Terry Butcher rozegrał w reprezentacji Anglii aż 77 spotkań. Przez lata uchodził za jednego z liderów kadry, choć tylko pięciokrotnie wyprowadził na boisko ekipę „Synów Albionu” z opaską kapitańską na ramieniu. Nie przeszkodziło mu to jednak w zdobyciu wielce wymownego przydomka: Captain Blood.
To nawiązanie do popularnej niegdyś na Wyspach powieści Rafaela Sabatiniego, opowiadającej o losach niejakiego Petera Blooda – irlandzkiego lekarza, który w wyniku zbiegu niefortunnych okoliczności został słynnym, siejącym postrach kapitanem pirackiego okrętu. Ale w przypadku Butchera można też tę ksywę interpretować całkiem dosłownie. Nieco ponad 30 lat temu światowe media obiegło zdjęcie (widoczne powyżej), na którym rozanielony obrońca świętuje zwycięstwo drużyny narodowej w eliminacjach do mundialu. Jego koszulka sprawia wrażenie ochlapanej sokiem malinowym. Po twarzy ściekają mu gęsto strużki krwi, a opatrunek na jego czole wygląda na wykonany z czerwonej tkaniny. Taki widok to rzadkość nawet w ringu czy w oktagonie.
Piłkarz przypominał pacjenta, który uciekł chirurgowi spod noża już po starcie operacji. Nic więc dziwnego, że angielska publiczność do szaleństwa pokochała wówczas Butchera. Obrońca stał się niejako przykładem reprezentanta idealnego. Czyli takiego, który dla dobra drużyny jest w stanie bez zawahania poświęcić swoje zdrowie. – Wciąż noszę bliznę po tamtym zdarzeniu, ale ani przez moment nie czułem bólu. Wyłącznie dumę – zapewnia Anglik.
Zacznijmy jednak całą opowieść od początku.
6 września 1989 roku Szwedzi podjęli przed własną publicznością Anglików w ramach eliminacji do mistrzostw świata we Włoszech. Pierwsze starcie tych zespołów zakończyło się bezbramkowym remisem. Spotkanie rewanżowe było z kolei bardzo ważne dla układu grupowej tabeli. Ewentualny zwycięzca byłby już właściwie spokojny o awans na turniej, z kolei przegrany musiałby wciąż mieć się na baczności. Anglikom do świętego spokoju wystarczał remis, Szwedzi potrzebowali natomiast dwóch punktów, bo tyle wówczas przyznawano za wygrany mecz. Co w tych okolicznościach całkowicie zrozumiałe, obie strony już od pierwszych minut meczu naprawdę mocno dokręciły śrubę. Nie było straconych piłek. Rozgorzała zajadła rywalizacja o każdy centymetr pola gry.
Niedługo po otwierającym gwizdku arbitra, szwedzki obrońca posłał górną piłkę na połowę Anglików. Widząc to, Terry Butcher momentalnie – jakkolwiek by to nie zabrzmiało – zwęszył krew. Był bowiem absolutnym specjalistą w dziedzinie gry w powietrzu. Wręcz lubował się w walce o górne piłki. Rozpędził się zatem, wzniósł wysoko w powietrze i złożył zamaszyście do główki.
Na swoje nieszczęście – dokonał jakiegoś błędu w obliczeniach i nie trafił w futbolówkę.
Czoło zwalistego stopera z olbrzymim impetem zderzyło się z potylicą szwedzkiego napastnika. Butcher natychmiast złapał się za twarz, która w błyskawicznym tempie zaczęła się zabarwiać czerwienią.
Szwecja 0:0 Anglia (eliminacje do MŚ 1990).
– Futbol to niebezpieczna gra – skomentował ten widok Des Lynam, prowadzący program Match of the Day.
Lekarz naprędce pozszywał paskudną ranę Butchera, obandażował mu głowę i pozwolili powrócić na boisko. Wtedy przepisy na to pozwalały. Anglik nie miał jednak najmniejszego zamiaru kalkulować, grać ostrożniej z uwagi na poharatane czoło.
Wciąż wyskakiwał do każdej główki, co i rusz trafiając w piłkę swoją zranioną łepetyną. W efekcie część szwów tamujących krwotok puściła, rana się kompletnie rozbabrała, a stoper zalał się krwią niemalże od stóp do głów. Okrwawiona została też piłka, koszulki szwedzkich atakujących, no i stroje pozostałych obrońców reprezentacji Anglii. Chyba nawet niektórzy kibice wrócili do domów w kurtkach suto pokropionych wszechobecną krwią naładowanego adrenaliną Butchera.
