zdołali jednak wyrównać w końcówce starcia. Wtedy rzutów karnych jeszcze nie rozgrywano (Włosi do finału awansowali po rzucie monetą), więc obie drużyny wybiegły na murawę Stadionu Olimpijskiego w Rzymie raz jeszcze, po dwóch dniach. Wówczas Dżajić został już przez gospodarzy powstrzymany.
Squadra Azzurra zwyciężyła 2:0, a tytuł mistrzów Europy przeszedł Jugosłowianom koło nosa. Sęk jednak w tym, że do drugiego meczu – przynajmniej zdaniem jugosłowiańskich zawodników – w ogóle nie powinno dojść. Dżajić i spółka w pierwszym finałowym starciu byli bowiem od faworyzowanych przeciwników o klasę lepsi.
Ponoć zostali po prostu skręceni.
– Sędzia Gottfried Dienst był dwunastym zawodnikiem Włochów – żalił się po latach Dżajić. – W eliminacjach poradziliśmy sobie z reprezentacją Niemiec Zachodnich, potem rozbiliśmy Francuzów 5:1, a już na turnieju pokonaliśmy Anglię. Doskonałe drużyny nie dawały sobie z nami rady. Jednak w rywalizacji z gospodarzami byliśmy bez szans. Tylko dlatego nasza generacja nie zdobyła złota.
Błyskotliwy skrzydłowy jest dzisiaj piłkarzem nieco zapomnianym, choć niedawno UEFA nominowała go do jedenastki wszech czasów mistrzostw Europy, co trochę odkurzyło zasłużone dla bałkańskiego futbolu nazwisko. Dżajić znakomitą część swojej piłkarskiej kariery spędził w ojczyźnie, przez piętnaście lat broniąc barw Crvenej zvezdy Belgrad. Urodził się zresztą 60 kilometrów od Belgradu, więc ze słynnym serbskim klubem związał się już jako młokos. Z „Czerwoną Gwiazdą” Dżajić rozstał się tylko na dwa lata, gdy – już jako weteran – pograł we francuskiej Bastii.
Występując w Belgradzie, skrzydłowy kompletował krajowe trofea. Blisko było też sukcesu na europejskiej arenie. W 1971 roku Crvena zvezda dotarła do półfinału Pucharu Europy i w pierwszym spotkaniu pokonała Panathinaikos Ateny aż 4:1. W rewanżu Grecy zdołali jednak w spektakularnym stylu odwrócić losy rywalizacji. Jugosłowiańska ekipa poległa 0:3 i z podkulonym ogonem wróciła do kraju.
Powód okrutnej klęski? Mówiąc delikatnie, brak Dżajicia w składzie nie był bez znaczenia.
Można się oczywiście zastanawiać, dlaczego tak powszechnie ceniony gigant jak Dragan nie odszedł w 1975 roku do klubu słynniejszego niż Bastia, która na pierwszy rzut oka nie imponuje, jeśli zestawi się ją z pogłoskami o tym, jakoby Dżajić znajdował się na szczycie listy życzeń Realu Madryt i Bayernu Monachium. Kwestia przeprowadzki Serba do Madrytu obrosła zresztą legendami. Ponoć temat pojawiał się na tapecie wiele razy, ale nigdy nie udało się dopiąć transferu.
– Jakiś czas po tym, jak karierę kończył słynny lewoskrzydłowy Realu, Francisco Gento, na Estadio Santiago Bernabeu zorganizowano dla niego specjalny mecz pożegnalny. Na trybunach komplet, sto tysięcy widzów – snuje opowieść Dżajić na łamach portalu Sport DC. – Wystąpiłem w tamtym spotkaniu jako członek drużyny „reszty świata”, którą wyselekcjonował osobiście Gento. Po końcowym gwizdku urządzono mu oczywiście wielką owację na stojąco. A wtedy on zdjął swoją koszulkę i na oczach tłumu wręczył ją mnie, mówiąc: „Będziesz kontynuować to, co ja właśnie skończyłem”. Gazety potraktowały to wydarzenie jako oficjalne potwierdzenie mojego transferu. Pisano codziennie o tym, że lada moment dołączę do składu „Królewskich”. Wszyscy wiedzieli, że Real przyciąga wielkich europejskich piłkarzy. Grał tam Günter Netzer, dołączył do niego Paul Breitner. Spodziewano się, że ja będę kolejną zagraniczną gwiazdą klubu.
Jak gdyby tego było mało, ekipę Los Blancos objął Miljan Miljanić, szkoleniowiec Crvenej zvezdy Belgrad.
Wszystko układało się w spójną całość.
– Wielkim zwolennikiem mojego transferu do Realu Madryt był również Bora Stanković, ówczesny prezydent FIBA. Niestety, 1974 rok był bardzo burzliwym okresem dla Jugosławii – dodaje Dżajić. – Uchwalono nową konstytucję, poszczególne republiki zyskały na znaczeniu. Działały prawie jak samodzielne państwa. W związku z tym w Serbii rozpętała się burza wokół mojego odejścia. „Zdrajca!”. „Sprzedał się hiszpańskim faszystom!”. Wyjechałem więc na Korsykę, gdzie zarobił więcej niż mogły mi zaoferować najpotężniejsze europejskie kluby. Ale żal pozostał. Nie mogłem pokazać pełni swojego talentu kibicom w takim klubie jak Real.
Z drugiej strony – może i dobrze się stało? W 1975 roku los skojarzył bowiem Real Madryt i Crveną zvezdę Belgrad w ćwierćfinale Pucharu Zdobywców Pucharów. Jugosłowiański klub awansował dalej, między innymi dzięki bramce Dżajicia. Trener „Królewskich”, wspomniany Miljan Miljanić, w ogóle nie pofatygował się do Belgradu. Mecz obejrzał w telewizji.
– Nie mógłbym obserwować tego meczu na żywo, na Marakanie. Nie potrafiłem oszukać swojego serca – przyznał. Dżajić podobnych rozterek przeżywać na swoje szczęście nie musiał.
98. DANIEL ALVES
Najbardziej utytułowany piłkarz w historii to nie jest wcale Pele, Maradona, Messi, Cruyff ani Ronaldo – nieważne który jest dla was tym prawdziwym. Zawodnik, który zdobył najwięcej drużynowych trofeów w dziejach piłki nożnej, to Dani Alves.
Ile to razy wydawało się, że Brazylijczyk jest już po drugiej stronie rzeki, a on znów zachwycał, znów – choć przecież trudno robi się to z pozycji prawego obrońcy – ciągnął swój zespół. Pożegnanie z Barceloną miało być początkiem zjazdu, tymczasem on w sezonie 16/17 zagrał przeciwko Monaco w półfinale Ligi Mistrzów taki koncert, jakiego nie powstydziliby się laureaci Konkursu Chopinowskiego. Trzy asysty – w tym jedna piętą – i przepiękny gol. To w ogromnej mierze za jego sprawą francuska rewelacja rozgrywek musiała się z nimi pożegnać, podczas gdy Stara Dama jechała na finał z Realem.
W efekcie zamiast odcinać kupony, jako 34-latek podpisał kolejny kontrakt w wielkim klubie. Tym razem w PSG. A następnie, nim wrócił do ojczyzny pograć nieco w Sao Paulo, raz jeszcze pokazał, jakim jest kozakiem – nie było na Copa America 2019 lepszego zawodnika, to właśnie on zgarnął nagrodę MVP.
Sam mówił w świetnym wywiadzie przeprowadzonym przez „Bola da Vez”, że potrzebuje bodźców, rywalizacji, by pozostać zmotywowanym. Przenosiny w kolejne wymagające środowiska to właśnie Alvesowi dawały.
– Jeśli chcecie zakontraktować kogoś, kogo uważacie za lepszego ode mnie, to proszę bardzo. Będziemy rywalizować. Żyję z tego. Żyję z rywalizacji. Jeżeli macie zakontraktować kogoś słabszego, to dla mnie nie ma to sensu. Chcę lepszego, bo to mnie motywuje”. Lubię trudne sytuacje. Nigdy nie miałem łatwo. Po 15 latach w piłce mam liczyć na coś łatwego? Tu wszystko jest trudne. A im trudniejsze, tym bardziej jestem zmotywowany.
Na placu gry zachwycał, żadnym nadużyciem nie będzie stwierdzenie, że to jeden z najlepszych prawych obrońców w dziejach futbolu. Szalał na tej pozycji w niesamowitej Barcelonie Guardioli, trzy razy wygrywał z Blaugraną Ligę Mistrzów. Jednocześnie miał też oblicze bardziej irytujące. To pozaboiskowe.
Koronnym przykładem jest żenujący filmik nagrany w odpowiedzi na krytykę po odpadnięciu z Ligi Mistrzów z Atletico, w którym Alves przebrał się za swoją narzeczoną i piskliwym głosikiem mówił: – Cześć, jestem Joana Sanz. Chcę wesprzeć mojego chłopaka, który jest bardzo smutny. Ale kochanie, to tylko mecze piłkarskie. Nic się nie dzieje. Życie toczy się dalej. Jesteś wart dużo więcej niż to wszystko, okej? Kocham cię. Kocham cię skarbie.
Sukcesy, jakie odniósł, pokazują jednak najlepiej, że – uwaga, wjeżdża tekst a’la złote myśli – gdy tolerowało się Alvesa kiedy był najgorszy, miało się go po swojej stronie, kiedy był najlepszy.
97. KEVIN KEEGAN
Karierę Kevina Keegana można rozpatrywać dwojako.
Z jednej strony – dwie Złote Piłki w dorobku ustawiają go w gronie zaledwie dziesięciu piłkarzy, którzy zostali wyróżnieni najbardziej prestiżową nagrodą więcej niż raz. Umówmy się – aż takim kozakiem Anglik nie był, żeby stawiać go w jednym szeregu Beckenbauerami i van Bastenami tego świata. Co wcale nie oznacza, że nagradzano go zupełnie na wyrost. W piłkę grał bowiem genialnie. Fani NBA z pewnością znajdą tutaj analogię do Steve’a Nasha, doskonałego rozgrywającego z Kanady, który dwukrotnie został nagrodzony tytułem najbardziej wartościowego zawodnika ligi. Ma zatem na koncie więcej tytułów MVP niż Kobe Bryant, Shaquille O’Neal czy Kevin Durant.
