Reklama

Ranking najbarwniejszych postaci XXI wieku (11-20)

Damian Smyk

Autor:Damian Smyk

10 kwietnia 2020, 09:30 • 46 min czytania 65 komentarzy

Grupa węgorz, bo tak dobrze wchodziła w tyłek prezesa. Faktury do klubu na tysiące złotych za jedzenie i polewaczka na zamówienie. “Polski Romario”, który kupował sobie kluby, by w nich grać. Kto miał takie śruby w kolanach, że trzymałaby się na nich gąsienica od czołgu? W jak legendarny sposób Żewłak usadził Hajtę? Co każdy w środowisku wie o Pawle Janasie? W kolejnej dziesiątce rankingu najbarwniejszych postaci polskiej piłki w XXI wieku wytaczany potężne działa. Zresztą grafika do tego tekstu powinna wam już zasugerować, że w tym odcinku jeńców nie będziemy brali.

MIEJSCA 91-100 – KLIK!

MIEJSCA 81-90 – KLIK!

MIEJSCA 71-80 – KLIK! 

MIEJSCA 61-70 – KLIK!

MIEJSCA 51-60 – KLIK

MIEJSCA 41-50  KLIK

20. GRZEGORZ SZAMOTULSKI
Ranking najbarwniejszych postaci XXI wieku (11-20)

Jeśli szukać większego świra w polskiej piłce od “Szamo”, to trzeba przeczesać chyba każdą wioskę w kraju, każdy kamień, każdą piwnicę, a przypuszczamy, że i tak będzie trudno o równie wielkiego gagatka. Dewiza “bad decisions make good stories” przyświeca mu od zawsze – bo w życiu chodzi o to, że ma się dziać.

Weźmy na przykład mecz z Widzewem, który tak swoją drogą odbywał się dzień po weselu Szamotulskiego. Klasyka tych starć Legii z łodzianami, zatem na trybunach – ogień. Kibice Widzewa lżą bramkarza gospodarzy. Co robi każdy normalny bramkarz w tej sytuacji? Ma to w dupie, gra swój mecz. A co robił “Szamo”? Machał środkowym palcem, wykonywał gest Kozakiewicza, wypinał dupę w kierunku ich sektorów. Drugiej połowy nawet za bardzo nie oglądał – był tak nakręcony, by dopiec przyjezdnym, że właściwie całe 45 minut machał fuckami w kierunku sektora znajdującego się za jego bramką.

Wyjazd Amiki Wronki, mecz w Genewie. Oficjele z Polski siedzą sobie w hotelu na tarasie, wśród nich m.in. Mirosław Jabłoński, który miał do Grześka niewytłumaczalną słabość. Szamotulski spać nie może, przechadza się po hotelu, wreszcie dosiada się do większego grona. Nagle Jabłoński zauważa nieproszonego gościa:

Szamo, co ty-ty-ty tu ro-robisz? – pyta Jabłoński, który od dawna wyraźnie się jąkał.

Reklama

– Siedzę sobie, co mam robić?

– Wy-wy-wynocha do pokoju, te-teraz!

– Trenerze, ale tak poważnie – co to za różnica, czy będę pił tu z wami czy w pokoju z chłopakami?

Jabłoński chwilę pomyślał i odparł:

– Ra-ra-racja, Szamo.

I Szamotulski skończył wieczór na piciu whisky z trenerem i prezesami.

Reklama

Amica wówczas Szwajcarów wyeliminowała, ale w kolejnej rundzie Pucharu UEFA dostała bęcki od Malagi. Właściwie nie bęcki, bo było tylko 1:2, więc najniższy wymiar kary. Jabłoński przyjął tę porażkę wręcz rozanielony. Bał się kompromitacji, a tu odpadł z honorem. Do szatni wszedł rozpromieniony i pogratulował zespołowi. Szamotulski siedział wkurwiony, a po gratulacjach trenera nie wytrzymał: – Co ty, kurwa, gadasz?! „Na bo, na bo i ten, ten”? Tylko tyle masz nam zawsze do powiedzenia! I zdejmij, do kurwy nędzy, te okulary, bo ci zaparowały.

Też Amica, tym razem starcie “Szamo” z ówczesnym trenerem bramkarzy, Józefem Młynarczykiem. Ten zasłynął z kolei z tego, że organizował mordercze treningi. Bramkarze po nich padali, nie mieli na nic siły. Chora intensywność, aż do przesady. I to w każdych warunkach – zima, błoto, suchy piach. Nic dziwnego, że bramkarze u Młynarczyka szybko się rozsypywali, bo wysiadały im barki od padów w szalonym tempie. Na jednym z treningów w Amicę Młynarczyk wyautował dwóch golkiperów, został tylko Szamotulski.

– Nie zapierdolisz mnie. Matyska żeś zapierdolił, Dudka też, Baię w Porto też. Ale mnie nie!

Młynarczyk się obraził, zszedł do szatni. Akurat mijał Pawła Janasa, który wówczas był w Amicę dyrektorem. Wziął trenera i bramkarza do gabinetu, chciał wyjaśnić sprawę.

– Panowie, o co chodzi?

– Nie będę już z tym pojebem pracował – oznajmił Młynarczyk.

– Rozumiem. Grzesiu, a tobie o co chodzi?

– Ja to samo, co trener Młynarczyk, tylko w drugą stronę

Janas pociągnął łyk whisky, wlepił Szamotulskiego 20 tysięcy kary i powiedział, że on się w relacje piłkarz-trener nie wpierdala.

Też Amica, tym razem gabinet prezesa Kaszyńskiego, który wpadł na pomysł, by zamrozić piłkarzom premie. Do Kaszyńskiego wybrała się delegacja drużyny, która miała przekonać prezesa, że to nie jest taki dobry pomysł. Miało być pokojowo, miały być rzetelne negocjacje, ale “Szamo” wjechał z buta:

– Niech pan spojrzy za okno! Niech pan, kurwa, spojrzy!

Kaszyński rzucił okiem, a Szamotulski kontynuował:

– Czy tu jest, kurwa, pięknie? Pytam się! Czy tu jest pięknie? Otóż, kurwa, nie! A może tu są wspaniali kibice, co? Otóż, kurwa, nie ma takich! Czy pan myśli, że ja całe życie marzyłem o tym, żeby grać w Amice Wronki? Tak się panu wydaje? Otóż, kurwa, nie marzyłem! Przyszedłem tu grać dla pieniędzy. Mnie jest wszystko jedno, co pan tu zrobi. Jak dla mnie, to może pan nawet zorganizować tu wyścigi żużlowe, mogę Gollobowi czyścić motor! Ale, do kurwy nędzy, ma pan obowiązek zapłacić pieniądze, które pan obiecał!

Prezes został przekonany, Amica płaciła tak, jak obiecała.

“Szamo” w negocjacjach był mocny. Kiedy w Legii nie było pralek – w innych klubach normalnie hasała pani w pralni, które ogarniała usyfione ciuchy po treningach i meczach, a w Legii nie. Szamotulski się wkurzył i po którymś z treningów zdjął totalnie upaćkany strój, włożył go do wiadra, zalał jeszcze wodą i rzucił prezesowi Pietruszce ten pakunek na stół.

– Teraz niech mi prezes powie, że ja mam to kurwa prać.

Tydzień później prezes zakupił kilka pralek, problem został rozwiązany.

Inna historia ze Sturmu Graz. Austriacki klub popadł w problemy finansowe, Sturm chciał poobcinać piłkarzom kontrakty, ale nie mógł się dogadać z piłkarzami. Krewkiego “Szamo” postanowili w Grazie postraszyć rezerwami. Nawet nie tylko postraszyć, co odesłać go na mecze drugiej drużyny. Kibice byli oburzeni, bo akurat co do formy sportowej Szamotulskiego trudno było się wówczas przyczepić, ale trener Franco Foda odesłał go do drugiej drużyny i basta. “Szamo” swoją dumę miał, ale uwijał się w tych rezerwach jak kocur. Wreszcie Foda przyszedł zagaić.

Grzesiu, nie odstawiałeś fuszery, broniłeś na 100%, chciałbym cię wystawić w ostatnim meczu ligowym Sturmu.

A Szamotulski miał to już w nosie i rzucił tylko:

Teraz to pocałuj mnie w dupę.

Lata późniejsze, Szamotulski zalicza właśnie epizod w Koronie Kielce. W szatni kwas, piłkarze się nie lubią, jeden kopie dołki pod drugim. “Szamo” akurat udziela wywiadu jednemu z dziennikarzy.

– Panie Grzegorzu, w czym właściwie tkwi problem Korony?

– W “grupie węgorz”.

– Dlaczego “grupa węgorz”?

– Bo wiedzą jak wleźć w dupę prezesa

Skoro przy Kielcach jesteśmy – przed jednym z meczów “Szamo” wchodzi do łazienki, a tam Paweł Sobolewski stoi przy lustrze ze szczoteczką i szoruje sobie zęby. Zaraz przed wyjściem na boisko:

– Ty, co ty robisz? Będziesz ich kiwał czy będziecie się całować?

19. GRZEGORZ LATO

Najszybszy człowiek w historii świata. Czas na setkę? Trzy sekundy. Raz (przechylenie literatki), dwa (wypicie), trzy (przełknięcie). W taki sposób Grzegorz Lato, wybitny polski piłkarz, ale i były prezes PZPN, rozmawiał z mediami.

Miało to swój urok? Może i miało, ale był to raczej humor trzepakowo-rynsztokowy. Lato był chodzącą kompromitacją. Człowiekiem nieobytym, człowiekiem bez żadnych kompetencji miękkich, ani tym bardziej twardych. Prawdziwek. Twarz betonu. Ucieleśnienie wszystkiego, co kryło się jeszcze nie tak dawno pod hasłem „typowy działacz”.

Zresztą, o czym my mówimy, skoro prezesa PZPN przerosło nawet zwykłe składanie życzeń.