Anglicy koniec końców zrobili jednak na boisku swoje – wywalczyli bardzo cenny, wyjazdowy remis. Brytyjskie media wylansowały wówczas Butchera na największego bohatera spotkania, choć on sam bardzo się przed tym tytułem wzbraniał. Tymczasem opinia publiczna dostała kompletnego bzika na punkcie jego okrwawionej koszulki.
– Dla mnie to była normalka – twierdził Butcher w rozmowie z The Sun. – W tamtych czasach wielu zawodników grało z mocno krwawiącymi ranami. Wyjątkowe było w tym przypadku to, że miałem na sobie bielutką koszulkę reprezentacji Anglii. Plamy krwi był na niej doskonale widoczne. To nie była zresztą wielka rana. Potrzebowałem tylko siedmiu szwów. Niestety, doktor założył mi ich zaledwie pięć. Biedny doktor Crane… Ręce mu się trzęsły i spocił się jak szczur, bo nasz trener, Bobby Robson ryczał mu nad uchem, żeby się pospieszył i pozwolił mi wrócić na boisko. W efekcie lekarz zostawił drobne rozcięcie, długie może na cal, z którego cholernie mocno krwawiłem. Bobby się tym jednak szczególnie nie przejął. Po meczu opowiedział mediom, że założono mi 22 szwy i straciłem dwanaście litrów krwi… Uwielbiał przesadzać. Tak czy owak – byłem zadowolony, że nie zdjął mnie z boiska. Najważniejszy mecz eliminacji, opaska kapitańska na ramieniu. Gdyby mnie zmienił z powodu jakiegoś głupiego rozcięcia, to chyba palnąłbym go w łeb.
Cóż – ze wszystkich piłkarzy na świecie Butcher był prawdopodobnie jednym z ostatnich, z którymi selekcjoner reprezentacji Anglii chciałby zadrzeć. Prawie 195 centymetrów wzrostu, mięśnie igrające pod koszulką, dość groźna aparycja i żołnierskie maniery.
Krótko mówiąc, obrońca w starym stylu. Twardy jak skała. Hołdujący zasadzie, że piłka może przejść, ale rywal – nigdy.
– Butcher był naprawdę wyjątkowym zawodnikiem – pisał wywołany do tablicy Robson w swojej autobiografii. – Przede wszystkim, nienawidził przegrywać. Był również pierwszy do awantury i za każdym razem angażował się w mecz całym swoim sercem i duszą. On i Bryan Robson generowali w reprezentacji Anglii nieprawdopodobną żądzę zwycięstw. „Dalej panowie, nakopmy im” – krzyczał zawsze przed meczem, gdy drużyna wychodziła z szatni. Myślę, że żaden kibic nie zapomni mu tej rany, jaką poniósł w starciu ze Szwecją. Jego koszulka nabrała koloru karmazynowego – z dziurą na czole wyglądał na gościa, którego dopiero co zestrzelił snajper. A mimo to wygrywał pojedynki główkowe i doskonale sobie radził z wyprowadzeniem piłki. Wymarzona osobowość dla każdego trenera. Zdarzało mu się w przypływie wściekłości wyważyć drzwi kopniakiem, ale za tą wojowniczą postawą krył się naprawdę uroczy człowiek.
Ostatecznie podopieczni Robsona w grupie eliminacyjnej zajęli drugie miejsce, co zapewniło im wyjazd na mistrzostwa świata do Italii. Cały kraj mocno na ten turniej wyczekiwał. Anglicy wciąż nosili w sobie poczucie krzywdy po poprzednim mundialu, gdy Diego Maradona załatwił ich niezapomnianą „Ręką Boga”.
„Synowie Albionu” do Włoch pojechali zatem nie tylko po triumf, ale i po zemstę.
***
Umiejętności i w ogóle wszystko co wymaga zbyt wiele myślenia nie cieszyło się nigdy zaufaniem Brytyjczyków, podczas gdy fizyczna twardość jest przez nich postrzegana jako największa cnota. To nie przypadek, że – nie licząc triumfu podczas mistrzostw świata w 1966 roku – najbardziej ikonicznym dla angielskiego futbolu obrazkiem pozostaje pokryty krwią Terry Butcher, zabandażowany i wycieńczony, po tym jak powiódł reprezentację do zwycięstwa nad Szwecją, które gwarantowało udział w mistrzostwach świata.