Krótko mówiąc – dorobek indywidualnych nagród nieco przerośnięty, ale kariera tak czy owak piękna i godna podziwu. Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Keegan był zawodnikiem naprawdę czarującym na boisku, tak jak Nash na parkietach NBA.
Wielkie granie w przypadku Keegana zaczęło się po szokującym transferze do Liverpoolu. Dwudziestoletni Anglik trafił na Anfield z czwartoligowego Scunthorpe United, ale prędko udowodnił, że jego miejsce jest w elicie, a nie na piłkarskich peryferiach. Choć wielu miało co do tego uzasadnione wątpliwości.
– Zadebiutowałem w starciu z Nottingham Forest w sierpniu 1971 roku, ale możecie mi w to nie uwierzyć, jeśli widzieliście program meczowy tego spotkania. Po latach ktoś mi przysłał egzemplarz – wspomina Keegan w swojej autobiografii. – Okazuje się, że nie tylko nie wymieniono mnie wśród zawodników znajdujących się w kadrze meczowej, ale w zapowiedzi nie odnotowano nawet mojego transferu. Chyba twórca doszedł do wniosku, że to zbyt marginalne wzmocnienie, by w ogóle o nim wspominać. Zawodnicy Nottingham też patrzyli na mnie dziwnie. Po prostu mnie nie kojarzyli. Domyślam się, że większość kibiców również zachodziła w głowę, co to za knypek z bujną czupryną wybiega na murawę Anfield w koszulce The Reds.
Keegan trafił do siatki w dwunastej minucie meczu. Stali bywalcy Anfield szybko wryli sobie jego nazwisko w pamięć.
Wkrótce wyrósł na największą gwiazdę Liverpoolu. Już jego drugi sezon w barwach The Reds zakończył się zdobyciem mistrzostwa Anglii. Potem przyszły kolejne tytuły mistrzowskie, triumf w Pucharze Anglii, dwa Puchary UEFA i – co najważniejsze – Puchar Europy w 1977 roku. W finale Anglik bramki nie zdobył, ale wcześniej regularnie pakował piłkę do sieci. Pełnił kluczową rolę w układance trenerów – najpierw Billa Shankly’ego, potem Boba Paisleya.
Po zdobyciu Pucharu Europy przeniósł zaś swoje talenty do Hamburgera SV. Kosztował pół miliona funtów, ustanowił zatem nowy rekord transferowy i w Anglii, i w Niemczech.
Był już wówczas piłkarzem-celebrytą. Jego charakterystyczna fryzura stała się najpopularniejszym uczesaniem wśród brytyjskich nastolatków. Kopiowano jego styl ubioru, młodzi zawodnicy naśladowali jego gesty, sposób biegu, a nawet akcent i ton głosu. Cała ta otoczka wokół Anglika nie podobała się jednak jego nowym kolegom z HSV. Początkowo Keeganowi nie podawano nawet piłki na treningach, w szatni był odludkiem. Na jego nieszczęście niemieccy zawodnicy poznali poziom jego zarobków. Wzbudziło to w nich frustrację i olbrzymią niechęć do gwiazdora, który kosił kilka razy wyższą pensję od nich. Resentymentów było zresztą więcej. W szatni panowało przekonanie, że zmiana na stanowisku trenera – towarzysząca transferowi Keegana – też została wykonana niejako pod Anglika.
Przełamywanie lodów potrwało dość długo. Swoją cegiełkę do ułatwienia Keeganowi aklimatyzacji dołożyli jednak kibice z Hamburga. Pewnego razu Kevin pożalił się w mediach, że nie może dostać w Niemczech swoich ulubionych płatków kukurydzianych. Parę dni później zdumiony kurier dostarczył mu kilkadziesiąt przesyłek, a w nich sympatyczne listy i opakowania płatków.
Ostatecznie cofnięty napastnik zdołał się w Hamburgu rozkręcić. W 1979 roku poprowadził klub do pierwszego mistrzostwa Niemiec w erze Bundesligi. Rok później HSV dotarło do finału Pucharu Europy, po drodze gromiąc 5:1 Real Madryt.
Zwyciężyć w rozgrywkach się jednak Keeganowi nie udało. Anglik nie dołożył też do swojego dorobku żadnego istotnego sukcesu z drużyną narodową, ale nie wydaje się być tym faktem zasmucony. – Byłem kundlem, który dostał się na wystawę psów rasowych. Uważam, że to duże osiągnięcie – stwierdził kiedyś.
Może Keegan pozostałby jednak kundlem, gdyby nie ten cudowny debiut na Anfield?
Niewiele brakowało, a Kevin… nie dotarłby wówczas na mecz.
– Moim życiowym problemem zawsze była bezmyślność – przyznał bez ogródek. – Po przenosinach do Liverpoolu zamieszkałem całkiem niedaleko stadionu. Podczas okresu przygotowawczego do sezonu nauczyłem się, że dotarcie na Anfield zajmuje mi mniej więcej pięć minut. Niestety, nie wziąłem pod uwagę, że pierwszy mecz sezonu może wzbudzić pewne zainteresowanie wśród ludzi i wokół Anfield pojawi się jakieś 50 tysięcy kibiców. Miałem się pojawić w szatni o 14:00, a o 13:45 tkwiłem jeszcze w Fordzie mojego ojca, który utknął w korku. Zator był olbrzymi z powodu blokady policyjnej. Kompletnie już spanikowany uchyliłem szybę i krzyknąłem do policjanta, że jestem piłkarzem Liverpoolu i spieszę się na mecz. Oczywiście mnie wyśmiał. „Jasna sprawa, synu! Ja też za dwadzieścia minut kończę zmianę, zakładam koszulkę, spodenki i pędzę na boisko”. Nie mogę go za to winić. Cieszę się tylko, że stewardzi wpuścili mnie na boisko, gdy spóźniony wybiegłem na rozgrzewkę.
– A potem? Zagrałem, strzeliłem, wygraliśmy. Moje życie już nigdy nie było takie samo jak przedtem – spuentował Keegan. – Zacząłem żyć jak w bajce. Najlepiej oddaje to chyba uczucie z tamtych lat, które mocno wryło mi się w pamięć: chciałem, by każdy kolejny mecz nadszedł jeszcze szybciej niż poprzedni.
96. FABIO CANNAVARO
Włoska piłka dekadami pracowała na miano tej, gdzie szczelny blok obronny jest punktem pierwszym na liście rzeczy do ogarnięcia każdego trenera. Dziś nawet ludzie śledzący Serie A od wielkiego dzwonu wiedzą, że są w tej lidze zespoły wyznające raczej filozofię Realu czasów Galacticos niż Milanu Fabio Capello.
Ale fakt, że wielu jeszcze nie tak dawno wciąż patrzyło na włoską piłkę przez pryzmat defensywy, to zasługa legionu doskonałych obrońców, jakich taśmowo produkowało calcio w XX i XXI wieku. Tylko jeden z nich jako kapitan wzniósł jednak ponad głowę trofeum za piłkarskie mistrzostwo świata. Oczywiście Fabio Cannavaro.
Mistrz świata 2006. Zdobywca Złotej Piłki 2006. Ostatni defensor, któremu udała się ta sztuka po dziś dzień.
Może i rok 2006 w piłce nie był wybitnym czasem zawodników najbłyskotliwszych, może i Cannavaro skorzystał między innymi na słabiutkim występie w Niemczech reprezentacji Brazylii na czele z Ronaldinho i Kaką. Ale tego, że wtedy wzniósł się na wyżyny gry obronnej, po prostu odmówić mu nie można.
Przez lata tworzył znakomitą parę w reprezentacji z Alessandro Nestą, z którym, swoją drogą, nigdy nie zagrał choćby jednego spotkania w piłce klubowej. Nie inaczej było właśnie w 2006, choć dla Nesty mundial zakończył się już na fazie grupowej. W spotkaniu z Czechami doznał kontuzji, w jego miejsce wskoczył Marco Materazzi. U boku pewnego jak skała kapitana obaj prezentowali się doskonale. Rywale nie byli w stanie strzelić Italii ani jednej bramki z gry. Gianluigi Buffon pokonany został dwukrotnie – raz przez Zinedine’a Zidane’a z rzutu karnego, a raz przez swojego kolegę z drużyny, Cristiana Zaccardo.
Cannavaro to jeden z tych stoperów, który zrobił wielką karierę pomimo swoich warunków fizycznych. Co innego być wielkim, postawnym chłopem i przestawiać napastników dzięki sile fizycznej, rzeczą dużo bardziej wymagającą jest wystrychanie na dudka drapieżców będąc raczej lichego wzrostu. Cannavaro mierzy 175 centymetrów, o pięć więcej niż na przykład Leo Messi. Ale nie bał się niczego ani nikogo. Gdy jako szczyl dopiero stawiający pierwsze kroki w piłce dostał zaproszenie na trening seniorów w Napoli, bezpardonowo władował się w mającego już w Neapolu boski status Diego Maradonę.
Wtedy jeszcze Cannavaro marzył o karierze pomocnika, przesunięto go jednak w Neapoli na środek obrony, co było strzałem w dziesiątkę. Nieoczywistym, ale w samiutki środek tarczy. Gdy w Napoli zrobiło się dla niego za ciasno – lata świetności przeminęły – stworzył znakomity duet z Lilianem Thuramem w Parmie. Kiedy Parmę przycisnęły problemy finansowe, natychmiast z nadarzającej się okazji skorzystał Inter. Po Euro 2004, z którego Włochów wyrzucili Duńczycy do spółki ze Szwedami – znów został sparowany z Thuramem (i Buffonem, także byłym partnerem z Parmy), tworząc na dwa lata defensywę przepotężną, nie do zdarcia w piekielnie wtedy mocnej Serie A. Pewnie pozostałoby tak i na dłużej, ale afera calciopoli kosztowała Juve karny sezon w Serie B. Cannavaro nie chciał banicji poza najwyższą klasą rozgrywkową, po najlepszego obrońcę mundialu, a za moment także zdobywcę Złotej Piłki sięgnął Real Madryt, gdzie Fabio dwa razy z rzędu został mistrzem Hiszpanii. Gdy później wracał na rok do Juve skończyć poważny etap swojej kariery, kibice traktowali go jak zdrajcę, niewiernego. Ci z Turynu. Dla włoskich na zawsze pozostanie symbolem największego sukcesu calcio XXI wieku.