Gdy go wypuszczono do międzynarodowych mediów, bełkotał jakieś łamańce w stylu „polisz pipol, polisz goverment”. Jan Tomaszewski celnie podśmiewywał się, że Lato zna trzy języki – jeden swój i dwa w butach. Na fotografiach niezwykle często widziany jest z alkoholem. No i te niekończące się wstawki w wywiadach. „Ja panu powiem, panie redaktorze”. „Ja powiem panu uczciwie”. Gdy zapytano go o to, czy będzie tęsknił za Rafałem Kaplerem, wymamrotał w swoim stylu: – Panie redaktorze, ja naprawdę nie gustuję w chłopcach.

Ale czego można się spodziewać po gościu, który wyrzucił trenera przed kamerami telewizji? „Nie chcę podejmować decyzji po meczu pochopnie, ale decyzja jest nieodwołalna”. Cyrk.

To jeszcze jedna wypowiedź-perełka. Reakcja na zarzut, że jest jednym z najtwardszych betonów w polskiej piłce. – I dobrze. Bo gdy stawia się dom, to fundamenty z czego się buduje? Właśnie z betonu – twardego, mocnego, niezniszczalnego surowca, który tworzy rdzeń domu. I tak samo jest w PZPN, którego najmocniejszą część tworzą zawodnicy, medaliści mundiali.

DO WSPÓLNEGO OGRADZANIA ZAPRASZA BETAFENCE!!!

Pierwsza decyzja? Podniesienie sobie pensji. Najbardziej absurdalny ruch? Usunięcie orzełka ze strojów reprezentacji (pamiętacie tę gapę, w której miała grać – jak to ją wtedy nazywaliśmy – reprezentacja PZPN?!). Najbardziej pokrętne tłumaczenia? Domniemana łapówka, którą Lacie wręczył Grzegorz Kulikowski, rozczarowany człowiek finansujący kampanię „Mr Betonu”, odsunięty tuż po wyborach. Było mniej więcej tak – Kulikowski wręczył Lacie łapówkę, zrobił nagrania, Lato pieniądze przyjął, sprawa poszła w Polskę. Ewidentna muka. Jaką linię obrony przyjął Lato?

Kopertę przyjął, schował do sejfu, ale… nie otwierał. Więc skąd miał wiedzieć, że to łapówka.

Przecież codziennie prezesi związków toczą takie rozmowy:

– Co to? Koperta? Aha, OK, schowam do sejfu, nie będę zaglądał.

Ta kadencja to jeden wielki niekończący się przekręt. Facet odpowiadał za polską piłkę w momencie najważniejszej imprezy w jej historii, a nawet takie pierdółki jak wynajem autokaru cuchnęły na kilometr. Ot, jedna ze scenek. Reprezentacja U-17 przebywa na Pomorzu. Jedzie na basen. Można wynająć autokar w okolicy? Można. Związek wysyła jednak autokar z Warszawy (za 20 tysięcy plus VAT), ten wykonuje usługę i wraca, a za dwa dni schemat znów się powtarza (za 20 tysięcy plus VAT). Autokar dziwnym trafem jest w posiadaniu akademii, którą zarządzają ludzie powiązani z wierchuszką związku. No i najważniejsze – w pewnym momencie zostaje wprowadzony aneks, że w przypadku zerwania umowy, PZPN musi płacić za usługi transportowe 75 tysięcy miesięcznie przez 36 miesięcy. No zajebisty deal, piękne wyciąganie kasy.

Lato chciał budować nową siedzibę PZPN na fatalnych warunkach (ciekawe dlaczego, czyżby pieniądze znów miały uciec?). Gdy do wrocławskiej prokuratury osobistości polskiej piłki mogły jeździć autokarami, Lato oczywiście bagatelizował sprawę: – Jestem ciekaw, kiedy to w końcu zamkniemy. Wkrótce będziemy ścigać sędziego, który wziął kilogram kiełbasy. Albo pół litra wódki. Powoli dochodzimy do granicy absurdu.

Obiecał, że jeśli Polska nie da rady na Euro 2012, poda się do dymisji. Abstrahując już od tego, że prezes związku nie ma żadnego wpływu na wynik drużyny, więc to absurdalne, by przez niego leciał ze stołka – Lato po mistrzostwach o swojej deklaracji oczywiście zapomniał. Był beznadziejnym trenerem, rzecznikiem prasowym, senatorem, działaczem, prezesem PZPN. Tylko piłkarzem dobrym.

18. PAWEŁ JANAS

Zadzwoniliśmy do kilku zawodników, którzy współpracowali z Janasem. Pierwszy zawodnik:

– A jak z treningami u Janasa?

– Z czym?

Kolejny:

– Największa zaleta Janasa?

– Wiesz jaka. Nie wpierdala się.

Jeszcze jeden:

– Najbardziej zapamiętałem rozmowy indywidualne. “Łycha” na stole, w ręku fajka, coś tam zamruczał, koniec rozmowy.

I już ostatni:

Fajny gość, ale nie wiem jakim był trenerem, bo poprowadził nam może ze dwa treningi, resztę ogarniali mu asystenci.

Na początku pracy jeszcze mu się chciało, ale im dalej w las, tym rzadziej ustawiał zajęcia. Na boisko może i wyszedł, ale spacerował sobie gdzieś dookoła boiska, mrużył oczy i z daleka oglądał to, jak drużyna pracuje. Odprawy taktyczne? Przecież drużyna wie, co ma grać. Ale z odprawami pyszna jest anegdota z reprezentacji. Analiza przedmeczowa, ostatnie polecenia. Oczywiście wszystko prowadzi asystent Maciej Skorża, przypomina kto i jak gra, stałe fragmenty, jaki pressing, krycie i tak dalej. Skorża się produkuje, opowiada, wreszcie kończy. Janas siedzi gdzieś z tyłu.

Okej, trenerze, coś jeszcze chciałby pan dodać? – zagaja Skorża selekcjonera.

A Janas wstaje, otwiera drzwi od szatni i rzuca:

– Nie, tylko rozgrzejcie się porządnie, żeby wam czasem nic nie pierdolnęło.

Być może na samym początku swojej pracy trenerskiej jeszcze mu zależało, ale im starszy, tym coraz częściej łapał się na tym, że co byś nie zrobił, co byś nie wymyślił, to boisko weryfikuje. Wyznawał tezę, że w szatni ma być zgrana grupa, kilku do noszenia pianina, kilku do grania na pianinie i jakoś to się będzie hulało. Mecze ze słabymi? Na sto jakieś dziewiećdziesiąt wygra. Z lepszymi? Dziesięć na sto wygramy. I po co wymyślać, kombinować, skoro wpływu na to wielkiego nie masz.

Paweł “ja się nie wpierdalam” Janas w pełnej krasie. Jest atmosferka, to piłeczka chodzi. On sam za kołnierz nie wylewał, więc pozwalał piłkarzom – na piwko, dwa, czasami jedenaście.

Powrót Legii z Goteborga, wszyscy w szampańskich nastrojach. Alkohol, karty, zabawa. Jedyny maruda w całym towarzystwie to Piotr Mosór, który grał wówczas niewiele, a uważał, że powinien grać prawie wszystko. Nie pił razem z kolegami, siedział nabzdyczony. Do stołu podchodzi Janas:

– Piotruś, a ty pijesz?

– Nie, trenerze – odpowiada Mosór. Przekonany rzecz jasna, że zapunktuje u trenera profesjonalizmem.

– Mhm. To wypierdalaj.

 Nie jest tajemnicą, że za czasów Legii w latach ’90 Janas pozwalał piłkarzom na dużo. Z wieloma piłkarzami był na „ty”, bo z takim Leszkiem Piszem chociażby grał jeszcze w piłkę. „Janosik” doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że ma mocną ekipę i ona wygrywać mecze może sobie sama – po prostu trzeba dbać o to, by nikt się nie żarł i by w szatni była atmosferka. Historia ze zgrupowania w Turcji, gdzie sam Janas siadał z zespołem do kieliszków. Pewnego dnia trener lekko przesadził i Pisz ze starszyzną uznał, że trener jeszcze napruty nie może schodzić na posiłek do hotelowej restauracji. Co więcej zrobili? Zamknęli go w pokoju na klucz.

– Leszek, Lesiu… Otwórz, zejdę z wami.

A Pisz na to:

– Cicho tam, siedź i nie wyłaź, przyniesiemy ci jedzenie na górę.

 W Legii w pewnym momencie zaczęły się jednak tarcia, piłkarzom lekko odwalało i toczyli ze sobą wojenki. Janas miał dość ustawiania ich do pionu, znalazł jednak sposób jak rozwiązać sprawę dookoła. Wezwał żony piłkarzy do klubu i postawił sprawę jasno: – Drogie panie, proszę uspokoić mężów. Za mistrzostwo mamy taką premię, za puchar taką, a jak wygramy to i to, dostaniemy nawet bonus. Mam nadzieję, że to sporo wyjaśnia.

I żony mężusiów poustawiały tak, że nikt już o żadną pierdołę do gardła sobie nie skakał.

Rozwiązywanie sporów – część kolejna. Tym razem metoda „na siłę”. W Amice Mariusz Kukiełka pokłócił ze Stefanem Majewskim (żadna to nowość, pół zespołu patrzyło wtedy krzywo na Stefana). Janas jako dyrektor sportowy wziął sprawy w swoje ręce. Podszedł do Kukiełki, chwycił go za rękę, złapał za ramię Majewskiego i uścisnął im dłonie.

– No, nie pierdolić mi tu więcej.

Myślisz Janas, widzisz go z fajką w dłoni. Kopcił nałogowo, jednego od drugiego, w gabinecie, w szatni, w kiblu, w tunelu, przed stadionem. W pokoju trenera na stadionie w Kielcach zrobiono mu nawet okno, bo od zaduchu można było tam paść. Choć początkowo dla Krzysztofa Klickiego palący trener był widokiem niecodziennym.