Jonathan Wilson, „Inverting The Pyramid: The History of Soccer Tactics”
***
Czy optymizm i wielkie oczekiwania Anglików były w 1990 roku uzasadnione?
Wydaje się, że – mimo wszystko – tak. Nawet biorąc pod uwagę, że ich kadra na Euro 1988 spisała się fatalnie, zajmując ostatnie miejsce w grupie, bez ani jednego punktu na koncie.
Oczywiście kluby z First Division w drugiej połowie lat osiemdziesiątych przestały dominować w europejskich pucharach z uwagi na zakaz występów po tragedii na Heysel, ale w kadrze wciąż roiło się przecież od piekielnie utalentowanych zawodników. W bramce pewniak, czyli Peter Shilton. W obronie między innymi Stuart Pearce, Gary Stevens i rzecz jasna Butcher. W drugiej linii charyzmatyczny Bryan Robson, obok niego choćby Chris Waddle, Neil Webb, John Barnes, David Platt, a także młody-gniewny Paul Gascoigne. Do tego Gary Lineker oraz Peter Beardsley z przodu. Naprawdę konkretna paczka, która z całą pewnością miała prawo, by do Włoch wybrać się z medalowymi ambicjami w walizce. Kłopot w tym, że atmosfera wokół zespołu trochę się przed startem turnieju popsuła. No, albo więcej niż „trochę”.
Kibice i media pogniewali się na samego selekcjonera. Bobby Robson podpadł im straszliwie, akceptując ofertę objęcia PSV Eindhoven po turnieju. W prasie nazwano go zdrajcą, otwarcie podważano jego patriotyzm. Sugerowano, że Anglik bardziej koncentrował się na sondowaniu rynku w poszukiwaniu kolejnej intratnej posady, zamiast na przygotowywaniu reprezentacji do mundialu.
– Robson już wie, że mistrzostwa zakończą się klęską, dlatego szykuje sobie miękkie lądowanie w Holandii? – pytali złośliwie dziennikarze. Dla Robsona, człowieka niezwykle honorowego, tego rodzaju sugestie stanowiły niewybaczalną potwarz.
Anglik wraz ze swoimi prawnikami wysmażył nawet wtedy pozew sądowy przeciwko pismu Today.
– Nie zapomnę dnia, w którym musiałem się stawić w siedzibie federacji, żeby tłumaczyć się tam z wyssanych z palca oskarżeń prasowych – żalił się sir Bobby. – To mnie wręcz przeraziło. Widziałem dziennikarzy i reporterów walczących o jak najlepszą pozycję, gdy otwierałem konferencję prasową… Warknąłem do nich wtedy: „Sądziłem dotychczas, że to nasi kibice są chuliganami, którzy nie wiedzą jak się zachować na trybunach. Czym wy się teraz od nich różnicie?”. To było odrażające. Rekiny rywalizujące o kawałek mięcha. Następnego dnia zmiażdżyli mnie w gazetach. Do Włoch poleciałem z reputacją zdrajcy.
Wszyscy zdawali się nagle nie pamiętać, że reprezentacja Anglii w sześciu meczach eliminacyjnych nie straciła ani jednego gola. – Wyciągnąłem z tego cenną lekcję na temat futbolu – opowiadał Robson. – Emocje są w nim znacznie ważniejsze niż merytoryczne argumenty. To emocje decydują o nastawieniu opinii publicznej wobec kadry narodowej, nic innego. Logika zostaje w tyle, w pierwszym rzędzie liczy się pasja i patriotyzm. Na przestrzeni kilku miesięcy, a nawet kilku dni, choćby najbardziej kategoryczny werdykt może ulec zmianie o 180 stopni. Domyślam się, że na tym właśnie polega piękno bycia kibicem i obserwowania futbolu z perspektywy trybun. Możesz w ciągu minuty kogoś pochwalić i zganić. To chyba typowe nie tylko dla Anglii, ale po prostu dla piłki nożnej jako takiej. Ta gra wryła się bardziej w nasze serca niż umysły.
Butcher do Włoch wyruszył w wieku 32 lat. Miał za sobą wiele boiskowych wojen i kilka bardzo ciężkich kontuzji, które groziły przedwczesnym zakończeniem jego kariery. Wydawało się dość oczywiste, że akurat dla niego te mistrzostwa będą ostatnią szansą na sięgnięcie po medal. Musiał się jakoś odnaleźć w medialnym rozgardiaszu.