Jaki był przepis na sukces Fabio? – Zawsze o siebie dbałem. Nie piłem dużo, nie paliłem. Najważniejsze to porządnie się odżywiać, dużo spać i uprawiać seks.
95. LUIS FIGO
Luis Figo już na zawsze pozostanie postacią monumentalną dla historii futbolu. Z dwóch powodów. Po pierwsze – był po prostu fenomenalnym zawodnikiem, najwybitniejszym przedstawicielem złotej, choć koniec końców niespełnionej generacji portugalskiego futbolu. Po drugie – został bohaterem najgłośniejszej i być może również najbardziej przełomowej transferowej sagi w najnowszych dziejach piłki. Kiedy w 2000 roku Figo z wielkim medialnym hukiem zamienił FC Barcelonę na Real Madryt, odsłaniając tym samym galaktyczne oblicze „Królewskich”, rynek transferowy zmienił się na dobre. A rywalizacja między i tak zwaśnionymi od dziesięcioleci klubami przeskoczyła na jeszcze wyższy poziom zajadłości, graniczącej z nienawiścią.
Świński łeb na murawie. Obrazek, którego nie trzeba na pewno nikomu przypominać, prawda?
Figo do Barcelony trafił w 1995 roku, a zatem w schyłkowym okresie katalońskiego Dream Teamu. Na Camp Nou dobiegało wówczas końca wieloletnie panowanie Johana Cruyffa, który uczynił z „Dumy Katalonii” najpotężniejszą i najpiękniej grającą drużynę w Europie. Co wcale nie oznacza, że przygoda Figo z Barceloną nie obfitowała w sukcesy. Wręcz przeciwnie. Choć trzeba uczciwie powiedzieć, że Portugalczyk postawił na Katalonię trochę z braku laku. W pierwszej kolejności marzyła mu się gra w Serie A. Marzyła do tego stopnia, że na wszelki wypadek Figo podpisał kontrakt i z Juventusem, i z Parmą. Skończyło się to oczywiście wielki skandalem i banem transferowym w Italii. Wtedy wybór skrzydłowego padł na Barcę.
Pięć sezonów, dwa tytuły mistrzowskie, na dokładkę Puchar Zdobywców Pucharów i kilka mniej znaczących trofeów. Apetyty na pewno były większe, Barcelona co roku gra przecież o pełną pulę, ale Figo mógł się czuć w klubie spełniony.
Zakładał nawet opaskę kapitańską. Dlaczego zatem w 2000 roku postanowił wywołać transferową eksplozję?
Pisaliśmy na Weszło: „Czy Figo źle się czuł w Barcelonie? Niekoniecznie. Czy parł na transfer do innego klubu? Też nie. Figo w 2000 roku chciał po prostu więcej forsy. Oczekiwał takiej podwyżki zarobków, która była dla niego – tak mu się przynajmniej wydawało – poza zasięgiem w stolicy Katalonii, a którą Florentino Perez był w stanie zapłacić bez mrugnięcia okiem. Nowy prezes „Królewskich” traktował bowiem ściągnięcie portugalskiej super-gwiazdy do Madrytu jako punkt honoru, a pobicie przy okazji światowego rekordu transferowego miało stanowić dodatkowy symbol mocarstwowej pozycji Realu. – Uważałem, że w Barcelonie nie traktowano mnie uczciwie – powiedział Portugalczyk w rozmowie z FourFourTwo. – Nie byłem opłacany tak wysoko, jak na to zasługiwałem. To prawda, że kiedy już się porozumiałem z Realem, działacze Barcy jednak chcieli zapłacić mi tyle, ile żądałem. Była szansa, by odwołać transfer, ale stało się to za późno. Nie chciałem, żeby mój agent miał kłopoty i odszedłem do Madrytu. (…) Najpierw był moment gniewu. A potem… Potem wszystko stało się nagle rzeczywistością.
Cała saga z przenosinami Portugalczyka do Madrytu trwała miesiącami. Perez, kandydując jeszcze na urząd prezydenta klubu, przeprowadził sondę, pytając socios o zawodnika, którego najbardziej chcieliby zobaczyć w białym trykocie Realu. Głosowanie z dużą przewagą wygrał właśnie Luis Figo. – Pamiętam go jeszcze zanim trafił do Barcelony – wspominał Manolo Sanchis, legenda Królewskich, w rozmowie z Bleacher Report. – Grał wtedy w Sportingu i był nastolatkiem. Nikt go nie znał. Przyjechał na Bernabeu i zrobił z nas miazgę. Zapytałem: „Kto to, u diabła, jest?”. Doprowadzał nas do szaleństwa. Niesamowity zawodnik, crack.
Obietnica Pereza była zatem jasna. „Jeżeli zawiodę i nie kupię Figo, zapłacę za was wszystkich składkę członkowską” – powiedział w obliczu osiemdziesięciu tysięcy słuchaczy.
– To zapewnienie było jak trucizna – opowiadał Diego Torres z El Pais. – Obietnica Pereza idealnie trafiła w fantazję Madridistas. Sen o super-potędze. Zniszczenie Barcelony jednym przelewem? Nagle Lorenzo Sanz i jego Puchary Europy przestały się liczyć. Wszyscy mieli je w dupie. Kibice Realu nie chcieli Figo, bo tak bardzo go cenili czy uwielbiali. Chcieli go, żeby pokazać, że mogą go mieć, skoro tego pragną.
Misterny plan się powiódł.
Florentino został prezydentem klubu, zrzucając ze stanowiska Sanza, choć ten dwa razy zatriumfował w Lidze Mistrzów i był absolutnie przekonany, że te sukcesy pozwolą mu na gładkie zwycięstwo w wyborach. Figo i jego agent nie zdołali się już wykaraskać z zawartych pochopnie umów, prezydent Barcelony miał w tej sytuacji związane ręce. Dokonało się”.
Dziś – jeżeli chodzi o klubową karierę Portugalczyka – to właśnie ze śnieżnobiałą koszulką Realu kojarzy się go w pierwszej kolejności. Tam Figo zdobył dwa kolejne tytuły mistrza Hiszpanii, wywalczył też z „Królewskimi” upragniony Puchar Mistrzów. Karierę spuentował natomiast w Interze Mediolan, a na jego półkę trafił szereg nagród za zwycięstwo w Serie A, Pucharze i Superpucharze Włoch. Krótko mówiąc – kariera kompletna, przynajmniej jeśli spojrzeć na jej klubową część. Bez wątpienia Figo może uchodzić za jednego z najwybitniejszych skrzydłowych w dziejach futbolu, choć trzeba pamiętać, że on często grał w zasadzie jak ustawiony w bocznym sektorze boiska playmaker. Taktyczne nie można go na pewno szufladkować.
Jeżeli jednak wspomnimy galaktyczną paczkę Realu, to Figo zawsze sprawiał wrażenie zawodnika najmniej uwielbianego. O miłości nie wspominając. Choć na boisku robił przecież znakomitą robotę.
Ciekawie opisywał to zjawisko Leszek Orłowski w książce „Real Madryt. Królewska era Galacticos”: – Figo żalił się, że w wieku 32 lat został uznany za martwego piłkarsko oraz że na Bernabeu nie zorganizowano mu żadnego pożegnania. Dlaczego Perez w taki sposób potraktował swoje pierwsze dziecko, jeśli założyć, że wszyscy Los Galacticos to w pewnym sensie jego potomstwo? Otóż uważam, że jak dzieci traktował Zidane’a, Ronaldo i Beckhama, natomiast nigdy Figo. Nie przebierając w słowach, Portugalczyk był dla prezydenta dziwką. Perez wziął go, wykorzystał, sowicie opłacił, po czym pozbył się bez sentymentów, gdy uznał, że nadszedł na to czas. Sądzę, że w głębi duszy ten przepojony ideami caballerismo (choć nie zawsze postępujący w zgodzie z nimi) człowiek pogardzał piłkarzem, gdyż ten dla pieniędzy wyrzekł się klubu, w którym go kochano. Brzydził się Figo. Nigdy już przecież nie powtórzył manewru z wykradzeniem gwiazdy Barcelonie, chyba nawet na poważnie nie próbował. Zrobił to raz, bo musiał.
94. FRANK RIJKAARD
Jeżeli chodzi o słynne holendersko-mediolańskie trio, Frank Rijkaard zawsze pozostanie „tym trzecim”. Po prostu nie był aż tak wielkim kozakiem Marco van Basten i Ruud Gullit, z którymi przyszło mu przez wiele lat dzielić szatnię i w reprezentacji Holandii, i w klubach, przede wszystkim w AC Milanie. Ale być zawodnikiem nieco mniejszego kalibru niż wspomniana dwójka to przecież żadna ujma na honorze. Natomiast sam fakt, że Rijkaard jest wymieniany jednym tchem z tymi gigantami to nie lada nobilitacja.
Nobilitacja zasłużona, ponieważ Rijkaard również był wspaniałym zawodnikiem.
Jego kariera to właściwie niekończące się pasmo sukcesów. Zaczęło się już w Ajaksie, gdzie Rijkaard zdobył kilka tytułów mistrzowskich, dokładając też Puchar Zdobywców Pucharów. Potem przyszedł czas na niezapomniany Milan pod dowództwem Arrigo Sacchiergo. Rossoneri zdominowali wówczas europejskiego rozgrywki, dwa razy z rzędu sięgając, zresztą w wielkim stylu, po Puchar Europy. Po drodze kadra Holandii zwyciężyła również podczas mistrzostw Europy – to do dziś jedyne złoto w dorobku Oranje.
Ostatni rozdział swojej bogatej kariery Rijkaard postanowił napisać w Amsterdamie. I trzeba przyznać, że przygotował efektowną puentę.
Wygrał Ligę Mistrzów.
Indywidualnie trudno mu w zasadzie cokolwiek zarzucić, w każdym elemencie piłkarskiego rzemiosła był co najmniej solidny, a w niektórych osiągnął poziom arcymistrzowski. Może mógł tylko lepiej panować nad swoim wybuchowym temperamentem, ponieważ incydent z opluciem Rudiego Völlera ciągnie się za nim do dziś.