Panie Pawle, tu się nie pali – oburzył się, gdy Janas odpalił papierosa w kanciapie.

Mhmmmm… Już się pali – wychrypiał „Janosik”.

17. MICHAŁ PROBIERZ

Można Probierza lubić, można nie lubić, można cenić, można nie cenić, ale jedno oddać mu trzeba – wprowadza do polskiej piłki masę kolorytu. W świecie, w którym rządzi poprawność polityczna, a na konferencjach prasowych klepie się formułki, Probierz regularnie rzuca coś takiego, że wszyscy łapią się za głowę. A potem o tym dyskutują.

Kiedyś mieliśmy z niego sporą bekę, gdy na każdym kroku podkreślał, że Jagiellonia nie ruszy do przodu, dopóki w Białymstoku nie wybuduje się lotniska. Były to nie do końca trafione postulaty, ale równolegle wciąż nawijał o szkoleniu, braku boisk, braku podstaw. I tu już miał (i wciąż ma) wiele racji. Zresztą, brak podstaw najlepiej zdiagnozował rozpoczynając pracę w Cracovii, gdzie zaczął od nauki krótkich, najprostszych podań.

Probierz lubi w kreatywny sposób odpowiedzieć na szpilki. Mariusz Piekarski zarzucał mu w wywiadzie, że tylko buduje, życia braknie by zobaczyć efekty, nie nadaje się do dużego klubu.

Herzlich willkommen in Bialystok. Ich werde Deutsch sprechen und sondern ich werde auch ein anderen Trainer – tak Probierz rozpoczął swój monolog po meczu Jagi z Lechią i kontynuował opisywanie meczu po niemiecku. A potem wyjaśnił, jakie było przesłanie: – Jak polski trener coś powie, to zawsze jest problem. Jak polski trener opowiada, że trzeba szkolić młodzież, to jest reakcja „co on opowiada?” i zamiast niego daje się trenera niemieckiego. Tak jak dzisiaj czytam wywiad z jednym z menadżerów, który mówi, że nie trzeba w Polsce szkolić, to może zamknijmy wszystkie szkółki, sprzedajmy wszystkich piłkarzy i sprowadźmy z zagranicy?

Przy okazji dostało się zagranicznym szkoleniowcom, a to nie pierwszy raz, gdy Probierz wziął sobie ich na celownik. Henningowi Bergowi przed meczem podarował rozmówki polsko-norweskie. Niby sympatycznie, ale jednak trochę szpilka.

Po odpadnięciu Cracovii z pucharów, na konferencję przyszedł w okularach. Zamysł? Pokazanie publice, że ocenia polską piłkę przez różowe okulary, nie dostrzegając, w jakich warunkach pracują ci, którzy wyrzucają nas z pucharów.

Gdy irytowały go głosy otoczenia, które wymagały efektów pracy w Cracovii, zasadził na konferencji paprotkę. – Może za pięć minut coś wyrośnie? – pytał wtedy ironicznie dziennikarzy.

No i klasyk. Ostatnia kolejka, Jagiellonia z szansą na mistrza, w końcówce sędzia nie dyktuje karnego dla Jagi, chwilę potem gwiżdże jedenastkę dla Legii. – Przyjadę do domu i whisky sobie pierdolnę, co mi pozostało? – pytał zrezygnowany Probierz. A gdy wychodził z sali, rzucił jeszcze: – Chyba se szybciej pieprznę.

Przed derbami Krakowa: – Kiedy jadę na Wielicką i po lewej stronie mijam Tele-Fonikę, to przypomina mi się jedno spotkanie i fraszka Sztaudyngera „Klasa”, która pasuje idealnie do pana Cupiała. Może jak będzie miał okazję, to sobie ją przeczyta.

Nie wiemy, czy Cupiał ją przeczytał, ale my możemy:

„Oprócz tego różni nas klasa
Bo pan sam jesteś kutas,
A ja – mam kutasa.”

Z Wisły zresztą nie ma dobrych wspomnień – odszedł, nie mogąc dogadać się ze starszyzną, a po latach zdarzyło mu się nie podać ręki z Radosławem Sobolewskim, który należał do liderów starszyzny. Probierz nie zawsze idzie na noże z piłkarzami, czasami też ich broni, nawet w sytuacjach, gdy samemu wychodzi na… niezbyt rozgarniętego człowieka. Mecz Jagi z Lechią. Ktoś rzuca zapalniczką w Drągowskiego, ten pada jak rażony prądem, efektów co najmniej tyle, jakby ktoś rzucił bombę. Na młodego piłkarza całkiem słusznie wylała się krytyka, było to zachowanie szczeniackie, w sumie nie wiadomo do końca, co chciał tym osiągnąć. Co zrobił Probierz? By chronić swojego piłkarza, wydał oświadczenie, w którym napisał, że to on wszystko wymyślił. By obronić Pelle van Amersfoorta zarzucał ostatnio stacji Canal+, że do skrótów wybiera farfocle polskich ligowców.

Tej samej Canal+, która opakowuje naszą ligę w cudowny papierek i cmoka na każdą próbę uderzenia z 40 metrów (wiecie – “brawa za decyzję, nie ma kontry”).

Ale to i tak nie jest najbardziej jaskrawy przykład wstawienia się za piłkarzami. Po jednym z meczów Probierz prawie pobił się z kibicami. To przewracanie bandy, to odpychanie własnych zawodników. Kino.

16. TOMASZ HAJTO

Co chodzi o Hajtę, powiemy tak – on miał ten kwalitet, on trzymał głębie, podał, nie kiwał, grał z kija, szczelał gole. Pamiętamy taki mecz w Schalke 04 – na ataku Ebbe Sand, Gerald Asamoah, w pomocy Andreas Moeller, ale mówimy z głowy, to możemy się pomylić, tak? My nie czytamy jak wy codziennie z internetu, a wielką aferę robicie. No i o czym to? Sand, Asamoah – u nich widać było ten kwalitet, tak samo jak u Kaiserslautern z sezonu 97/98, my możemy wymienić skład. W bramce Reinke, na prawej Kadlec… Oni mieli, jak to mawiają Niemcy – antizipieren. Mieli te detale. To te detale w dzisiejszej piłce robią przewagę, tak? I znaleźć się w takim gronie… To co to jest, to jest przypadek? No sorry, z ulicy tam nie biorą, tak?

A ten Żewłakow kiedyś spytał: – Tomek, powiedz, jak to jest być takim zajebistym i mieć takiego małego kutasa?

No ten Żewłak jest jakiś taki ten… To jest takie małe, to jest takie typowo polskie. Sprzedawanie 110 kartonów nieopodatkowanych papierosów w Niemczech. Straty dla niemieckiego skarbu państwa to ponad trzy tysiące euro i wlepiają 43 500 euro grzywny. I oni mówią, że to jest ten… No ja nie wiem. To jest takie małe. My nie potrafimy dyskutować merytorycznie. Jak ja to mówię – idź wyjedź na zachód i to pokaż, pokaż, że masz jaja. Gadać to każdy potrafi. Ale wejdź na bojsko, przepchnij obrońcę, pokiwaj. Tego nie mają…

Trenerami powinni być ludzie, którzy coś w piłce widzieli. Dotknęli ją od środka. Szczelali gole, widzieli poważnych piłkarzy. A kto jest u nas trenerem? No powiedz, kto jest u nas trenerem? W Ekstraklasie? Kto się na tym zna? Co chodzi o pracę trenerską Hajty w szkole trenerów w Białej Podlaskiej, napisał ją o anatomii kolan, gdzie jego asystent Marcin Popieluch był specjalistą w tej dziedzinie. Jak my to mówimy – lubimy spekulować. My nie powiemy ci teraz, czy to jest plagiat, czy to jest wiedza trenerska. Trzeba być, zobaczyć. No Roko, tak czy nie? Tomkowi Frankowskiemu trzeba było jasno powiedzieć – z nim pressingu już nie zrobimy. On nie pasował do dzisiejszej piłki, brakowało mu cech wolicjonalnych. Wybiegania, przesuwania. On tylko antycypował, z niemieckiego „antizipieren”. Szanujmy się, tak?

DA DA DA. DA DA DA. Ja wracam z tańców? Ja jestem!

Albo ten, Rafał Kosiec. Pisze jakieś farmazony, że ktoś czegoś nie oddał, że dwieście tysięcy. Ja powiem tak, jak mi powiedział kiedyś jeden trener, który zrobił Ligę Mistrzów, prowadził takich piłkarzy jak Ribery, Hummels, w defenzywie Boateng, na prawej Robben… I on mówi – człowieku, jak nie robisz czegoś w poniedziałek, wtorek, środę, czwartek, piątek i w sobotę, to w niedzielę tego nie zrobisz. To są mądre słowa, to jest facet, który wygrał Ligę Mistrzów. Jak nie oddajesz forsy w poniedziałek, to co, w niedzielę oddasz? My kiedyś byliśmy w polskiej szatni. Mniejsza o klub, zawodnicy byli tam, jak my to mówimy – typowe zero. Zero techniki, zero agresji, zero szczałów. Była zbiórka na telewizor, kolega się żenił. Już dawno po ślubie, a oni się dalej telewizora doprosić nie mogli! I znowu – to jest takie typowo polskie. Bo dostali mikrofalówkę.

Spekulują, że wyjścia do kasyna, że długi… My powiemy tak – ludzie dzisiaj widzą tylko hejt, na Facebooku, na Twitterze, na Instagramie, teraz na TikToku, tak? Była truskawka na torcie i już się nie podoba. I jak gra teraz reprezentacja? Truskawka na torcie dodawała 23% do jakości gry, jak my to mówimy, biało-czerwonych. W dzisiejszej piłce mało kto rozumie, co to jest gra pod ciągłą presją, jak to Niemcy mówią – Gas geben. Kiedyś dziennikarz pyta, gdy Hajto był w ŁKS-ie, czy motywował się specjalnie na Czerkasa. Panowie, nie może być tak, że są takie pytania. Napinać to się można na Ligę Mistrzów, gdy pilnuje się Ljungberga, Henry’ego czy na lewej Piresa. Tak? A nie na jakiegoś Czerkasa. Czy wyście powariowali? To porównywanie czekolady z gównem.