– Podczas eliminacji udało nam się odbudować ducha drużyny – opowiadał obrońca. – Potem media rzuciły się na Bobby’ego. Paradoksalnie – to nas jeszcze bardziej zjednoczyło. Poczuliśmy się jak w oblężonej twierdzy, stanęliśmy murem za naszym selekcjonerem. Wiedzieliśmy, że to jego ostatnia szansa. Nasza ostatnia szansa. Chcieliśmy się godnie pożegnać. Co nie przeszkadzało nam kapitalnie się bawić poza boiskiem. Dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego zawodnicy narzekają na nudę podczas mundialowych zgrupowań, skoro mają stały dostęp do Internetu. My mieliśmy tylko grę w Monopol i Petera Beardsleya! Ale czuliśmy się ze sobą doskonale. Podczas posiłków nie było grupek, nikt nie miał swojego ulubionego stolika. Siadaliśmy byle gdzie, bo każdy się świetnie z każdym dogadywał. Szanowaliśmy się nawzajem, ufaliśmy sobie i każdy problem potrafiliśmy przedyskutować.
Po pierwszym meczu mistrzostw nie wyglądało jednak na to, by ta cudowna atmosfera miała zaowocować choćby przyzwoitą postawą „Synów Albionu” na boisku. Na otwarcie fazy grupowej Anglicy zremisowali 1:1 z Irlandią. Strata punktów w tak prestiżowej potyczce do reszty rozsierdziła prasę, która nie pozostawiła suchej nitki nie tylko na nieszczęsnym Robsonie, ale i wszystkich zawodnikach.
– Anglia ma tylko tyle do zaproponowania? – pytała natomiast z okładki włoska La Repubblica.
Anglia 1:1 Irlandia (faza grupowa MŚ 1990).
Butcher był jednym z tych piłkarzy, którzy zawiedli. Na nic się zdało jego olbrzymie doświadczenie, angielska defensywa znajdowała się w stanie permanentnego chaosu. – Nasi obrońcy przez cały mecz nie uspokoili sytuacji w polu karnym – wspominał Robson. – Próbowaliśmy grać atakiem pozycyjnym, ale Irlandczycy wybili nam to z głowy. Bez przerwy dośrodkowywali piłkę w nasze pole karne. Momentami miałem wrażenie, że próbują ją wcisnąć Shiltonowi do gardła. The Sun po meczu walnęło o nas nagłówek: „Zabierzcie ich do domu!”. Zatrzymałem sobie jeden egzemplarz tego numeru na pamiątkę.
Wewnątrz szatni delikatnie zawrzało. Wspomniany Peter Shilton miał irytujący zwyczaj, by po nieudanym występie wskazywać palcem winnych niepowodzenia. Uważał, że jako bramkarz ma do tego prawo, ponieważ może dokładnie obserwować przebieg spotkania. Siebie oczywiście wśród winowajców nie widział praktycznie nigdy. Znacznie chętniej doszukiwał się źdźbła w oku swoich obrońców.
Wielu członków tamtej ekipy zapewnia, że to absolutny cud, iż golkiper przez te wszystkie lata nie dostał w mordę za swoje nieznośne ględzenie. W gorącej wodzie kąpany Butcher wielokrotnie rwał się do rękoczynów, ale za każdym razem ktoś go w porę powstrzymywał.
Na szczęście dla Anglików, równolegle rozczarowali także Holendrzy.
Mistrzowie Europy zaledwie zremisowali z Egiptem, postrzeganym jako autsajder w tak mocnym, europejskim towarzystwie, jakie zebrało się w grupie F. W drugiej serii spotkań szykowała się zatem konfrontacja podrażnionych gigantów. Zarówno Anglicy, jak i Holendrzy desperacko potrzebowali udanego występu. W Cagliari doszło jednak do kolejnego, rozczarowującego obie strony podziału punktów.