Rijkaard potrafił z powodzeniem grać zarówno w środku pola, jak i w centrum defensywy. Jego technika i atrybuty fizyczne stały zresztą na wystarczająco wysokim poziomie, by pozwolić Holendrowi na efektywne podłączanie się do ataków swojego zespołu. W szesnastce przeciwnika Rijkaard także bywał śmiertelnie niebezpieczny, zwłaszcza podczas pierwszego etapu swojej kariery. Ruud Gullit swojego wieloletniego kumpla scharakteryzował tak: – Był jednym z najlepszych piłkarzy na świecie. Kontrolował drugą linię dzięki swojej sile, technice i czuciu pola gry. Z jednej strony – inicjował ataki. Z drugiej – kontrolował, byśmy nie nadziali się na kontrę. Do każdej drużyny wznosił balans między defensywą a ofensywą.
Cóż – nic dodać, nic ująć.
Rijkaard pod wieloma względami stanowił ucieleśnienie idei futbolu totalnego, choć może nie aż do tego stopnia jak sam Gullit. Niemniej, Frank też radził sobie praktycznie we wszystkich sektorach boiska. Choć chyba najbardziej zawsze imponowała jego niespotykana twardość.
Twardość, którą początkowo kwestionowano. Przede wszystkim dlatego, że klimat wokół futbolu nie był w kraju tulipanów najlepszy, gdy Rijkaard wkraczał na wielką piłkarską scenę. Holandii zabrakło przecież na mistrzostwach świata w 1982 roku. „Pomarańczowi” sensacyjnie polegli wówczas w eliminacjach do turnieju. W tym samym roku Ajax odpadł natomiast w przedbiegach z Pucharu Europy po bardzo zajadłym dwumeczu z Celtikiem Glasgow. Aad de Mos, czyli głęboko rozgoryczony szkoleniowiec Ajaksu, stwierdził wtedy gorzko: – Niczego nie osiągniemy z chłopczykami pokroju Rijkaarda.
Mocny cios w psychikę 20-letniego zawodnika.
Ajax próbował wtedy pozbyć się Rijkaarda, młodego piłkarza zaoferowano paru przeciętnym ekipom z Eredivisie.
Tak naprawdę pomysł na Holendra znalazł dopiero Arrigo Sacchi w Milanie. To on oszlifował ten diament i stworzył z Rijkaarda prawdziwy, piłkarski brylancik. – Sacchi uczynił z Rijkaarda defensywnego pomocnika najwyższej klasy. Wielu zawodników potrafiło świetnie się prezentować na tej pozycji. Keane, Vieira, Desailly, Dunga. Byli wspaniali. Ale Rijkaard grał jeszcze lepiej od nich – stwierdził z przekonaniem Ronald Koeman.
93. ZLATAN IBRAHIMOVIĆ
Przedstawianie Szweda i jego dokonań to właściwie formalność, bo każdy szanujący się kibic futbolu wie na jego temat wszystko. Niech zatem formalności stanie się zadość. Zlatan Ibrahimović to mistrz Holandii. Dwukrotny. Mistrz Włoch. Czterokrotny, a jeśli doliczyć tytuły odebrane Juventusowi z uwagi na aferę calciopoli, to sześciokrotny. Co dalej? Oczywiście mistrz Hiszpanii. No i mistrz Francji, gdzie zatriumfował cztery razy z rzędu.
Facet ze zwyciężania na krajowym podwórku uczynił swój znak rozpoznawczy. Od sezonu 2001/02 do sezonu 2015/16 jego klub tylko dwukrotnie nie zakończył ligowych zmagań na pierwszej pozycji. Ajax zakończył kampanię 2002/03 na drugim miejscu, a Milan w sezonie 2011/12 musiał uznać wyższość Juventusu.
Nie trzeba rzecz jasna dodawać, że Szwed był głównym bohaterem niemal każdego z tych mistrzowskich sezonów, prawda?
Olbrzymi potencjał tkwiący w Zlatanie było widać już na początku XXI wieku, gdy Szwed – jeszcze młodziutki i nieopierzony – wylądował w Amsterdamie. Już wówczas stanowił niespotykane połączenie doskonałych warunków fizycznych z nieziemską koordynacją ruchową, kunsztem technicznym i błyskotliwością. Grał jak mały, przebiegły skrzydłowy, który został zaklęty w ciele niemożliwego do przepchnięcia dryblasa. Talentu nie roztrwonił. Zachwycał przez prawie dwadzieścia lat. Jeszcze w 2019 roku zakończył sezon zasadniczy Major League Soccer ze średnią bramek minimalnie przekraczającą jednego gola na mecz.
Jasne, to tylko MLS. Ale mówimy o cholernym 37-latku.
Inna sprawa, że Ibrahimović nie zostanie zapamiętany wyłącznie z niesamowitych liczb, jakie przez całą karierę zanotował. Według RSSSF (Rec.Sport.Soccer Statistics Foundation) Szwed plasuje się obecnie na piętnastej pozycji wśród najskuteczniejszych zawodników w dziejach futbolu, c jest oczywiście imponujące, ale tu chodzi o urodę, a nie o liczbę trafień. Zlatan to wyjątkowy specjalista od goli spektakularnych, efektownych, niezapomnianych. Ekwilibrystyczne uderzenia, potężne bomby, strzały piętką – w arsenale tego gościa nigdy nie brakowało boiskowych fajerwerków.
Brakuje mu natomiast sukcesów w najbardziej prestiżowych rozgrywkach. Liga Mistrzów? Nigdy nie dotarł nawet do finału. Mistrzostwa świata, Europy? Miewał przebłyski, ale to tyle. W momentach próby często zawodził. Mylił się, znikał.
Dlatego trudno było ulokować go wyżej.
92. JUAN ALBERTO SCHIAFFINO
Jest 65. minuta niepisanego finału mistrzostw świata. Na Estádio do Maracanã trwa wielkie święto. Brazylijczycy na oczach dwustu tysięcy rozanielonych kibiców prowadzą z Urugwajem i pewnym krokiem zmierzają w stronę pierwszego triumfu na najważniejszej piłkarskiej imprezie świata. Dla nikogo nie jest to zresztą zaskoczeniem. Gospodarze 7:1 wygrali ze Szwecją, 6:1 pokonali Hiszpanów. Kolejnych oponentów przerastali o głowę. Wydawało się, starcie z Urugwajem będzie dla Canarinhos formalnością.
Przed meczem brazylijskie gazety publikowały zdjęcia drużyny narodowej z wymownymi podpisami: „Jutro wygramy z Urugwajem”, albo „Oto mistrzowie świata”. Na płycie boiska przeprowadzono próbę generalną koncertu ku czci przyszłych triumfatorów, ze specjalnie przygotowaną na tę okoliczność pieśnią: „Brasil Os Vencedores” („Brazylia, zwycięzcy”).
W gratulacjach prześcigali się również politycy.
Angelo Mendes de Moraes, gubernator Rio de Janeiro, adresował do zawodników tego rodzaju głodne kawałki: „Wy, którzy już za kilka godzin zostaniecie okrzyknięci mistrzami świata przez miliony rodaków… (…) Wy, którym już teraz oddaję hołd jako zwycięzcom…”.
Powtórzmy – to wszystko działo się PRZED meczem. Kiedy więc gospodarze wyszli na prowadzenie na początku drugiej połowy, publice puściły resztki hamulców. Przecież Brazylii do mistrzostwa świata wystarczał remis, a Urugwajczycy sprawiali wrażenie onieśmielonych dopingiem i w ogóle całą otoczką spotkania. Podobno prezydent tego kraju, Julio Perez… posikał się podczas odgrywania hymnów.
W anonsowanej już, 65. minucie spotkania stało się jednak coś kompletnie nieprzewidzianego.
Urugwajowi udała się wreszcie jakaś akcja prawą stroną boiska, a w polu karnym instynktem strzeleckim popisał się Juan Alberto Schiaffino. Goście wyrównali, by za niespełna kwadrans wyjść na prowadzenie. Ryk radości zamarł w dwustu tysiącach gardeł. Maracanã spowiła się budzącym grozę milczeniem, przerywanym wyłącznie szlochami kibiców, gdy Urugwajczycy zaczęli świętować triumf na mundialu. Drugi w historii tego niewielkiego kraju.
Bolesne wspomnienie klęski żyje w Brazylijczykach do dziś.
Dla Schiaffino tamten gol i tamten triumf to z kolei największe osiągnięcie w karierze.
Co oczywiście nie oznacza, że dorobek legendy południowoamerykańskiego futbolu można sprowadzić wyłącznie do tego jednego trafienia. Urodzony w 1925 roku zawodnik – występujący przede wszystkim jako cofnięty napastnik – już w latach czterdziestych wypłynął na szerokie wody i wyrósł na gwiazdę Peñarolu Montevideo, z którym zdobywał liczne mistrzostwa kraju. Sprawdził się również w Europie. W 1954 roku przeniósł się do AC Milanu za rekordowe 56 milionów lirów (72 tysiące funtów) i momentalnie wyrósł na jedną z największych piłkarskich gwiazd Serie A i w ogóle Starego Kontynentu. W 1958 roku zdobył nawet gola w finale Pucharu Europy, ale Rossoneri musieli koniec końców uznać wyższość dominatorów z Realu Madryt.
Schiaffino za młodu pragnął występować jako centralnie ustawiony napastnik, skoncentrowany przede wszystkim na zdobywaniu bramek. Trenerzy szybko wybili mu to z głowy, zwracając uwagę łakomemu na gole piłkarzowi, że jego skromne warunki fizyczne nie pozwolą na skuteczną walkę z obrońcami. Urugwajczyk niedostatki w przygotowaniu atletycznym postanowił nadrabiać techniką. Wyrósł na jednego z najbardziej błyskotliwych zawodników swojej generacji.
– „Pepe” miał radar zamiast mózgu – przyznał Cesare Maldini.
– Opierałem swoją grę na instynkcie – opowiadał w 1994 roku na łamach brazylijskiej prasy. – Podam przykład. Na mistrzostwach świata w 1950 roku nie wiedzieliśmy niczego o naszych rywalach. Ani o Brazylijczykach, ani tym bardziej o Hiszpanach czy Szwedach. Po prostu wychodziliśmy na boisko, by dać tam z siebie maksa. W finale nasze szanse oceniano na 1%. Brazylijczycy byli w euforii. Wymagało od nas wiele odwagi, by wyjść na boisku i wygrać w takich okolicznościach. Ale zwyciężyliśmy i pozostawiliśmy naszych rywali w rozpaczy. Trener Brazylii wymknął się ze stadionu przebrany za kobietę. Kilku kibiców dostało na trybunach zawału, zmarli na miejscu. Piłkarze ukrywali się tygodniami. Było mi ich trochę żal, ale przede wszystkim czułem dziką radość. Uwolniliśmy się wreszcie od cierpienia, które towarzyszyło nam przez cały mecz. Nasze łzy szczęścia oznaczały łzy goryczy naszych przeciwników.