Na reprezentacji było wielu piłkarzy z, jak ja to mówię, polskiej ligi. I ci, którzy grali w Lidze Miszczów, pytali: – A ty jaki masz zegarek? Ile ty w tej polskiej lidze zarabiasz? Krzysiu Ratajczyk, który grał w Austrii Wiedeń u Joachima Loewa, w środku Janocko, Wagner, w defenzywie Dospel, usłyszał to i powiedział: – Jeszcze raz kogoś zapytasz o zegarek, to ci pierdolnę. I temat się skończył, tak?

Tak samo jak o, o, o, dobra, czekaj, teraz ja mówię. Powiem anegdotę. Anegdotę! Wisła Kraków, trener Kasperczak, na prawej Baszczyński, atak Żurawski, Frankowski, kwalitet. Było to po meczu Pucharu UEFA, był kiedyś taki puchar, z Schalke. I Hajto po tym meczu wszedł, powiedział „do zobaczenia” i wymachiwał przed oczami kartą kredytową. No to to jest takie… Ten… Panowie, trzeba sobie powiedzieć na koniec jedną rzecz – jeśli majtki, to tylko Gianni Versace, tak?

15. MIROSŁAW STASIAK

Mamy 2020 rok, a jeszcze nikt nie zekranizował historii Mirosława Stasiaka – to jasny znak na to, że z polską kinematografią coś jest nie tak. Przecież ta historia to gotowy scenariusz na film. Nie trzeba nawet koloryzować, nie trzeba fabularyzować – bierzesz Stasiaka, zbierasz wspominki, masz gotowy hicior kinowy o tym, jak właściciel składów opałowych kupował sobie udziały w klubach głównie po to, by się w nich wystawiać. A jak trener go nie chciał wystawiać, to trenera zwalniał.

Wyobraźcie sobie, że dzisiaj – dajmy na to – Jarosław Królewski wchodzi na trening Wisły Kraków, zbija piąteczki z Żukowem i Sadlokiem, trenerowi Skowronkowi nakazuje wystawić się w najbliższym meczu w wyjściowym składzie. Do rzutów wolnych podchodzi oczywiście sam Królewski, karne to też jego działka. A ja Skowronek zdecydowałby, że jednak w ataku lepiej stawiać na Buksę, a nie Królewskiego, to by Skowronka w klubie już nie było.

Brzmi absurdalnie, prawda? A taka historia zdarzyła się naprawdę. Tylko nie było tam przykładowego Królewskiego, ale był Mirosław Stasiak jak malowany.

Dorobił się na biznesie kopalnianym, choć trudno powiedzieć, że był magnatem województwa. Kasa pozwoliła mu jednak otwierać wiele furtek. Z czasem zakumplował się chociażby z Janem Tomaszewskim, Tomaszem Hajto, Antonim Ptakiem, lubił się pokazywać w towarzystwie Kazimierza Górskiego. Ale zanim do tego doszło – przejął klub w Gomunicach, przemalował go na Stasiaka Gomunice. Grał tam kilka lat, klub wreszcie wrócił do III ligi, Stasiak hasał po ataku razem z chociażby Grzegorzem Piechną. Lokalne gazety pisały o “Romario z Gomunic.

Hubert Kościukiewicz, były piłkarz z Gomunic: – Klub był jego zabawką. Przychodził sobie na który chciał trening i trenował. Nie musiał być na zbiórkach. Ale jeśli się pojawił, to nie w połowie treningu, tylko był na całym i normalnie ćwiczył. Przebierał się jednak w swoim pokoju. Po treningu szedł do siebie, pakował się i wyjeżdżał. 

Stasiak jednocześnie kopał sobie w ataku i płacił piłkarzom, bo był formalnie właścicielem drużyny. W szatni mówiono “gramy dziesięciu plus Mirek”, bo Stasiakowi nie chciało się wracać do defensywy, a chłopakom powtarzał “podaj mi, jak strzelę”. Piłkarsko jeszcze wtedy dawał radę, miał już 35 lat. W IV lidze strzelał gole workami, ale już z wiekiem, z awansami i z poważną kontuzją tempo meczu mu odjeżdżało. Piłka mówiła “nie”, Stasiak mówił “co ty mi tu gadasz, jeszcze pokopię”.

W szatni miał swój folwark. To znaczy – o ile do niej poszedł, bo na ogół przebierał się w swoim gabinecie. Ale w przerwie do szatni musiał zejść. Pewnego razu w Gomunicach trener po pierwszej połowie zaordynował:

– Mirek, schodzisz.

Mirek na to:

– Nie schodzę, ty nie jesteś trenerem.

I zwrócił się do drugiego trenera.

– Jakie decyzje trenerze?

– Takie, że schodzisz Mirek.

– To ty też nie jesteś trenerem.

Kapitanem był Jurek Flaszka, chłopak z Gomunic, przyjaciel Stasiaka od lat.

– Jurek, jakie decyzje?
– Mirek, zostajesz.

No i został.

Inna historia – tym razem o tym, jak Stasiak ustawiał sobie zespół. Na ogół piłkarz-właściciel sprzęt po meczu zabierał ze sobą do gabinetu. Ale raz zapomniał dać go do wyprania. Przyszedł tydzień później na kolejne spotkanie, a tam brakuje jego koszulki. Nie ma co się dziwić – gniła kilka dni w pokoiku prezesa. No to pyta: panowie, gdzie mój sprzęt? A kierownik na to, że pewnie w gabinecie, bo tu jest siedemnaście sztuk prosto z prania, brakuje tylko koszulki prezesa. Mirek podrapał się po brodzie, odwrócił się do jednego z młodziaków i rzucił:

– Ściągaj strój, daj mi, ty zakładaj ten brudny.

Gomunice były jednak dla niego za małe. Rzucił się na większe wyzwania – Ceramikę Opoczono wziął pod swoje skrzydła, przemalował ją na KS Stasiak Opoczno. Skończyło się kopanie po IV lidze, Stasiak szybko awansował na zaplecze I ligi. Jako prezes i – a jakże! – jak zawodnik.

Długo nie zajęło mu wyrzucenie kolejnego trenera. Latem grał mało, w sierpniu zwolnił kolejnego szkoleniowca. Oczywiście dlatego, że nie grał. Rzeczony trener, Mariusz Łaski, na łamach “Gazety Wyborczej”: – Po wyleczeniu kontuzji chciał grać w każdym meczu. Już w spotkaniu z RKS Radomsko żądał, bym go wpuścił na boisko, ale sędzia wcześniej odgwizdał koniec meczu. W sobotę prezes chciał także wejść, ale nie wyraziłem zgody. Nie chciałem stracić autorytetu, dlatego Stasiaka wpuściłem dopiero w ostatniej minucie meczu. Prezes rwie się do gry, ale nadal widać u niego skutki groźnej kontuzji. Niektórzy dziennikarze porównują Stasiak do Romario, może dlatego chce zawsze być obecny na boisku.

Stasiak publicznie łoił swoich kolegów z drużyny (a zarazem i pracowników, których zatrudniał). Cytat tym razem z samego prezesa: – Uwielbiany przez kibiców Mężyk również dzisiaj zawiódł, gdyż zmarnował dwie 200 procentowe okazje. Śmiem twierdzić, że ja w tych sytuacjach strzeliłbym gola.

Artur Bugaj w wywiadzie dla Weszło:

Był jeszcze prezes Stasiak, który za wszelką cenę chciał udowodnić, że potrafi grać w piłkę. Czasami było nam wstyd, jak wchodził na boisko. W ogóle nie trenował, miał brzuszek jak ja teraz, trenerowi wydawał polecenia – zdejmij tego, ja wchodzę. To uwłaczało wszystkim piłkarzom i szkoleniowcom.

Musieliście grać na niego? Obrażał się, jak mu nie podano?

Pewnie się obrażał. Można mieć kaprysy, ale trzeba mieć trochę samokrytyki. On nie miał jej w ogóle.

To jak funkcjonował w szatni?

Nie funkcjonował, siedział w gabinecie. Na treningach go nie było, a jeśli się w szatni odezwał, to tylko podczas odprawy powiedzieć, że za ten mecz dokłada tyle i tyle. Jako człowiek może i fajny facet, ale piłkarsko największa farsa, jaką widziałem.

Zawsze wchodził na końcówki. Raz daliście mu karnego strzelać, też nie trafił.

Istniała plotka, że gol, którego wreszcie strzelił, padł dlatego, że jednemu z obrońców dał tysiaka: weź puść mnie, muszę trafić.

Bywało i tak, że przyjeżdżał pięć minut przed rozpoczęciem meczu, zabierał buty jakiemuś zawodnikowi i wskakiwał za niego do podstawowego składu. Przypominamy – rzecz działa się dwie dekady temu, nie w prehistorii. I na ówczesnym drugim poziomie rozgrywkowym, a nie gdzieś w A klasie.

Cezary Stefańczyk, też w naszym wywiadzie: – Był napastnikiem, przynajmniej tak myślał, ale co tu kryć – w czasach naszej wspólnej gry wychodziło mu niewiele. Pamiętam jeden sparing, był wolny z siedemnastu metrów. U nas Jacek Berensztajn, specjalista od takich uderzeń, ale podchodzi Stasiak w tenisówkach i mówi, że chce strzelać. Wszyscy w śmiech, no ale „Berek” nie będzie się przecież z przełożonym kłócił. Walnął w mur na wysokości brzucha i koniec zabawy. 