Przed starciem z ekipą Oranje selekcjoner angielskiej drużyny postanowił zmienić ustawienie zespołu. Pojawiła się nawet wredna plotka, że wymogli to na nim najbardziej doświadczeni kadrowicze, ale trzeba tę pogłoskę odłożyć między bajki. To była autorska koncepcja Robsona, który z ciężkim sercem porzucił formację 4-4-2 na rzecz systemu 5-4-1, z jednym środkowym obrońcą grającym jako libero i zabezpieczającym dwójkę stoperów ustawionych nieco wyżej. Pomysł okazał się całkiem skuteczny, Anglikom udało się bowiem odciąć od gry Marco van Bastena i Ruuda Gullita. Tercet Mark Wright – Terry Butcher – Des Walker wreszcie uspokoił sytuację w tyłach. Pojawiły się jednak również złe wieści – Bryan Robson, kapitan i mózg zespołu, nabawił się urazu, który definitywnie wykluczył go z udziału w turnieju.
Dwa mecze, dwa remisy, kontuzja kapitana. Wszyscy zaczęli pomału tracić nerwy, nawet szkoleniowiec.
– Po meczu z Holandią trener Robson wziął mnie na rozmowę – opowiadał w swojej autobiografii Stuart Pearce, lewy obrońca w zespole „Synów Albionu”. – Zapytał, co się ze mną dzieje. Odpowiedziałem, że to chyba nerwy trochę mnie przytłoczyły, ale nie doczekałem się z jego strony współczucia. Odrzekł mi tylko: „Weź się w garść. Nie po to dałem ci wcześniej dwadzieścia występów w kadrze, żebyś się teraz stresował”. (…) Media dzień w dzień nie dawały nam spokoju i w końcu postanowiliśmy w ogóle nie rozmawiać z dziennikarzami. Co jeszcze pogorszyło sprawę. The Sun opublikowało artykuł o tym, że trzech piłkarzy – ja, John Barnes i Peter Beardsley – urwało się ze zgrupowania na dyskotekę, poderwało tam hostessę, a potem wylądowało z nią w jednym pokoju hotelowym. Bobby już dzień wcześniej nas ostrzegał, że ta historyjka się ukaże. Nawet przez moment nie uwierzył, że może być prawdziwa. John miał reputację bawidamka, ale ja i zwłaszcza Pete… No bez jaj!
Paul Gascoigne uczcił tę kuriozalną aferę piosenką, którą zatytułował: „Przelećmy wszyscy hostessę”.
W trzecim spotkaniu Anglicy wreszcie wygrali. Skromne zwycięstwo 1:0 nad Egiptem pozwoliło im zająć pierwsze miejsce w grupie. Napięcie w zespole wyraźnie wtedy zelżało. Mega-kompromitacji udało się uniknąć. Zmiana taktyki przyniosła pozytywne skutki. Wreszcie można było sobie pozwolić na żarty również w obecności trenera.
– Pewnego dnia Terry Butcher postanowił zażartować sobie z Bobby’ego Robsona. Namówił kelnera, żeby ten wypełnił wodą kilka pustych butelek po winie i postawił na stole. Butcher, Gary Stevens i Chris Waddle usiedli przy tak zastawionym stoliku, poubierali ubrania tył na przód i generalnie wyglądali na kompletnie pijanych. Wszystko robili odwrotnie. Kiedy Bobby zobaczył ich dziwaczną biesiadę, prawie zszedł na zawał – ze śmiechem wspominał Pearce. – Był przekonani, że jego zawodnicy po prostu ordynarnie balują. I to w hotelowej stołówce! Opieprzał ich przez kilka minut, zanim zrozumiał, że Butch zrobił sobie z niego jaja. My też nie byliśmy wtajemniczeni, więc po cichu przyznawaliśmy rację trenerowi, bo zachowanie tej czwórki wydawało nam się kompletnie nieroztropne i niewłaściwe. Zwłaszcza, gdy wstali zza stołu i wyciągnęli nogi spod obrusu. Okazało się, że od pasa w dół mają na sobie tylko stringi i klapki. „Dobranoc państwu” – powiedzieli chórem, ukłonili się i z godnością opuścili stołówkę.
Butcher przeciwko Egiptowi wprawdzie nie wystąpił, ale był jednym z tych zawodników, którzy wzięli na siebie ciężar odpowiedzialności za drużynę pod nieobecność Bryana Robsona. Skrzydła w środku pola rozwinął także Gascoigne, motor napędowy i dobry duch całej ekipy.
W kadrze Anglii roiło się od kolorowych ptaków, ale piórka Gazzy był zdecydowanie najbardziej pstrokate.
Gary Stevens, Paul Gascoigne i Terry Butcher.