91. CAFU
Jeśli chodzi o produkcję piłkarzy ofensywnych – błyskotliwych, nieprzewidywalnych i nienagannych technicznie – Brazylia jest ojczyzną zdecydowanie największej ich liczby. Wśród najznakomitszych pomocników właściwie każdej dekady w dziejach futbolu znajdziemy przedstawicieli tego narodu. Ale jest jeszcze jedna pozycja, na której historyczna dominacja piłkarzy z kraju kawy jest nie do zakwestionowania. To prawa strona defensywy.
Gdy w 2009 roku „Bleacher Report” wybierał dziesięciu najlepszych piłkarzy w dziejach na każdej pozycji, wśród czterech czołowych prawych obrońców trzech było Brazylijczykami. Djalma Santos, Carlos Alberto Torres i Cafu. A przecież w kolejnych latach coraz więcej argumentów, by włączyć go do czuba analogicznego rankingu, dawał Dani Alves.
Rzeczony Cafu – sklasyfikowany przez dziennikarzy „BR” najwyżej – stworzył wraz z Roberto Carlosem najbardziej charakterystyczną, legendarną już wręcz, parę bocznych obrońców przełomu wieków.
U Cafu na pierwszy rzut oka było widać, że swoje piłkarskie szlify odbierał jako skrzydłowy. Nigdy nie wyzbył się ofensywnego zacięcia, choć na prawą obronę został przestawiony jeszcze w Brazylii, w dość młodym dla piłkarza wieku. Słynny trener Tele Santana popchnięty został ku tej decyzji koniecznością, gdy kontuzję odniósł podstawowy prawy defensor Sao Paulo, Ze Teodoro. Jak miało się okazać, był to jeden z najszczęśliwszych dla brazylijskiego futbolu urazów.
Cafu bowiem na skrzydło już nie wrócił. I choć z początku narzekał na swoją dolę, bowiem musiał wielu zachowań uczyć się od nowa, gdy w 1990 roku otrzymał swoje pierwsze powołanie do reprezentacji Brazylii, już wiedział, że było warto.
Sir Alex Ferguson powiedział kiedyś, że Cafu ma chyba dwa serca, tak niestrudzenie zasuwa od linii do linii. Nawet po trzydziestce nie zatracił tego atutu, jego wydolność praktycznie do ostatnich dni przygody z piłką mogła niesamowicie imponować.
Z Milanem Cafu wygrał Ligę Mistrzów, Serie A, superpuchary, Klubowe Mistrzostwa Świata, ale szczytem jego dokonań były te z kadrą. Dwa ostatnie wielkie triumfy Brazylii – na mundialu w 1994 i 2002 – to wygrane w których Cafu miał ogromny udział. W pierwszym ze swoich finałów musiał zastąpić po 21 minutach kontuzjowanego Jorginho i grać przeciwko Roberto Donadoniemu – spisał się znakomicie. W drugim grał już od deski do deski, znów bezbłędnie.
– Granie przeciwko piłkarzowi takiemu jak Cafu to koszmar. Obiegający boczny obrońca tworzący sytuację dwa na jeden przeciwko tobie to ostatnia rzecz, jakiej chcesz w meczu. A Cafu napierał przez pełne 90 minut. Nie dawał ci chwili spokoju. A poza tym, że był wielkim zagrożeniem z przodu, był również niezwykle uzdolnionym obrońcą – charakteryzował Brazylijczyka Denis Irwin, legenda Manchesteru United.
– On i Roberto Carlos zmienili sposób gry bocznych obrońców. Ludzie myśleli, że boczny defensor powinien tylko bronić, ale w nowoczesnym futbolu równie ważne jest, by swobodnie czuł się z piłką przy nodze. Cafu wskazał swoim kolegom po fachu drogę – to z kolei Michael Owen.
90. PHILIPP LAHM
– Philipp był szczególną osobą w moim życiu. Jest jednym z najlepszych piłkarzy, jakich kiedykolwiek widziałem i jednym z najbardziej inteligentnych, jakich kiedykolwiek trenowałem. Może grać na dziesięciu pozycjach, bo tak doskonale rozumie piłkę nożną. Najlepszym prezentem, jaki może dostać menedżer, jest jego obecność w zespole – to słowa Pepa Guardioli.
Guardiola zrewolucjonizował postrzeganie Lahma, wyrwał go z ram pozycji bocznego obrońcy i z zawodnika naprawdę znakomitego w tej roli zrobił gracza unikatowego. Granica pomiędzy defensorem a graczem drugiej linii kompletnie się w jego przypadku zatarła, był elementem spajającym cały zespół Bayernu. Swego czasu Twittera obiegła grafika, na której widać doskonale, jak centralną postacią był w tym zespole jego wychowanek.
Pierwszy raz na taki manewr, na przesunięcie Lahma do linii pomocy, Guardiola zdecydował się za radą swojego asystenta Domeneca Torrenta w meczu o Superpuchar Europy z Chelsea. Bayern wygrał to spotkanie po serii jedenastek, menedżer zwycięskiego zespołu zaś twierdził, że oto Philipp Lahm wszedł na kompletnie nowy poziom. – Aby wygrywać mecze, musisz wystawiać najlepszych swoich zawodników, takich jak Lahm, w centrum wydarzeń – mówił.
Poza dwuletnim okresem na wypożyczeniu w Stuttgarcie, gdzie wraz z Andreasem Hinkelem stworzył świetną parę bocznych obrońców (parę na miarę dwóch finiszów na podium Bundesligi), nigdy nie zdecydował się opuścić klubu, który go wychował. Wygrał z nim więc wszystko, co było do wygrania – osiem tytułów mistrza Niemiec, sześć krajowych pucharów, wreszcie Ligę Mistrzów. Z kadrą zaś został mistrzem świata, jego pożegnaniem był wygrany mecz o złoto z Argentyną w lipcu 2014.
89. ELIAS FIGUEROA
14 grudnia 1975 roku niebiosa wskazały palcem na Eliasa Figueroę.
„Gol iluminado”. „Gol rozświetlony”. Takie miano nosi trafienie Figueroi, które dało Internacionalowi Porto Alegre pierwszy w historii tytuł mistrza Brazylii. Przy stanie 0:0 do rzutu wolnego z prawej strony boiska podszedł Valdomiro Vaz Franco. Dośrodkował piłkę na pole karne, prosto na głowę Don Elíasa, który zdobył jedyną bramkę tamtego meczu.
Trafienie arcyważne, dla Interu – historyczne. Ale nie to uczyniło je wyjątkowym, nie chodziło też o jego urodę – ot, uderzenie głową, precyzyjne, ale takie, jakich wiele. Na wideo i na zdjęciach z tego spotkania widać jednak, jak w pochmurny grudniowy dzień pojedynczy promień słońca przedarł się i oświetlił sylwetkę Figueroi, kiedy Chilijczyk wzniósł się w powietrze.
Szaleństwo na punkcie tego symbolicznego momentu było tak ogromne, że kobiety z Porto Alegre przychodziły regularnie pod drzwi domu Figueroi, by dotknął ich chorych dzieci i je uzdrowił. Dorobił się przydomku „Bóg Beira-Río”.
Brazylijski nowelista i dramaturg Nelson Rodriguez napisał o nim kiedyś: „elegancki jak przyodziany w garnitur hrabia, niebezpieczny jak tygrys bengalski”. Do dziś nierozstrzygnięty pozostaje spór, czy to on, czy jednak Ivan Zamorano jest najwybitniejszym piłkarzem w historii chilijskiego futbolu.
Na korzyść Figueroi przemawia fakt, że gdy występował w Brazylii, mówiono o nim jako o zawodniku niezwykle przypominającym stylem gry pewnego europejskiego giganta. Franza Beckenbauera. Tak jak legendarny Niemiec, tak i Figueroa doskonale czytał grę, przewidywał posunięcia przeciwników na zielonej szachownicy, ale i wiedział, w którym momencie powinien opuścić swój posterunek i włączyć tryb ofensywny.
Zresztą sam Beckenbauer twierdził, że Figueroa był jednym z najlepszych na swojej pozycji w historii futbolu. Podobne zdania wygłosili też swego czasu Pele czy Daniel Passarella.
Z reprezentacją Chile Figueroa wystąpił na trzech mundialach, po jednym w latach 60. (Anglia 66), 70. (Niemcy 74) i 80. (Hiszpania 82). Trzykrotnie z rzędu był wybierany najlepszym piłkarzem grającym w Ameryce Południowej, co w tamtych czasach, kiedy najzdolniejsi zawodnicy nie trafiali do Europy w wieku nastoletnim, było nie lada osiągnięciem.
88. SAMUEL ETO’O
W barwach Mallorki był groźny i obiecujący. W barwach Interu był niezwykle pożyteczny. Z kolei w barwach Barcelony był po prostu fenomenalny. Samuel Eto’o na początku bieżącego stulecia wyrósł na gwiazdę ligi hiszpańskiej i kroczek po kroczku budował swoją pozycję w świecie futbolu, aż wreszcie stał się jedną z najwybitniejszych dziewiątek ostatnich lat.
Właściwie trudno cokolwiek Kameruńczykowi zarzucić. W barwach FC Barcelony wygrał wszystko, wielokrotnie triumfował zarówno na krajowej, jak i europejskiej arenie. Zdobywał kluczowe gole w starciach o największym ciężarze gatunkowym, a to jest zawsze dla napastnika zadanie najtrudniejsze. Natłuc bramek ogórasom w lidze? Ha, wielu to potrafi. Ale wpakować piłkę do siatki w dwóch finałach Champions League? To już specjalność nielicznych, tymczasem Eto’o takim osiągnięciem może się pochwalić. Najważniejsze europejskie rozgrywki zawojował zresztą trzykrotnie, triumfując w nich także jako zawodnik Interu Mediolan. Wtedy zresztą dowiódł, jak inteligentnym i elastycznym jest piłkarzem. Jako żołnierz Jose Mourinho, musiał się bowiem liczyć z walką na wielu frontach, często desantowano go na kompletnie niezbadanym terytorium.