Później przeniósł jeszcze finansowanie do KSZO Ostrowiec. Ostatecznie rzucił piłkę na kilka lat, gdy nazwisko skrócono mu do jednej litery i wezwano do na wycieczki do wrocławskiej prokuratury. Lista meczów, w których miał maczać korupcyjne paluchy, sięga na blogu Piłkarska Mafia dwucyfrowej liczby. Nie tak dawno sponsorował jeszcze Mechanika Radomsko, wrócił też do wspierania klubu z Gomunic. Na boisko już go nie ciągnie, lata nie te.

14. BOGUSŁAW KACZMAREK

Prawie nikt nie mówi do niego po imieniu, nawet na dresie trenerskim miał napisane „Bobo”. Mistrz bon-motów. Jego trenerskim ojcem był Wojciech Łazarek, co doskonale wyjaśnia zamiłowanie do kwiecistego języka. – Marcin, dziadek idzie – wołał do swojego syna, gdy na horyzoncie pojawiał się „Baryła”, co podkreśla zażyłość obu panów.

Skoro zaczęliśmy od bon motów, czas na the best of:

W kilku klubach, w których pracowałem płacono mi… czekami. Czekałem, czekam i będę czekał od nich na pieniądze.

– To pomocnik? Chyba młynarza.

– Stoicie pod tą bramką jak czołgi pod Stalingradem.

– Byłeś cienki jak wypławek.

– Cionek przed stratą  gola w meczu z Senegalem odwracał się jak “Batory” w porcie. 

– Trzeba biegać po boisku, bo drzewa umierają stojąc.

– To, co Lamptey zaprezentował dziś, to statystyka i wypoczynek.

– Ta nasza liga to bieda z nędzą połączona z prowizorką i nieumiejętnościami.

O drugiej połowie meczu: – Najlepsze połowy to miał Dalmor, przedsiębiorstwo połowów dalekomorskich.

O pomyśle z podziałem punktów: – Przez podział to rozmnażają się jednokomórkowce.

– Mogliśmy odciąć rywala z szubienicy albo pozwolić, by jeszcze dyndał.

– Piłka to największa kurtyzana świata.

– Dziś Sazankow to gość po ciężkim urazie. Lekarz, który czyścił mu staw, mówi, że śruby pozakładane miał takie, że gąsienica w czołgu by się na nich trzymała.

– W ostatnich dwóch latach Lechia wydała spore pieniądze na tzw. “wzmocnienia”. No ilu się sprawdziło? Garstka. Garsteczka. Z tych nazwisk można by wycisnąć tyle, co mleka z chorego kozła.

– Ciągle powtarzam to piłkarzom: Lechia to nie imienny u cioci Jadzi. To symbol daleko wykraczający poza sport.

– Nie potrzebuję w klubie piłkarzy i ich menedżerów, którzy doją klub jak tę krowę z reklamy Milki.

No i jeszcze dwa klasyki z pomeczowych konferencji. O Ricardinho, którego chciał wkładać do mikrofalówki i Traore, który na boisku musi występować w futrze:

I o dziewczynach, które mają okres pięć razy w miesiącu:

Nudzi nas poprawność polityczna na konferencjach prasowych, dlatego wspominamy Kaczmarka z dużą sympatią. Podobnie jak piłkarze Stomilu. „Bobo” miał szczęście do klubów, które płaciły w czekach i nie inaczej było w Olsztynie. Kaczmarek nie tylko trenował wtedy drużynę, ale i miał dobre kontakty w Holandii, zwłaszcza w Feyenoordzie, do którego wytransferował Jerzego Dudka i Marka Saganowskiego. Holendrzy mieli tak duże zaufanie do „Bobo”, że zgodzili się także na ściągnięcie dobrze zapowiadającego się Zbigniewa Małkowskiego.

Kaczmarek po gotówkę pojechał osobiście. Przewiózł ją w walizce przez granicę, a drużyna odebrała go z lotniska w Warszawie. Dlaczego drużyna pofatygowała się aż do stolicy? Ano dlatego, że 400 tysięcy marek, jakie otrzymał Stomil, Kaczmarek podzielił wśród zawodników, którzy od miesięcy nie widzieli pensji. Bez żadnych kwitów, do ręki, czym zainteresowała się prokuratura. „Bobo” miał problemy z tytułu nielegalnego przewozu pieniędzy, ale sprawa została umorzona.

Holenderskie kontakty przydały się też w reprezentacji, w której był asystentem Leo Beenhakkera. Na pierwszym treningu piłkarze często używali najpopularniejszego polskiego słowa na „k”. Beenhakker zwrócił się do swojej prawej ręki: – Kurwa? Kurwa? Na kogo wołają kurwa?

Dla piłkarzy „Bobo” był raczej dobrym wujkiem, Boruca krył przed Leo, gdy ten wychodził na fajkę, ale i samemu czasami potrzebował krycia. Dzień przed meczem Polska – Portugalia, ostatni trening naszych rywali. Ostatni kwadrans jak zwykle otwarty dla mediów, oglądają go „Bobo” i Adam Rothstein. Portugalczycy pozwolili zebranym niepełnosprawnym dzieciom obejrzeć cały trening wraz z rodzicami. Kompan „Bobo” wmieszał się w tłum i takim sposobem asystenci dowiedzieli się, że nie zagra Helder Postiga.

O dobrej historii pisał też portal lechiahistoria.pl. Gdy już „Bobo” pracował w Lechii, zadzwonił do niego Waldemar Fornalik, wówczas selekcjoner, z informacją, że prawdopodobnie powoła Mateusza Machaja. Raz, że miał wtedy swoje pięć minut, dwa – ku uciesze lokalnej publiki, Fornalik chciał powołać kogoś z Gdańska, gdzie odbywał się sparing z Urugwajem. Wiedząc o nadchodzącym powołaniu dla swojego piłkarza, „Bobo” uznał, że ten musi inaczej spędzić przerwę reprezentacyjną. Od jakiegoś czasu Machaj miał problemy z przegrodą nosową, a Kaczmarek wychodził mu miejsce w Szpitalu Marynarki Wojennej za górę od dresu Lechii. Piłkarz odbył drobny zabieg akurat wtedy, gdy miał dostać pierwsze (być może jedyne) powołanie do kadry w życiu. Machaj był mocno wkurzony, a po jednym z meczów zaprezentował w ramach cieszynki wymowne okulary skierowane w stronę „Bobo”.

Fornalik musiał powołać kogoś innego. Takim sposobem Bogusław Kaczmarek, odkrywca 99% polskich ligowców (uważa się za odkrywcę nawet tych piłkarzy, z którymi nigdy się nie poznał, Andrzej Czyżniewski śmiał się, że odkrył nawet Leonidasa), przywrócił do reprezentacji po długich miesiącach Piotra Brożka.

13. ADAM LEDWOŃ

Adam Ledwoń, już niestety świętej pamięci. Jedna z najbardziej świrniętych postaci w historii polskiej piłki. Każdy inny piłkarz/trener/działacz to przy nim potulny aniołek. Zginął śmiercią samobójczą podczas Euro 2008. Przed meczem z Austrią powiedział w rozmowie z Weszło: – Jak z nimi nie wygramy, to się normalnie powieszę. Napiszcie, że będę dyndał na jakiejś latarni w Klagenfurcie.

Dwa dni później się powiesił.

Ale nie z tego powodu. „Ledek” żył niezwykle impulsywnie. Miał swoje demony. Zwłaszcza po alkoholu. Możemy stawać na głowie, a nie dokopiemy się do lepszych anegdot niż te, które w swojej książce przytaczał „Szamo”. Przekleimy zatem kilka z nich.

*

Aha, gdyby mógł się z wami przywitać, zapewne krzyknąłby do ucha, ile sił w płucach: „Halo!”. „Ledek” był w Austrii znanym piłkarzem, ale nie przeszkadzało mu to grasować np. po dworcu w Wiedniu i znienacka podlatywać do siedzącej na ławce osoby, by wrzasnąć jej z odległości pięciu centymetrów, prosto do ucha: „Halo!”. To był taki ryk, że odlatywały gołębie, ludzie z tych ławek czasami spadali, zrywali się, podskakiwali jak oparzeni i osiągali stany przedzawałowe. Wyobraźcie sobie, że najspokojniej w świecie siedzicie na ławce i czytacie gazetę, a ktoś z tyłu skrada się, by nagle wydrzeć ryja: „Halo!”. To było takie „halo”, że jak przyjeżdżałem pociągiem do Wiednia, to niosło się po całej hali przyjazdów i już wiedziałem, że Adam postanowił mnie odebrać, a póki co zabija czas straszeniem przypadkowych osób. Halo!!!

*

– Co robisz?

– Wkręcam kołki. Jutro mecz. Trzeba się dzisiaj przygotować.

– Ale jak?

– Będę ćwiczył na Murzynach.

Mieliśmy ich w Sturmie Graz kilku. Adam ich nawet nie odróżniał. Dzień przed meczem „ćwiczył na Murzynach” – wyobrażał sobie, że to zawodnik drużyny przeciwnej, z którym miał na pieńku (w każdym zespole ktoś taki był), i testował najbardziej wymyślne faule. Czasami bolało od samego patrzenia.

*

– Co ty taki smutny?

– Skupiony.

– A co się dzieje?

– Będzie kartka.

– Czerwona czy żółta?

– Żółta na pewno, boję się czerwonej.

– A za co?

– Jest tam taki frajer u przeciwników. Od dawna chcę go zapierdolić. Ale mam plan. W pierwszej minucie sędziowie nie dają czerwonych. To znaczy dają, ale rzadko. Pierdolnę go w pierwszej minucie.

Gdy tylko arbiter rozpoczął mecz, Adam wypadł jak z katapulty z naszej połówki i znienacka władował się makabrycznym wślizgiem w nogi upatrzonej wcześniej ofiary. Sędzia podbiegł – żółta! I ostra reprymenda. Krzyczy: – Ostatni raz! Ostatni raz!

„Ledek” zadowolony. W lidze austriackiej Adam Ledwoń zobaczył 96 żółtych kartek i zgaduję, że jest to rekord wszech czasów. Był jednak na tyle inteligentny, że tylko raz otrzymał dwie w jednym meczu. Do tego doszły skromne trzy bezpośrednio otrzymane kartki czerwone.