– Kiedy lecieliśmy do Bolonii na spotkanie 1/8 finału mistrzostw, nie mogłem sobie znaleźć zajęcia – opowiadał niefrasobliwie Gascoigne. – W końcu poszedłem do kabiny pilotów i zacząłem namawiać jednego z nich, żeby nauczył mnie latać samolotem. Zaczął mi wyjaśniaj, do czego służą konkretnie przyciski, pokrętła i dźwignie. Oczywiście kategorycznie zabronił ich dotykać. Ale ja byłem ciekaw, jak bardzo są czułe, więc szarpnąłem jedną z dźwigni. Samolot gwałtownie zanurkował. Chris Woods akurat wstawał ze swojego fotela i strasznie go poturbowało. Odgrażał się potem, że jak tylko wylądujemy, to mnie wykończy.
Podobnego rodzaju głupstwa Gazza wywijał właściwie codziennie.
Jednak nawet trener Robson musiał przymykać oko na te wszystkie występki, ponieważ w fazie pucharowej mistrzostw niesforny pomocnik wskoczył na najwyższy poziom. Anglicy najpierw pokonali Belgię, potem Kamerun. W obu spotkaniach zwycięzcę wyłoniła dopiero dogrywka. Gazza wypracowywał partnerom kluczowe gole, a jego fenomenalne rajdy i dryblingi były niemożliwe do okiełznania. Robił różnicę. Choć zdarzało mu się też popełniać błędy. Głównie dlatego, że kompletnie nie interesował się kwestiami taktycznymi.
– Na odprawie przed meczem z Kamerunem trener pokazał nam wideo ze zwycięskiego meczu Kameruńczyków z Argentyną – odpowiadał z rozbawieniem Gascoigne. – To była wielka sensacja, więc mieliśmy dokładnie przeanalizować to spotkanie. Jednak ja nie znosiłem odpraw taktycznych. Nudziły mnie. Żeby trochę umilić sobie czas, wymyśliłem zabawę: kiedy tylko Kamerun rozegrał dobrą akcję, mruczałem donośnie i z uznaniem: „Mmmmmmm!”. Kiedy coś zepsuli, jęczałem: „Oooooooch!”. Z wielkim rozczarowaniem w głosie. Siedziałem w ostatnim rzędzie, koledzy obok szybko dołączyli do zabawy. W końcu cała drużyna zaczęła chórem podsumowywać wszystkie akcje Kamerunu. Raz „Mmmmm!”, raz „Ooooch!”. Bobby’emu chwilę zajęło połapanie się w tym, co się wyprawia na sali. Nie znosił, gdy ktoś przeszkadzał na jego odprawach. W końcu odkrył, że to ja wymyśliłem tę zabawę. Zaryczał do mnie: „No tak! Teraz możesz sobie robić swoje pierdolone „Mmmm! Mmmm!”, ale jak przegramy z Kamerunem, to będziesz pierwszym, któremu zrobię pierdolone „Ooooch!”, możesz być tego pewien”.
Anglicy zaczęli turniej od męczenia buły z Irlandią, a wyrośli na najbardziej ekscytującą drużynę całego mundialu. W półfinale nie było już jednak miejsca na dowcipy. Los skojarzył „Synów Albionu” z ich odwiecznymi konkurentami – reprezentacją Niemiec. – Stawiam cały majątek, że Bobby zacznie od opowieści o wojnie – rzucił w stronę kolegów Gary Lineker, gdy selekcjoner rozpoczął przedmeczowe zebranie. Ale nikt nie wszedł w ten zakład, nie opłacało się.
– No dobra, chłopaki, więc tak. Podczas wojny ich pokonaliśmy… – zaczął swoją przemowę Robson, ku ogólnej wesołości.
4 lipca 1990 roku 0 20:00 obie ekipy pojawiły się na murawie Stadio delle Alpi w Turynie. Butcher rozpoczął spotkanie jako kapitan. Był to bez wątpienia najważniejszy moment jego kariery. W finale już czekała Argentyna ze znienawidzonym Diego Maradoną na czele. Wciąż świetnym, ale już nie tak wybuchowym jak cztery lata wcześniej. I Niemcy, i Anglicy mieli z krnąbrnym Argentyńczykiem rachunki do wyrównania. Butcher wykorzystał zatem wszystkie swoje psychologiczne sztuczki, żeby to „Synowie Albionu” mieli szansę na dokonanie zemsty. – Przed meczem wygłosiłem przemowę. Powiedziałem, że wszyscy jesteśmy uwięzionymi tygrysami i kiedy tylko zabrzmi gwizdek arbitra, te tygrysy muszą uciec z klatki. Uciec i rozszarpać Niemców na kawałki – opowiadał obrońca.