Radził sobie nawet wówczas, gdy portugalski szkoleniowiec przesunął go awaryjnie na prawą stronę defensywy. – Samuel u Jose grał głównie na prawej stronie ataku. Kiedy do klubu przyszedł Rafa Benitez, to też chciał go ustawić na tej pozycji. Eto’o zaprotestował: „Nie chcę tam grać. Robiłem to wyłącznie dla Mourinho” – wspomniał Wesley Sneijder w swojej autobiografii.
Sukcesy Eto’o nie kończą się jednak wyłącznie na futbolu klubowym. Kameruńczyk dwukrotnie powiódł swoją reprezentację do triumfu w Pucharze Narodów Afryki.
Nie był to wymarzony napastnik do prowadzenia – swoje utarczki miał z nim nie tylko Benitez, ale i Frank Rijkaard, czy nawet wspomniany Mourinho. Nie wspominając już o tym, jak dużą niechęcią darzą się nawzajem Eto’o i Pep Guardiola. Niemniej, większość szkoleniowców przyjmowała nieco krnąbrną postawę kameruńskiego super-snajpera za dopust boży. Z prostej przyczyny – jego obecność w klubie gwarantowała gole i najcenniejsze trofea.
Czepiać można się Eto’o w zasadzie wyłącznie o brzydki finisz pięknej kariery. Jednak w swoim najlepszym czasie Kameruńczyk był zwyczajnie nie do zdarcia. – Kiedy Ronaldinho przyszedł do Barcelony, klub nie wygrał niczego. Kiedy ja tu trafiłem, wygraliśmy wszystko – stwierdził swego czasu Eto’o. Z właściwą sobie skromnością.
87. PAOLO ROSSI
Dla doświadczonego polskiego kibica, pamiętającego jeszcze mundialowe medale biało-czerwonych, Paolo Rossi jest jednym z największych nocnych koszmarów. To właśnie jego dublet w półfinale mistrzostw świata sprawił, że w 1982 roku nie zagraliśmy o złoto najważniejszej piłkarskiej imprezy na świecie.
Bolesne to tym bardziej, że trudno powiedzieć, by Paolo Rossi był wtedy napastnikiem uważanym za jednego z najlepszych na świecie. Ba, on na ten mundial miał w ogóle nie pojechać.
W 1980 roku włoską piłką wstrząsnęła afera korupcyjna „Totto nero”. „Czarnego totka”. Nakręcona przez Massimo Crucianiego i Alvaro Trincę, którzy uznali, że zarobią fortunę na obstawianiu wyników meczów włoskich klubów, wynagradzając za odpowiednie rozstrzygnięcia konkretnych zawodników. Sprawa się rypła, w niedzielę 23 marca policyjne samochody wjechały na sześć ligowych boisk, by funkcjonariusze mogli zakuć w kajdany zawodników odbywających przerwę w szatni.
Na liście skorumpowanych znalazło się nazwisko Paolo Rossiego. Złotego chłopca włoskiej piłki, który mimo bardzo słabych początków w Juventusie i na wypożyczeniu w Como (zaledwie 6 meczów w rok w Serie B) rozbłysnął pod wodzą trenera Giovana Fabbriego w Vicenzie. Przekonał do siebie do tego stopnia, że gdy przyszło składać oferty po zakończeniu okresu współwłaścicielstwa piłkarza, Vicenza pobiła transferowy rekord świata. Stamtąd zaś po spadku trafił do Perugii, gdzie skumał się z niewłaściwymi ludźmi.
Wspomniany Cruciani zeznał bowiem, że Rossi dostał od niego 2 miliony lirów za 2:2 i strzelonego gola w meczu z Avellino. Paolo skompletował dublet, umowę wypełnił, ale za wejście w układy z oszustami dostał trzy lata zawieszenia.
1980 + 3, no jak byk oznaczało to, że na mundial w 1982 Rossi nie pojedzie. Dla włoskiego kibica to był cios prosto w serce, bo przecież w 1978 Rossi dostał Srebrną Piłkę dla drugiego najlepszego piłkarza mistrzostw, po świetnym sezonie z Vicenzą (król strzelców Serie A) strzelał Francji, Węgrom i Austrii. Italia zatrzymała się dopiero w półfinale na Holendrach. Nadzieje były przed starciem o finał tym większe, że w meczu o złoto czekała Argentyna, którą wcześniej już Włosi pokonali.
Federacja zdecydowała się jednak skrócić zawieszenie Rossiego tak, by mógł na mistrzostwa pojechać. Ba, mógł zagrać już w sezonie 1981/92, przed którym z powrotem ściągnął go do siebie Juventus. Ten sam Juventus, który najpierw skreślił jego starszego brata, a później – także i jego. Nie było jednak tak, że nagle odpalił, że na mundial ruszył w niesamowitej formie. Po pierwszych trzech meczach grupowych krytykowano go, że snuje się po boisku jak duch. Włosi zdobyli zaledwie dwie bramki w trzech pierwszych meczach, ledwo wyszli z grupy z trzema punktami za trzy remisy, jedynie lepszym stosunkiem bramek niż ten Kamerunu (2:2 vs. 1:1).
Od drugiej fazy grupowej, a konkretnie od ostatniego jej spotkania, zaczął się jednak Paolo Rossi show.
My najbardziej pamiętamy spotkanie przeciwko Polsce, ale świat Rossi zachwycił najbardziej kilka dni wcześniej, gdy naprzeciw, w bezpośrednim starciu o wyjście z grupy, stanęła wielka Brazylia. Brazylia z Zico, z Falcao, z Socratesem.
Scena miała tego dnia tylko jednego bohatera. Rossi nie strzelał w tamtym spotkaniu goli pięknych. Miały one raczej urodę bramek Filippo Inzaghiego. Ale wyczuwał okazje jak pies myśliwski wyczuwa zwierzynę. A to stanął na drodze uderzenia i zmienił jego kierunek, a to zaś przeciął niechlujne podanie rywala, by stanąć oko w oko z bramkarzem. Trzy razy w tym meczu był remis – 0:0, 1:1 i 2:2, trzykrotnie Rossi dawał Italii prowadzenie.
To, dublet z Polską, wreszcie pierwsze z trzech włoskich trafień w finale z RFN – wszystko dało mu miano dopiero trzeciego w historii piłkarza, który na jednym mundialu zgarnął wszystkie trzy najważniejsze nagrody. Złoty medal, Złotą Piłkę dla najlepszego zawodnika, a także Złotego Buta dla króla strzelców. Przed nim dokonali tego tylko Garrincha (w 1962) i Mario Kempes w 1978.
W piłce klubowej osiągnął mniej niż w reprezentacyjnej, dość powiedzieć, że przez cztery lata w Juventusie naszpikowanym gwiazdami – z Bońkiem czy Platinim za plecami – zdobył zaledwie 24 ligowe gole. Im większa była jednak okazja, tym bardziej drapieżne oblicze Rossiego oglądaliśmy. Mistrzostwa mistrzostwami, w ostatnim sezonie w Starej Damie Rossi został przecież też zdobywcą Pucharu Europy, samemu będąc 3. najlepszym strzelcem rozgrywek (jedynie za Platinim i Torbjörnem Nilssonem). Stąd pamiętając też, o ile bardziej prestiżową imprezą był w latach 70. i 80. mundial, zwyczajnym nieporozumieniem byłoby pominięcie niekwestionowanego bohatera dwóch z nich.
86. ROB RENSENBRINK
Gdyby to był ranking piłkarzy z najlepszym poczuciem humoru, Rensenbrink nie załapałby się nawet do TOP1000. Wśród Holendrów. O imieniu Rob. W ramach primaaprilisowego żartu on i Willem van Hanegem wmówili dziennikarzom, że ich kolega z kadry – Johnny Rep nie żyje, bo zginął w katastrofie helikoptera. No ubaw po pachy.
Ale Rensenbrink na szczęście dla futbolu był zdecydowanie bardziej pomysłowym grajkiem, gdy zakładał buty i zamiast mówić ustami, przemawiał swoją grą.
Czy to najwybitniejszy piłkarz holenderski, który nie zagrał ani w Ajaksie, ani w Feyenoordzie, ani w PSV? Wielce prawdopodobne. Choć w młodym wieku zachwycał w amsterdamskim DWS, kiedy decydował się na kolejny krok, PSV nie należało do zespołów, w kierunku których spoglądało się będąc piekielnie utalentowanym lewonożnym dryblerem mijającym obrońców z taką łatwością, z jaką rano smaruje się tosta masłem. Z kolei Feyenoord i Ajax miały na pozycji Rensenbrinka prawdziwych kozaków. W Rotterdamie lewa strona należała do pięknie się starzejącego Coena Moulijna, w razie potrzeby zmienianego przez Wima van Hanegema. W Amsterdamie przyszłoby mu się mierzyć z jeszcze większymi grajcarami. Johan Cruyff i Piet Keizer. Powodzenia.
Gdy więc odchodził z DWS, wybrał ścieżkę nieoczywistą. Prowadzącą do Brugii. Wtedy nie mógł jeszcze wiedzieć, że nie rozegra już choćby jednego spotkania w lidze holenderskiej, a całą karierę spędzi poza ojczyzną.
Czy żałował? Na pewno nie. W Club Brugge nie zaznał co prawda smaku mistrzostwa kraju, ale to tam zapracował sobie na przenosiny do Anderlechtu, stając się kluczową postacią jednej z najlepszych ekip w historii futbolu w krajach Beneluksu.
Grając przeciwko Anderlechtowi, szalejącego Rensenbrinka nie potrafił zatrzymać nawet wielki Franz Beckenbauer. Fiołki w pierwszym etapie gry Rensenbrinka dwukrotnie wygrały ligę, by późnij oddać krajową dominację, ale wygrać dwa Puchary Zdobywców Pucharów i dwa Superpuchary Europy.
Popisy Rensenbrinka nie uchodziły selekcjonerom Oranje, tak uzdolnionego technicznie gracza nie wypadało nie powoływać. I tak Rensenbrink został dwa razy wicemistrzem świata, w 1978 roku znajdując się o kilkanaście centymetrów od piłkarskiej nieśmiertelności.