*

Zespoły stoją w tunelu, niedługo mecz Sturm Graz–Rapid Wiedeń. W zespole gości Marcin Adamski. Adam podchodzi do niego i mówi:

– Zobacz, co zrobię z tą waszą pizdą.

Następnie kieruje się w stronę Andreasa Ivanschitza, wschodzącej gwiazdki austriackiej piłki. Dobry zawodnik, ale miękki, o słabej psychice. „Ledek” staje przed nim, jego twarz znajduje się centymetr od twarzy skołowanego pomocnika Rapidu. Nagle… Adaś zaczyna warczeć. Ale nie tak warczeć jak silnik traktora, to jest raczej ryk wściekłego lwa. Warczy tak, że normalny człowiek zeszczałby się w gacie ze strachu. Nie wiadomo przecież, czy ten szaleniec za chwilę naprawdę nie ugryzie.

– Argh! Argh! Arghhhhhhh!!!

Ivanschitz aż skulił się przerażony. W meczu nie zanotował ani jednego udanego zagrania, a zaraz po przerwie poprosił o zmianę. Ilekroć widział podbiegającego Adama, marzył tylko o tym, by pozbyć się piłki na czas.

*

Gramy w Admirze, przeciwko nam Radek Gilewicz. Adam atakuje go łokciem i celowo łamie nos, „Gilu” zalewa się krwią. Jeszcze podczas meczu Adam cały w skowronkach podbiega do mnie i radosnym głosem mówi:

– „Szamo”, ale siadło, ale chrupnęło! Bajka! Czyściuteńko!

A już po zakończonym spotkaniu wzięło go na wspomnienia:

– Kiedyś były piękne czasy w polskiej lidze. Canal+ nie było, żadnych powtórek, żadnych stu kamer, no i Marian Dziurowicz trzymał rękę na pulsie. Ty wiesz, ile ja wtedy nosów złamałem?

*

A skoro padło słowo „Stan”, to od razu przypomina mi się wyjście na dyskotekę. Wszystko jest dobrze, miło, żadnych awantur. Ja oczywiście czujny jak ważka, bo nigdy nie wiadomo, w którym momencie „Ledek” zaatakuje przypadkowo wybraną osobę. Głowa więc jak na tranzystorach, lewo-prawo, wyczuwam, że jest aż za spokojnie. Adam jak gdyby nigdy nic dzwoni do „Stana”, bo on lubił sobie po nocach podzwonić, na co zresztą czasami Krzysiek narzekał – nagle o trzeciej czy czwartej nad ranem zaczynała się seria telefonów prosto z baru i pijacki bełkot do słuchawki. Wtedy „Ledek” chwilę pokonwersował, widzę, że mówi „OK”, w końcu odkłada. A jak odłożył… Nagle skok tygrysi, prosto na jakiegoś gościa przy barze. I zaczyna go oprawiać. Kop za kopem, tamten leży, Adam na niego wskakuje. I wrzeszczy:

– To od „Stana”! To od „Stana”!

Łapię go, odciągam, tamten mocno oberwał. Słyszę, że policja już w drodze, więc – jak zwykle – trzeba się zawijać. Po kilku minutach dzwonię do Krzyśka.

– Coś ty mu powiedział?!

– Ja? – pyta zaspany i skołowany.

– No ty!

– Nic.

– On skoczył na jakiegoś człowieka, zaczął go kopać i krzyczał: „To od »Stana«!”.

– Hmm… Ja… Wiesz… On do mnie mówi: „Ty, jest tu taki gość, co się ciągle na mnie gapi, wkurwia mnie”. I ja mu na to, tak na odczepnego, zupełnie bez sensu, powiedziałem: „To mu przyjeb ode mnie”. I nie miałem pojęcia, że on to weźmie na serio! Wszystko, co wiązało się z bijatyką, Adam zawsze brał na serio.

*

Dzwonię. Pierwszy sygnał. Drugi… Trzeci… Nic. Adam zawsze odbierał, więc dzwonię jeszcze raz. Pierwszy sygnał. Drugi…

– Nie mogę rozmawiać! – odzywa się nagle głos w słuchawce.

– A co się dzieje?

– Nie mogę rozmawiać, bo wyjmuję kulę!

– Że co?!

– Kulę wyjmuję! Z głowy!

– Z głowy?!

– Z głowy sarny.

– Jakiej, kurwa, sarny?!

– Zaraz zadzwonię!

No i po jakimś czasie faktycznie dzwoni:

– Ty, jaka akcja. Bo wiesz, władowałem się samochodem w drzewo. Lekka bombka, wiadomo. No i tak się zastanawialiśmy, co zrobić, żeby ubezpieczenie oddało kasę. Brat ustrzelił sarnę, podłożyliśmy ją pod auto, pozorując wypadek. Tylko trzeba było tę pieprzoną kulę wyjąć!

*

Samochodami nigdy się nie przejmował.

– Adam, ulewa!

– No i co?

– Dachu w aucie nie zamknąłeś!

– Trudno.

– Idź.

– Nie chce mi się.

– Przecież będzie pełen wody.

– Przyjadą strażacy i odpompują. 

*

– Adam, a pamiętasz, co żeś zrobił wczoraj w nocy?

– Ja nic nie pamiętam!

– Audi Q7 kupiłeś!

– Ja?!

– Tak.

– O kurwa, znowu?

*

Zawodowy rozpierdalacz niszczył wszystko na swojej drodze. Często dla jaj. W Admirze był z nami jeszcze trzeci Polak, Tomek Iwan. Wykazał się skrajną nieodpowiedzialnością, przekazując Adamowi swój nowy klubowy samochód, który to z kolei Adaś miał w Polsce podstawić żonie Tomka. Finał tej historii powinniście przewidzieć. Prowadził kolega „Ledka”, on z kolei rozparł się w fotelu pasażera i zaczął dokonywać dzieła zniszczenia. Na dzień dobry – tapicerka. Adam odpalał kolejne papierosy, a następnie gasił je gdzie popadnie – w siedzeniu, na suϧcie, na desce rozdzielczej. Calutki samochód zamieniał w popielniczkę, dziura obok dziury.

– Co by tu urwać? O, to!

Z każdym kilometrem auto było coraz bardziej zdewastowane. Na domiar złego przed Katowicami wesoła gromadka złapała gumę, ale Adam nakazał jechać dalej i już do miasta samochód wjechał na feldze, spod której szły iskry. Na sam koniec „Ledziu” stwierdził, że auto w środku – zgodnie z planem – jest w stanie opłakanym, za to na zewnątrz jeszcze wygląda znośnie. Wskoczył więc na dach i tańczył na nim tak długo, aż pojawiły się rozliczne wgniecenia. A później zadzwonił do Tomka: – Tomuś, mamy mały problem z autem.

*

Jeszcze jeden typowy dzień z życia Adama Ledwonia. IMPREZA URODZINOWA Przyjechali kiedyś do Wiednia na testy Piotrek Mosór i albo Marcin Bojarski, albo Piotrek Włodarczyk. Już nie pamiętam, któryś z tej dwójki. Adam chciał ich ugościć:

– Chodźcie, musimy się napić.

Oni zestresowani.

– Nie no, co ty, Adam, przecież my tu jesteśmy na testach!

– Ale ja mam urodziny!

– Ale…

– Nie ma żadnego ale! Nie napijecie się ze mną w urodziny?

Patrzę zdziwiony na „Ledka”. Urodziny? Coś mi się nie zgadza. Zaraz, zaraz… Przecież jest środek lata, a urodziny to on miał w styczniu. Ale dalej odgrywa scenkę i wkręca chłopaków, na tyle skutecznie, że ci – chcąc nie chcąc – uznali, iż w urodziny odmówić faktycznie nie wypada. Adam tak ich wziął w obroty, że dzień później słaniali się na nogach i z miejsca oblali badania wydolnościowe. Trener zapytał się zdziwiony:

– Co to, amatorzy?

– A nie wiem. – „Ledek” lekceważąco machnął ręką.

*

Dzień w dzień robił szalone rzeczy. Bił się z człowiekiem od koszenia trawy w Grazu, bo ten ośmielił się wytknąć mu kiepską formę (trzeba by widzieć ich dwóch turlających się po murawie). Na dyrektora sportowego Admiry skoczył i gdy ten leżał na ziemi, „Ledek” – jakby to ubrać w słowa – symulował doustny stosunek seksualny, co miało wyrazić niezadowolenie z decyzji o nieprzedłużeniu kontraktu z Markiem Świerczewskim (świadkiem tej sceny był jeden z pracowników klubu – tak się wystraszył, że zaczął uciekać i… zerwał więzadła w kolanie).

*

On w Katowicach zawsze miał bardzo mocną pozycję, był ulubieńcem trenera i oczkiem w głowie prezesa, Mariana Dziurowicza. Opowiadał mi kiedyś, jak wraz ze Sławkiem Wojciechowskim – „Ledek” i Wojciechowski to byli dwaj najwięksi gwiazdorzy katowickiej drużyny – podczas powrotu z imprezy zaszli do mieszkania trenera, Piotra Piekarczyka. Władowali się w środku nocy. Adam skierował się do sypialni, dał własnemu szkoleniowcowi kopa w dupę i syknął:

– „Orzech”, wstawaj!

„Orzech” wstał, jego żona zrobiła jajeczniczkę dla wszystkich, było miło i sympatycznie. Trenera zupełnie nie zdziwiła ta niezapowiedziana wizyta koło piątej nad ranem.

*

Opowiada raz Adam:

– Wracam ze zgrupowania reprezentacji Polski, podjeżdżam na klubowy stadion i tak się zastanawiam, co robić dalej. Dobra, jadę do Opola na balety! Rozglądam się po parkingu, a tam samochód magazyniera, biały polonez. Podkradłem się do kanciapy, wziąłem kluczyki i w drogę. Przejechałem sto kilometrów i wiecie co?