Gary Lineker zapamiętał tę… przemowę jako nieco mniej wyszukaną: – Butch spacerował po szatni, podchodził do nas wszystkich i wydzierał się nam prosto w twarz: „UWIĘZIONY TYGRYS!”, „UWOLNIJ TYGRYSA!”.
W pewnym sensie można powiedzieć, że motywacyjne sztuczki kapitana podziałały. Reprezentacja Anglii rozegrała w półfinale naprawdę kapitalne spotkanie. Niemcy też zresztą byli nieźli. Był to zdecydowanie najlepszy mecz fazy pucharowej tamtego mundialu. Skończyło się jednak zgodnie ze spiżową sentencją wspomnianego Linekera. Niemiecka ekipa wywalczyła awans do finału po rzutach karnych.
Butcher do serii jedenastek nie dotarł, opuścił boisko w 70 minucie spotkania. Nie mógł pomóc kolegom.
– Rozegraliśmy w Turynie nasz najlepszy mecz na mistrzostwach – opowiadał Terry. – Po meczu utonęliśmy we łzach. Trudno było uwierzyć, że ten turniej skończył się dla nas w takim momencie. Byliśmy pewni, że najpierw pokonamy Niemców, a potem weźmiemy rewanż na Argentyńczykach. Pogrążyliśmy się w rozpaczy, którą przerwał wreszcie Bobby. Wszedł do szatni i stwierdził: „Chłopcy. Dzisiaj kraj jest z was dumny. Nie mogliście dać z siebie więcej. Nie mogliście dzisiaj zaoferować nic więcej ani kibicom, ani mnie”. Jak zawsze miał rację. Tamtego wieczora naprawdę osiągnęliśmy szczyt naszych możliwości. Dziś jestem z tego dumny. Niemcy byli od nas lepsi tylko w jednym elemencie gry – w rzutach karnych.
RFN k1:1 Anglia (półfinał MŚ 1990).
– Nie mam wątpliwości. Gdybyśmy pokonali Niemców, Anglia drugi raz zostałaby mistrzem świata – mówił po latach Robson.
– Argentyna grała beznadziejny mundial, mieli furę szczęścia. Anglia wygrałaby z nimi na sto procent – twierdził Andreas Brehme.
Po końcowym gwizdku Butcher, dla którego było to ostatnie spotkanie w reprezentacyjnej karierze – jak przystało na lidera z prawdziwego zdarzenia – zabrał się najpierw za pocieszanie najbardziej rozgoryczonych kolegów. Na jego osobistą rozpacz przyszedł czas później, poza wścibskimi oczami kamer. Przede wszystkim musiał udzielić pilnego wsparcia zrozpaczonemu i rozklejonemu Gascoigne’owi. Ambitny Gazza miał łzy w oczach już wówczas, gdy żółta kartka wykluczyła go z udziału w finale. Szybko się jednak okazało, że Anglia i tak w żadnym finale nie zagra. Przepadło mu więc przegrane starcie z Włochami o trzecie miejsce na świecie.
Ale być może to właśnie te łzy zapewniły mu status bohatera narodowego?
– Byłem zachwycony tym, jak nas odebrano po powrocie do kraju – opisywał John Barnes, skrzydłowy reprezentacji Anglii. – Dziesiątki tysięcy ludzi pojawiły się wewnątrz i wokół lotniska, by nas powitać. Wszyscy czuliśmy się jak bohaterowie, zwłaszcza Gazza.
Butcher długo nie potrafił się tym cieszyć. Dopiero po latach zdołał jakoś przełknąć gorycz porażki. Nie znosił i zwyczajnie nie umiał godnie przegrywać. Pewne elementy szatni turyńskiego stadionu mocno ucierpiały w zderzeniu z furią doświadczonego obrońcy. – Big Butch interesował się tylko zwyciężaniem – potwierdził Stuart Pearce. – Uwielbiał wielkie wyzwania. Wysocy obrońcy często nie lubią pilnować niskich, dynamicznych napastników. On nawet nie chciał słyszeć o tym, że ktoś ma na boisku wziąć na siebie część jego obowiązków. „Pilnuj swojego gościa i nie wtrącaj się” – ostro odpowiadał, gdy ktoś oferował mu pomoc. Takich osobowości nigdy dość w drużynie.