Doliczony czas gry finału z Argentyną. Kilka minut wcześniej Dirk Nanninga wyrównał stan meczu, zanosiło się na dogrywkę. Holendrzy zagrali jednak piłkę ze środka boiska bezpośrednio w pole karne, gdzie Argentyńczycy kompletnie zgłupieli. Futbolówka leciała, leciała, odbiła się od murawy i spadła na lepszą, lewą nogę Rensenbrinka. Ubaldo Fillol źle wyszedł do rywala, odsłonił mu krótki słupek. I wtedy Rensenbrinka jego niezawodna zwykle kończyna zawiodła.
Trafił w słupek.
Holendrzy nie zostali szóstą reprezentacją szczycącą się tytułem mistrza świata, nie udało im się to po dziś dzień. Wtedy byli najbliżej.
Tym lepiej, że to on, a nie jakiś no name, któremu wyszedł jeden strzał w życiu, został zdobywcą równo tysięcznej bramki w historii mistrzostw świata. To zawsze jakaś, choć tylko minimalna, osłoda.
85. JOSE LEANDRO ANDRADE
Nazywano go Maravilla Negra, czyli „Czarny Cud”. Po przeczytaniu takiej ksywki od razu można sobie wyobrazić jakiegoś wybitnego dryblera albo bramkostrzelnego napastnika, ale to nie ten przypadek. Jose Leandro Andrade był – wedle dzisiejszej nomenklatury – defensywnym pomocnikiem. A raczej skrzyżowaniem defensywnego pomocnika z bocznym obrońcą. Nie pytajcie o szczegóły. Dość powiedzieć, że była to typowa pozycja dla przedwojennych systemów taktycznych.
Urodzony w 1901 roku Urugwajczyk swoją boiskową rolę dopracował natomiast do absolutnej perfekcji.
Andrade w ojczyźnie stał się postacią niemalże mityczną, owianą zupełnie zdumiewającymi legendami. Jego matka była najprawdopodobniej Argentynką. Za ojca podał się natomiast w szpitalu mężczyzna, który w 1901 roku zbliżał się do… setnych urodzin. Był niewolnikiem-uciekinierem, do Brazylii przedostał się bliżej nieznanym sposobem z Afryki Zachodniej. Wśród okolicznych mieszkańców zasłynął jako wzięty szaman. Zarabiał na życie odprawiając przedziwne, rzekomo lecznicze rytuały, a przede wszystkim rzucając miłosne zaklęcia i sprzedając afrodyzjaki.
Stanowi to jakąś podpowiedź w kwestii tego, jak takiemu staremu dziadydze udało się zbałamucić tajemniczą Argentynkę i spłodzić z nią syna.
Kiedy Andrade-junior przeniósł się z rodzinnej miejscowości Salto do stolicy kraju, Montevideo, by zostać tam profesjonalnym piłkarzem? Temat badał Hans Ulrich Gumbrecht w książce „In Praise of Athletic Beauty”, ale nie udało mu się dogrzebać żadnych szczegółów. Znów musimy opierać się na informacjach z pogranicza prawdy i legendy. Jedna z wersji głosi, że większą część swojego nastoletniego życia upłynęła Andrade na działalności kupiecko-artystycznej. Miał on pracować jako sprzedawca gazet i pucybut, a wieczorami dorabiać sobie grą na tamburynie, bębnach i skrzypcach. Wedle innej teorii, chłopak poszedł raczej w ślady ojca i zainteresował się branżą matrymonialną. Podobno jako nastolatek został żigolakiem w portowej dzielnicy Salto.
Jest to w sumie dość prawdopodobne. W 1925 roku u 24-letniego wówczas piłkarza zdiagnozowano syfilis. – Na pierwszy rzut oka Andrade nie wygląda na chorego. Chyba stracił kilka kilogramów, ale to wszystko. Wrażenie ulega jednak zmianie, gdy zacznie się z nim rozmawiać. Na jego twarzy wypisana jest depresja – pisał po latach jeden z niewielu urugwajskich dziennikarzy, którym udało się porozmawiać z zawodnikiem o jego chorobie.
Kłopoty ze zdrowiem nie przeszkodziły jednak defensywnemu pomocnikowi w osiąganiu gigantycznych sukcesów. Andrade to trzykrotny mistrz Urugwaju, w swoim czasie największa gwiazda tamtejszej ligi, zawodnik uwielbiany i przyciągający na stadiony dzikie tłumy kibiców. Przede wszystkim jednak, błyszczał on na arenie międzynarodowej. Najpierw dwa razy poprowadził swój zespół do triumfu na Igrzyskach Olimpijskich, zachwycając publikę, a w 1930 roku zwyciężył z urugwajską kadrą na pierwszym w dziejach mundialu. Do tego trzeba jeszcze doliczyć trzy mistrzostwa Ameryki Południowej.
Dzień po zwycięstwie w mistrzostwach świata został w Urugwaju ogłoszony świętem narodowym, tak mocno rozradowany naród celebrował ten sukces.
Jeżeli chodzi o kwestie czysto piłkarskie, Andrade był zdecydowanie wyróżniającą się postacią drużyny narodowej, jej niekwestionowanym liderem, choć jego popularność wykraczała daleko, daleko poza bramy stadionów.
– Trudno dzisiaj stwierdzić, jak dobry był Andrade. Relacje z jego występów są zbyt entuzjastyczne, by dawać im wiarę – dowodzi cytowany już Gumbrecht. – Wszyscy naoczni świadkowie jego gry podkreślają natomiast niesamowitą elegancję w ruchach. Zasłynął też z tego, że nigdy nie okazywał radości ze zdobytych bramek. Nie pojawiał się również na treningach, a czasami zdarzało mu się nawet nie dotrzeć na mecz. To tłumaczy, dlaczego ominęło go tak wiele spotkań kadry.
Mimo wszystko, poświęcenia dla kadry nie można mu odmówić. Podczas półfinałowego meczu Igrzysk Olimpijskich w Amsterdamie (1928) pomocnik urugwajskiej drużyny stracił wzrok w jednym oku. Prawdopodobnie wskutek zderzenia ze słupkiem, które było efektem rozpaczliwej interwencji, ratującej zespół przed utratą gola.
Dziennikarze z tamtych lat nie mają wątpliwości. W latach dwudziestych nie było na globie lepszej drużyny piłkarskiej od reprezentacji Urugwaju. Andrade grał w niej jedną z głównych ról.
Podczas Igrzysk Olimpijskich w Paryżu (1924), gdy choroba nie dawała mu się jeszcze we znaki, Andrade stał się tak popularny wśród kobiet, że wzbudzał wręcz zazdrość kolegów z drużyny. Jego karnacja, elegancja w ruchach i atletyczna sylwetka zrobiły takie wrażenie na Francuzkach, że zawodnikowi proponowano nawet występy taneczne w Moulin Rouge. Urugwajczyk pozwolił się uwieść jednej z największych skandalistek przedwojennego Paryża, pisarce Sidonie-Gabrielle Colette, która mówiła potem o nim, że jest „subtelny i barbarzyński zarazem”. Miłe chwile z piłkarzem przeżyła również Josephine Baker, francuska tancerka i aktorka, a przy okazji… jedna z kochanek biseksualnej Colette. Ot, miłosny trójkącik. – Josephine Baker była pierwszą czarnoskórą gwiazdą kina, a Jose Leandro Andrade był pierwszym czarnoskórym gwiazdorem futbolu – pisze Brian Oliver z brytyjskiego Guardiana.
Finał mistrzostw świata z 1930 roku był niestety ostatnim występem Andrade w narodowych barwach. Umieszczono go na trzecim miejscu wśród najlepszych zawodników turnieju, ale widać było, że piłkarz jest już, mówiąc z angielska, past-prime. U szczytu formy pewne odebrałby jeszcze poważniejsze wyróżnienia.
Wkrótce jego kariera dobiegła nieubłaganego końca. Historia jego życia kończy się zaś bez planszy z cyklu: „I żyli długo i szczęśliwie”. W 1956 roku niemiecki dziennikarz, Fritz Hack, wyprawił się do Urugwaju w poszukiwaniu jednej z największych gwiazd przedwojennego futbolu. Okazało się, że odnalezienie Andrade nie jest zadaniem prostym, ponieważ piłkarz przepadł jak kamień w wodę i przestał utrzymywać kontakt z krewnymi, o byłych kolegach z kadry nie wspominając. Dociekliwy Hack nie dał jednak za wygraną i w końcu odnalazł dawnego kochanka paryskich artystek. Andrade gnieździł się na poddaszu opuszczonej chałupy. Choroba kompletnie zdewastowała jego organizm, a alkohol tylko przyspieszył całkowitą degrengoladę.
Piłkarz nie potrafił nawet składnie odpowiedzieć, jak się nazywa. Zmarł w przytułku, w wieku 55 lat.
84. KAKÁ
Dwa palce wskazujące skierowane ku górze. Spojrzenie również. Kibice Milanu naoglądali się tego gestu co nie miara. Bardzo, ale to bardzo często był on poprzedzony błyskiem geniuszu jednego z najwybitniejszych zawodników, którzy przywdziewali czerwono-czarne barwy klubu z Mediolanu.
Jego błyskotliwość w tamtym okresie, w okresie gry dla Rossonerich, wznosiła się na absolutne wyżyny. W 2007 roku, po wygraniu z Milanem Ligi Mistrzów, został wybrany najlepszym piłkarzem świata. Ale jego najbardziej pamiętny moment w meczu o Puchar Mistrzów, to ta niezwykła asysta dwa lata wcześniej, gdy Liverpool dokonał cudu w Stambule.
Gdyby trzeba było Kakę w jego prime time scharakteryzować kilkusekundowym klipem, byłyby to właśnie te dwa magiczne dotknięcia piłki. Pierwsze – przyjęcie podania z obrotem, który kompletnie zmylił pilnującego Brazylijczyka Stevena Gerrarda. Drugie – zagranie z własnej połowy za linię obrony Liverpoolu. Piłka zdaje się być w zasięgu Jamiego Carraghera, ale jednak mija jego wyciągniętą nogę o włos i dobiega celu – Hernana Crespo. Drugi raz tego wieczora, w odstępie zaledwie kilku minut, Kaka obsługuje Argentyńczyka doskonałym zagraniem za linię defensywy. Wcześniej w dużym tłoku zrobił to samo przed szesnastką The Reds.