– Co? – pytają wszyscy.

– Nagle słyszę za sobą chrapanie. Magazynier śpi za przednimi fotelami!

– I co, wywaliłeś go?

– Nie, trzy dni ze mną pił!

*

A teraz będzie opowiastka o tym, jak to Adam – urodzony romantyk – postanowił swojej żonie, Mariolci, ugotować rosół. W pobliżu był targ ze zdrową żywnością, a nawet z żywymi zwierzętami. „Ledek” zakupił dwie kury, uznając całkiem słusznie, że świeży rosołek to jednak nie to samo co bulion z kostki rosołowej. Miał zamiar przygotować dla żony prawdziwy obiad, nie żadną chińską zupkę, którą odgrzewa się w pięć minut. Kury – żywe, gdaczące – zapakowano do kartonowego pudełka. Co jednak robić dalej? „Przecież ja nigdy kury nie zabiłem” – przypomniał sobie Adam i postanowił znaleźć wyjście awaryjne. W pobliżu znajomy prowadził pizzerię, a pizzeria to przecież restauracja. W każdej restauracji powinien być kucharz, prawda? A każdy kucharz umie robić rosół. Ta jakże trafna dedukcja nakazała „Ledkowi” skierować się w stronę wspomnianej knajpy. Była niedziela, godzina trzynasta. Gdy wszedł do środka, całe rodziny pałaszowały hawajską, calzone czy inną capriciosę.

– Gdzie jest morderca?! – krzyknął Adam i w pizzerii zrobiło się cicho jak makiem zasiał.

Właściciel, kibic, wybiegł szybko do „Ledka”.

– Potrzebuję mordercy, który mi zabije te dwie kury.

– Człowieku, jakiego mordercy?!

– Trzeba zabić dwie kury. Robię rosół, zabij mi je.

– Ja nie zabijam kur.

– Jesteś kucharzem!

– Ale ja robię pizzę!

– Ale jesteś kucharzem!

– Ja w życiu kury nie zabiłem!

– Czyli mi nie zabijesz tych kur?

– Nie.

– Na pewno nie?

– Na pewno.

Temu dziwacznemu dialogowi przysłuchiwało się kilkadziesiąt osób – ludzie przyszli do pizzerii na niedzielny obiad. Mieli nadzieję na spokojny posiłek, miłą atmosferę, pogawędkę w gronie rodzinnym. Tymczasem do środka wtargnął piłkarz austriackiej Bundesligi trzymający w rękach kartonowe pudło, najwyraźniej z czymś żywym w środku.

– Skoro mi nie zabijesz tych kur…

Adam wyjął pierwszego ptaka i trzymając go za nóżki, zaczął wywijać nad głową jak lassem, a następnie puścił między gości. Później to samo powtórzył z drugą kurą. Drób fruwał po całej pizzerii, przerażeni ludzie uciekali w popłochu, zrzucając na ziemię talerze, sztućce, przewracając krzesła, tratując się nawzajem. Restauracja opustoszała w dziesięć sekund. Z ciągle żywymi kurami Adam Ledwoń wrócił do domu. Postanowił, że będzie mężczyzną i rozprawi się z problemem sam. Pierwszy ptak mu uciekł, drugi rzeczywiście został zabity. „Ledziu” miał dobre chęci, chciał naprawdę odnaleźć w sobie duszę romantyka i przygotować zupkę. Jednak całe popołudnie nie potoczyło się zgonie z planem. Zmęczyły go zakupy na targu, wyczerpało psychicznie zamieszanie w pizzerii. Był już zniechęcony, ochota na rosół przechodziła. Uznał: „Koniec tego dobrego, trzeba przyspieszyć”. Zabitą kurę – z piórami, ϩakami i krwią – wrzucił do garnka z wodą i odkręcił gaz na full. Kiedy Mariolcia wróciła do domu, zadała to samo pytanie, które zadawała sobie cała okolica: – Co tak śmierdzi?

12. ZBIGNIEW BONIEK

Wiele osób mówi o nim, że jest bezczelny. A on jest po prostu cholernie pewny siebie. I od zawsze taki był. Gdy wchodził do seniorskiej piłki, to w lidze obowiązywał podobny przepis jak dziś – trenerzy musieli w wyjściowym składzie wystawiać młodzieżowca. Różnica polegała na tym, że młody nie musiał być na boisku przez cały mecz. Zatem trenerzy nierzadko ściągali młodziaków po kwadransie gry. Boniek w Zawiszy Bydgoszcz znalazł się w wyjściowym składzie, ale trener Bronisław Waligóra planował ściągnąć go po kilkunastu minutach gry. Młodziutki Boniek szalał jednak na boisku, zrobił jedną z bramek i miał w nosie wołania trenera o zmianę. W szatni nasłuchał się od szkoleniowca, że jest rudym gówniarzem, że jest nieodpowiedzialny i nie da się z nim współpracować. Co zrobił Boniek? Wzruszył ramionami, pociągnął łyk wody i wybiegł na drugą połowę.

Piłkarzem był znakomitym, pewnie każdy kibic umieściłby go w trójce najlepszych polskich zawodników w historii, wielu umieściłoby go nawet na pierwszym miejscu. Ale w Zawiszy, czy później w Widzewie niektórym przeszkadzało to, że nie uznawał hierarchii. Mówimy tu o szatni ustawionej pod starszyznę – młody musiał się podporządkować. A Boniek uznawał, że szacunek zdobywa się umiejętnościami na boisku, a nie metryką. W Łodzi spodziewali się, że przychodzi do nich kolejny szczylek, który ponosi za starszyzną piłki. A w szatni zjawił się facet, który przedstawił się i powiedział, że za dwa lata zagra w kadrze, a niedługo później wyjedzie za grube pieniądze na zachód.

Boniek w szatni Widzewa stawał się jednak kimś, z kim trudno było się nie liczyć. Bywały kłótnie, oczywiście. Ale bywało i tak, że Boniek dawał komuś w mordę.

Do legendy przeszedł jego chrzest w reprezentacji Polski. Rzecz działa się za oceanem, kadra akurat grała w tournee w Ameryce Południowej. Władysław Żmuda pisał w swojej książce: –  Jechaliśmy autokarem i w pewnym momencie mówimy do Jacka [Gmocha]: „Panie trenerze, trzeba się zatrzymać i chrzest zrobić młodym”.(…) No i Zbyszek faktycznie straszne lanie dostał. Klapkiem w tyłek laliśmy go z Tomaszewskim i Gorgoniem. Po trzecim ciosie upadł i się popłakał.

Według relacji Andrzeja Iwana to nie był chrzest, ale wręcz rękoczyny. Gorgoń, Tomaszewski czy Deyna lali Bońka tak, że aż bolało od samego patrzenia. Chlast, chlast, chlast. Tyłek „Zibiego” był aż opuchnięty i cały czerwony. Grupa trzymająca władze w kadrze chciała pokazać butnemu młodziakowi miejsce w szeregu – i pokazała to dobitnie.

Skoro kadra, to nie może zabraknąć wspominki o sławnej aferze na Okęciu. Rok 1980, kadra wybiera się na zgrupowanie przed meczem z Maltą. Na lotnisko wchodzi wstawiony Józef Młynarczyk, który – co tu dużo mówić – alkohol lubił i krążyły legendy o tym, jak potrafił znikać na kilka dni. Ryszard Kulesza uznał, że nie będzie brał takiego piłkarza na mecz, nie w takim stanie. Za Młynarczykiem wstawiła się trójka piłkarzy – Terlecki, Żmuda i oczywiście Boniek. Padły mocne słowa, podobnie jak w późniejszych tłumaczeniach kadry i selekcjonera przed władzami PZPN. Młynarczyk na zgrupowanie bowiem pojechał. Ostatecznie Marian Ryba zawiesił piłkarzy – Boniek dostał roczny zakaz gry w kadrze, kara została ostatecznie skrócona do kilku miesięcy.

To też pokazuje, że choć Boniek wielokrotnie popadał w konflikty w szatni czy z trenerami, to potrafił się wstawić za kolegami. Na boisku był twardy, czasami wręcz chamski, ale po meczu potrafił się dogadać z rywalami. Ale w trakcie gry nie było przebacz. Skrobanie się po kostkach, plucie, przepychanki – norma. Michał Listkiewicz opowiadał, jak Boniek lubił załatwiać konflikty na boisku: – Pamiętam, że Boniek z Buncolem w którymś z meczów mocno się ścierali. Najpierw Boniek Buncola wytarzał w błocie, bo to był taki mecz w deszczu. Podbiegam, a oni „panie sędzio, bez kartek, my to sobie wyjaśnimy”. No i zaraz Buncol chlusnął błotem Bońkowi.

Do legendy przyszły też starcia Bońka z Deyną. Zgranie ujął ich tarcia Stefan Szczepłek, że dziś opowiadanie o tych relacjach jest trudne, bo jeden nie żyje, a drugi niechętnie o nich opowiada. Stąd o niektórych wydarzeniach krążą sprzeczne wersję. Ot, chociażby sławne starcie o rakietkę tenisową. Według Bońka skończyło się tylko na spokojniej wymianie zdań. Według innych – doszło do ostrej kłótni, a nawet lekkiej bijatyki. A miało być tak – Boniek grał z kimś przy stole, ale do pokoju wszedł Deyna i rzucił:

– Kończ granie, daj rakietkę, ja teraz pogram.

A Boniek odparł:

– Teraz ja gram, wejdziesz jak skończę.

I tu się wersję różnią, bo albo skończyło się tym, że Deyna pokręcił nosem i faktycznie poczekał na swoją kolej, albo rzucił się z pięściami do buntowniczego Bońka.

Dwie wersję są też słów, które „Zibi” miał wypowiedzieć do legendy Legii przed rzutem karnym z Argentyną na mundialu. Wersja Bońka jest taka: – Podszedłem i powiedziałem do Kazia „ty strzelasz, ale jak masz jakieś wątpliwości, to jestem gotowy”.

Wersja inna, według której Boniek zasiał w Deynie ziarno niepewności i przez to wykonawca miał nie zamienić strzału z wapna na bramkę, jest taka, że Boniek miał powiedzieć: – Kazek, jeśli się boisz, to spokojnie, ja strzelę.

Jakim Boniek był piłkarzem, takim był i biznesmenem, a dzisiaj i prezesem PZPN. Dwie dekady temu magia jego nazwiska i sprawność w interesach sprawiała, że było mu niewiarygodnie łatwo załatwiać biznesy. W dużej mierze to jemu polska piłka zawdzięcza pierwszy tak duży deal telewizyjny. Z interesami szło mu jednak różnie – bywało, że był na minusie, ale dzisiaj o swoją emeryturę martwić się nie musi, ma udziały rozsiane po całej Europie. Nie wyszło mu tylko w trenerce – fiasko w Lecce, fiasko w Bari, fiasko w Sambenedettese. No i klęska w reprezentacji Polski, którą opuścił z bilansem 2-1-2. Czarę goryczy przelała strata punktów w starciu z Łotwą. Boniek uniósł się honorem, zrezygnował sam. Cóż, chyba z pożytkiem dla polskiej kadry.

Dziś Boniek kieruje polskim futbolem i jak mało kto polaryzuje piłkarską społeczność. W studiach telewizyjnych nie znosi sprzeciwu – jeśli już gdzieś się pojawia, to reszta gości jest zbędna, bo posiadanie mikrofonu w całości przejmuje „Zibi”. Przegada, zagada, zawsze wychodzi na jego. On twierdzi, że po prostu nie boi się wygłaszać swojego zdania i zawsze popiera je argumentami. W rozmowach z dziennikarzami lubi sprawdzać ich wiedzę, wchodzi w szermierki słowne. Znany trik Bońka w rozmowie z dzwoniącym:

– Momencik… Zna się pan na piłce? – pyta

– Raczej tak.

– To niech mi pan powie – ile waży piłka?

Takimi wrzutkami lubi stawiać się w pozycji „ja wiem lepiej”. I nie wykluczamy, że często faktycznie wie lepiej, bo piłkę poznał przez te wszystkie lata z każdej strony. Do kogo, jak nie do Bońka pasuje to wyświechtane hasło, że można go kochać lub nienawidzić. Bo Boniek nienawidzi letniej wody – musi być albo gorąco, albo lodowato.

11. ADAM NAWAŁKA

Jeśli ktoś twierdzi, że w Lechu trener Nawałka stracił kontakt z rzeczywistością, to… być może ma rację, natomiast Nawałka już wielokrotnie na wcześniejszych etapach swojej kariery pokazywał, że szkoleniowcem jest dość specyficznym. Swoje unikalne metody miał już dwie dekady temu. Jeszcze w Jagiellonii potrafił karać piłkarzy finansowo za to, że zdjęli koszulkę po strzelonej bramce. Potrafił w środku nocy dzwonić do kierownika drużyny i kazał mu jechać poza Białystok odśnieżać boisko.

Ale też wielokrotnie wykazywał się dewizą, która przyświecała mu przez całe lata. Piłkarzom powtarzał “panowie, zespół jest u mnie najważniejszy”. Wszystko musiało być przygotowane na tip-top. W GKS-ie Katowice sam przyjeżdżał dwie godziny wcześniej, brali szlaucha i polewali sztuczne boisko przez dwie godziny, by piłkarze nie mieli odparzeń na stopach. Objeżdżał znajomych na Śląsk i zbierał stare obciążniki, by zmontować jakoś siłownię na GKS-ie. Zresztą część tego sprzętu jeszcze do niedawna stała w tej salce. Wyjazd na mecz? Żadnego spania w autokarze – co dwie godziny kierowca zatrzymywał się przy drodze, zespół przywdziany w dresiki wyskakiwał na pobocze i robił rozruch. Gdy zdarzył się wyjazd do Świnoujścia, to takich przystanków po drodze było nawet ponad dziesięć. Już wtedy wykazywał się swoim pracoholizmem – potrafił o siódmej rano przyjechać na stadion, przywitać się ze stróżem stojącym na bramce i siedzieć kilka godzin nad analizą wideo.

W Zabrzu obowiązkowo w diecie piłkarzy musiała zawierać się pietruszka, obowiązkowo raz w tygodniu piłkarz spędzali w klubie ponad 10 godzin. Zabrzanie wyróżniali się też w szkiełku kamery – jako jedyni w lidze po gwizdku na przerwę… zbiegali sprintem do szatni. Tam czekały na zawodników miski z lodowatą wodą, które miały wspomóc błyskawiczną regenerację organizmu. Kontuzje? Dla Nawałki nie istniały. To znaczy te lekkie. Wyznawał zasadę – albo masz poważną kontuzję, albo… no, albo to rozbiegasz.

Reprezentacja? Cóż, jak Nawałka chciał 35 rowerów, to dostawał 35 rowerów. Jak Nawałka chciał okrągłe stoły podczas obiadu, to dostawał okrągłe stoły. Organizował wyjścia na ściankę wspinaczkowa, na paintballa… Kadrowicze żartowali nawet, że na każdym zgrupowaniu musi być jeden dzień dla dużych dzieci – czyli jakieś wyjście całą grupą.

Wydaje się jednak, że praca w kadrze przyzwyczaiła selekcjonera do standardów, które mało kto w Polsce jest w stanie wytrzymać. Już nawet nie chodzi o finanse, ale o fanaberie. Życzenia Nawałki były do przełknięcia, jeśli trzeba było je spełniać raz na dwa-trzy miesiące. Było jednak gorzej, gdy trzeba było je znosić dzień w dzień. A w Lechu pana Adama mieli właśnie na co dzień. Lista jego życzeń w Poznaniu była tak długa, jak i kuriozalna. Lećmy:

– Nawałka zażyczył sobie, by na obozie w Turcji wyłożono drogę z hotelu na boisko (kawałeczek do przejścia pieszo) wyłożyć sztuczną trawą, co by piłkarze nie musieli chodzić po twardym

– na początku pracy zażyczył sobie ławeczki do robienia brzuszków we własnym gabinecie, żeby miał jak podtrzymywać formę fizyczną

– podczas obozu w Opalenicy doszło do awarii zraszaczy na głównej płycie, więc Nawałka przed sparingiem zażądał przyjazdu straży pożarnej. No i strażacy przyjechali, zrobili kilka kółek dookoła boiska i pryskali je wodą prosto z samochodu

– na obozie w Turcji kazał obudzić w środku nocy fizjoterapeutów, bo coś mu strzeliło w plecach i mieli go wymasować. Fizjo wstali, czekali na trenera, a Nawałka… położył się spać dalej

– fotografowi Lecha kazał usunąć zdjęcia z wysiadania z samolotu. Powód? Podczas schodzenia ze schodów Nawałka trzymał się poręczy, a to – jak sam przyznał – oznaka słabości, której nie można pokazywać na fotografiach

– wysłał jednego ze swoich asystentów do Gliwic, by zmierzył wymiary szafek w szatni Piasta

– zażyczył sobie zmiany zakwaterowania podczas wyjazdu do Kielc, bo w zamówionym hotelu zespół byłby rozrzucony na dwóch piętrach, a Nawałka chciał ulokowania wszystkich na jednym poziomie

Nic dziwnego, że w Lechu szybko się nim zmęczyli. W dodatku Nawałka był trenerem cholernie drogim – nie tylko jeśli chodzi o podstawową pensję. W firmie odzieżowej, która sponsoruje Lecha, przeżegnali się lewą ręką, gdy trener wpadł tam na barterowe zakupy. A w Kolejorzu przeżegnali się stopami, gdy Nawałka wysłał faktury do klubu za jedzenie na mieście. Z jednego miesiąca wyszła kwota pięciocyfrowa.

JAKUB BIAŁEK I DAMIAN SMYK

***

Miejsca 91-100: Denaturowy Midas, „dobre jebnięcie z nogi”, dziki Donald i dziki Nicki, czyli pierwsza część rankingu

Miejsca 81-90: Od lakiernika do dyrektora sportowego Lecha Poznań, skromny chłopak z Dębicy i Kielce stolicą mody, czyli druga część rankingu

Miejsca 71-80: marynarka Maxi Kaza, wysoka godzina na zegarku Ljuboji, fajeczka Szczęsnego z prezydentem i „kim ty kurwa jesteś, pedale?”, czyli trzecia część rankingu

Miejsca 61-70: wypłata w płytkach, Pyżalska prosząca o dłuższą przerwę, Seaman pedałem z kitką i „człeniu, jak cię za pejsa wytargam…”, czyli czwarta część rankingu

Miejsca 51-60: zapalenie kiszki stolcowej, „Kubuś Puchatek” zamiast analizy, lekarski pieniążek i czerpanie energii z drzew, czyli piąta część rankingu

Miejsca 41-50: Kara za zbyt obfity obiad, fajka Zidane’a w pokoju Listkiewicza, „Biała Mewa”, dzieci Nakoulmy, pralka Piechny, czyli szósta część rankingu

Miejsca 31-40: Magiczna zupa Gmocha, zawał Baniaka w trakcie finału „Koła Fortuny”, Libańczyk z pistoletem w szatni, swastyka na aucie Adiego Pintera, czyli siódma część rankingu

Miejsca 21-30: Boruc broniący po jointach, Michniewicz sikający na meczu z Atletico, ustawione mecze w tenisa Drzymały, Wasilewski robiący wślizg w pubie, czyli ósma część rankingu

Pochodzi z Poznania, choć nie z samego. Prowadzący audycję "Stacja Poznań". Lubujący się w tekstach analitycznych, problemowych. Sercem najbliżej mu rodzimej Ekstraklasie. Dwupunktowiec.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Weszło

Polecane

Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Jakub Radomski
28
Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Komentarze

65 komentarzy

Loading...