Dla niego kupowało się bilety na Milan, można było bowiem być pewnym, że zachwyci swoją techniką, nieprawdopodobną elegancją w poruszaniu się po boisku i prowadzeniu futbolówki. Tak jak on wielokrotnie podkreślał, że swój los zawierza Jezusowi, tak piłka zdawała się na 90 minut zawierzać swój los brazylijskiemu maestro.
W 2009 roku Kaka na niecały miesiąc został najdroższym piłkarzem świata, lecz zamiast napędzić kolejny etap pięknej kariery, przenosiny do Realu Madryt Brazylijczyka zastopowały. Nie stał się choćby po części tak wpływowym dla losów Królewskich graczem jak ten, który wskoczył w klasyfikacji transferowej ponad niego – Cristiano Ronaldo.
Do Milanu w 2013 wracał już w zupełnie innym punkcie kariery. Skreślony przez Jose Mourinho, w czym udział miała również odniesiona w Madrycie ciężka kontuzja kolana. Dzięki powrotowi na stare śmieci dobił co prawda do setki goli w barwach włoskiego klubu, ale ani Milan nie rozdawał już kart w Europie, ani Kaka nie był tym samym graczem, o którym marzył każdy klub na świecie. Liczbowo zaliczył najsłabszy ze swoich sezonów w Mediolanie.
83. LUIGI RIVA
Idziemy o zakład, że gdybyście bez sprawdzania mieli powiedzieć, kto jest najlepszym strzelcem reprezentacji Włoch w historii, maleńki procent wskazałby właśnie Luigiego Rivę. Del Piero, Baggio, Rossi – nasuwają się raczej takie nazwiska. Tymczasem to właśnie były zawodnik Cagliari dzierży od prawie pół wieku ten dość prestiżowy rekord.
Godna podziwu jest też wierność Rivy barwom zespołu z Sardynii. To właśnie przenosiny skrzydłowego (przemianowany na napastnika został później) z Legnano położyły podwaliny pod jedno z najbardziej szokujących rozstrzygnięć w historii Serie A. Pod jedyne scudetto Sardynii.
Riva w Sardynii się zakochał, choć przecież nie była to miłość łatwa. – Spójrzcie na mapę, a dowiecie się, co myślą o nas Włosi – mówił swoim piłkarzom trener Manlio Scopigno. Jeśli nie wiecie – Sardynia wygląda jakby wielki but wygląda ją z dala od lądowej części Włoch.
Zresztą sam Riva po powrocie z Sardynii powiedział siostrze, że to sprawiła na nim wrażenie włoskiej Afryki. Takiego miejsca, gdzie zsyła się za karę.
Ale do Sardynii się przekonał i został jednym z najznakomitszych obywateli tej wyspy. – Riva jest dla Sardynii kimś wiecznym, legendą, niemalże obiektem kultu – mówił Vito Biolchini, dziennikarz z Cagliari.
Jak czytamy w książce Johna Foota „Calcio. Historia włoskiego futbolu”, Riva stał się ikoną. Nie tylko był świetnym piłkarzem, był też znakomicie zbudowany, przez co „bary oraz sypialnie, nie tylko na Sardynii, pełne były plakatów z jego podobizną”.
Piłkarzem był odważnym, brawurowym, uosobieniem słów o wsadzaniu głowy tam, gdzie inni boją się wstawić nogę. Miał przy tym lekkość zdobywania bramek spektakularnych. Ta zdobyta szczupakiem w eliminacjach mistrzostw świata przeciwko NRD, to tylko jeden z wielu przykładów.
Trzy razy został dzięki temu królem strzelców Serie A, trzykrotnie nie miał też w tym względzie sobie równych w Coppa Italia. Najpiękniejszy okres w karierze przypadł na lata 1968-70. To wtedy zdobył to pamiętne scudetto z Cagliari, został mistrzem Europy z reprezentacją Italii (zdobył gola w finale z Serbią), a także dwa razy z rzędu mógł się tytułować capocannoniere.
82. LUIS SUAREZ
Sezon 2015/16. Luis Suarez zdobywa 40 bramek w lidze hiszpańskiej i zgarnia Trofeo Pichichi, na dokładkę otrzymując też Złoty But – nagrodę dla najlepszego strzelca w Europie. To już drugi bucior ze złota, który trafia nad kominek urugwajskiego super-snajpera. Wiadomo, nie mówimy o najbardziej prestiżowej nagrodzie jaką zna futbol. Ale dwa Złote Buty zdobyte w epoce Cristiano Ronaldo i Lionela Messiego to osiągnięcie niebagatelne. Wybitne. Świadczące o niezwykłej klasie. Suarez momentami grał w tej samej lidze co ci dwaj giganci. Był skuteczny, spektakularny. Siląc się na wielkie słowa można nawet powiedzieć, że nieokiełznany.
Oczywiście nie zawsze w pozytywnym znaczeniu. Ekscesy z jego udziałem nie ograniczają się przecież wyłącznie do kąsania przeciwników. Suarez to również notoryczny symulant, na dodatek zawodnik, który nie stroni od fauli bez piłki. Cóż – taki jego urok.
Swoje wyskoki Urugwajczyk rekompensuje z nawiązką pięknymi golami. Strzelał ich mnóstwo w lidze holenderskiej, angielskiej, a w ostatnich latach skutecznością błyszczy na hiszpańskich boiskach. Pewnie wielu kibiców jako jego najbardziej spektakularny sezon wciąż kojarzy rozgrywki 2013/14, gdy urugwajski snajper kompletnie zdominował Premier League i zanotował aż 31 trafień, które ostatecznie nie przełożyły się jednak na mistrzowski tytuł dla The Reds. Najcenniejsze trofea Suarez zaczął kompletować dopiero po przeprowadzce do Katalonii. Z Barceloną wygrał wszystko, z Ligą Mistrzów włącznie. W finale z Juventusem walnął zresztą kluczowego gola.
Do tego nie sposób nie wspomnieć o reprezentacyjnej przygodzie Suareza. Triumf na Copa America w 2011 roku i czwarte miejsce na mundialu w Republice Południowej Afryki to sukcesy, których niewątpliwie nie byłoby bez Luisa. Jego heroicznej robinsonady pewnie nie trzeba nikomu przypominać, ale i tak to zrobimy. Dla kibiców z Urugwaju jest to scena wręcz kultowa.
– Gdybym miał wybrać jednego napastnika do mojego zespołu i nie mógłby to być Messi, wskazałbym na Suareza. Barcelona była drużyną, gdzie wykorzystano wszystko jego atuty. To ktoś więcej niż doskonały strzelec – jest kreatywny, ciężko pracuje, wywiera wpływ na przebieg meczu w różnych płaszczyznach. To zawodnik szanowany nie tylko przez kibiców, ale również przez partnerów z zespołu. Szanują go przede wszystkim za ciężką pracę – stwierdził swego czasu Brendan Rodgers i trudno nie przyznać mu racji.
Suarez w konkursach popularności brylować nigdy nie będzie. Za dużo ma za uszami. Jego piłkarska klasa jest jednak niepodważalna.
81. JOHN CHARLES
Jesteście w stanie wyobrazić sobie brytyjskiego stopera, który przez całą karierę nie został ukarany choćby jedną żółtą czy czerwoną kartką? Który trafia do ligi włoskiej i zyskuje sobie przydomek „Il Gigante Buono”? „Łagodny olbrzym”?
Jeśli już samo to brzmi irracjonalnie, to dodajmy jeszcze jeden z pozoru niepasujący element. Otóż ten środkowy obrońca jest też równocześnie znakomitym napastnikiem.
Oto kariera Johna Charlesa, po dziś dzień uważanego za najwybitniejszego zagranicznego piłkarza w dziejach Juventusu. Tercet, jaki stworzył z Omarem Sivorim i Giampiero Bonipertim, to jeden z najlepszych, jakie kiedykolwiek oglądali włoscy kibice. Nim Charles pojawił się w Turynie, Juventus przeżywał niesamowite ciężary. Balansował tuż nad strefą spadkową, o romansie z czołówką mógł pomarzyć.
Stąd zdecydowano się ściągnąć posiłki nieprzetartym jeszcze szlakiem, z Wielkiej Brytanii. Nigdy wcześniej nikt nie zapłacił za piłkarza z angielskiego klubu tyle, ile Juventus bez szemrania wydał na Charlesa. Piłkarz dostał co prawda niższy kontrakt niż w Leeds, ale odbił to sobie w bonusach. Ten za podpis – 10 tysięcy funtów – był równowartością 625 jego tygodniówek (16 funtów), a w pakiecie powitalnym znalazły się też klucze do mieszkania i samochód marki FIAT. Do tego był suto wynagradzany za bramki, asysty i występy w pasiastej koszulce. Potrafił za spotkanie zgarnąć równowartość dwunastu-trzynastu pensji.
Nic dziwnego, skoro gole strzelał jak na zawołanie. Obrońcy we Włoszech nie potrafili znaleźć na niego sposobu, był zawodnikiem o tak potężnej budowie, że obrońcy się od niego odbijali. Wygrać z nim pojedynek główkowy, to jak wejść na Mount Everest bez tlenu. A jednocześnie był szybki, zwinny i bezlitosny pod bramką. To, co przychodziło mu z łatwością w Anglii (w najlepszym sezonie w Leeds strzelił 42 gole w 39 meczach), udanie powtarzał na boiskach Italii. Pierwsze dwa sezony to dwa tytuły capocannoniere. Kibice Juventusu zgromadzeni tłumnie na lotnisku w dniu jego transferu mieli rację śpiewając: „oto nasz zbawiciel”.
Kiedy po pięciu latach żegnał się z Turynem, by wrócić do Leeds, w bagażu miał trzy złote medale Serie A oraz dwa za zwycięstwa w pucharze Włoch. John Foot w książce „Calcio” pisał po latach: „Charles i Sivori dokonali transformacji Juventusu”. Walijczyk wrócił później na krótko do Włoch, ale w barwach Romy rozegrał garstkę meczów nim zdecydował, że tęskno mu za ojczyzną i wrócił do Cardiff.
MICHAŁ KOŁKOWSKI
SZYMON PODSTUFKA
fot. NewsPix.pl/FotoPyK/Wikipedia