***
Nie mam w domu laleczki w kształcie Maradony, w którą mógłbym wbijać igły i wypowiadać klątwy. Ale właściwie… to jest całkiem dobry pomysł, chyba sobie taką wkrótce sprawię. Nigdy mu nie wybaczę.
Terry Butcher
***
Droga do statusu bohatera była w przypadku Terry’ego Butchera dość krótka, choć nieco wyboista. Zaczęła się… w Singapurze, bo to właśnie tam Anglik przyszedł na świat 28 grudnia 1958 roku. Ojciec Terry’ego był sygnalistą Królewskiej Marynarki Wojennej, jego jednostka stacjonowała właśnie u wybrzeży Singapuru. – Lubię powtarzać, że urodziłem się w Singapurze, ale poczęty zostałem jednak w Anglii, bo moja mama dołączyła do taty na krótko przed moim urodzeniem – opowiedział Butcher w rozmowie z FourFourTwo. – W sumie spędziłem poza Anglią dwa pierwsze lata mojego życia. Pamiętam, że po powrocie na Wyspy miałem wielkie problemy z utrzymaniem równowagi, bo nie byłem przyzwyczajony do noszenia ciepłych, grubych kurtek. W Singapurze wystarczała mi pielucha, tak tam było gorąco.
Po powrocie do kraju rodzice Terry’ego osiedli na stałe w miejscowości Lowestoft, położonej w hrabstwie Suffolk.
Tam, jak większość rówieśników, chłopak zafascynował się futbolem.
W regionie zwanym Wschodnią Anglią sympatie kibicowskie u dzieciaków dzielą się w pierwszej kolejności między dwie drużyny: Ipswich Town i Norwich City. Derbowe konfrontacje między tymi ekipami nazywane są nieco prześmiewczo Old Farm Derby, ze względu na to, że walka toczy się o dominację w regionie mocno związanym z rolnictwem. Tak czy owak, rywalizacja jest naprawdę zajadła i trwa od dekad.
Butcher w dzieciństwie postawił na Ipswich i tak już pozostało. Jako nastolatek Terry stanął nawet przed poważnym dylematem, gdy zainteresowały się nim oba zwaśnione kluby. Ale nie zawahał się ani na moment. Wybrał Ipswich, a na proponowane przez Norwich testy nawet się nie pofatygował. – To była moja ukochana drużyna. Kiedy w 1976 roku zaproponowali mi profesjonalny kontrakt, nie miałem się nad czym zastanawiać. Tym bardziej, że zapłacili mi olbrzymie pieniądze. 50 funtów tygodniowo? Dla siedemnastolatka? W tamtych latach?! Oferta zwyczajnie nie do odrzucenia – opowiadał Butcher.
– Zawsze powtarzałem sobie, że nie chcę zostać zawodowym piłkarzem. Bałem się, że ktoś mi w którymś momencie powie: „nie nadajesz się” – wyznał Anglik. – Długo nie zwracano na mnie uwagi. Grałem sobie w młodzieżowym Suffolk County przez dwa lata i dopiero wówczas zwrócił na mnie uwagę wierny kibic Ipswich Town, Mike Regis. To on napisał list do klubu i polecił skautom, żeby rzucili na mnie okiem. Wtedy zostałem zaproszony na miesięczne testy. Już po trzech tygodniach podpisałem umowę. Czułem, że moje marzenia się spełniają. Zacząłem zarabiać więcej od mojego taty.
Co sobie kupił za pierwszą wypłatę? – Lornetkę. Mój przyjaciel z dzieciństwa był zapalonym obserwatorem ptaków. Kupiłem zatem lornetkę, żeby móc mu towarzyszyć. Do tego longplay Johna Denvera.
Trzeba przyznać, że – nawet biorąc poprawkę na odmienne realia panujące w latach siedemdziesiątych – te zakupy nie przypominają szalonych zachcianek młodego piłkarza, któremu woda sodowa obficie uderzyła do głowy. To prawdopodobnie efekt właściwego wychowania. Rodzice Terry’ego byli wobec niego dość łagodni i wyrozumiali, szanowali jego futbolową zajawkę, ale trzymali się twardych zasad. Nauczyli syna, że na pieniądze trzeba solidnie zapracować.
Dlatego już od trzynastego roku życia Butcher dorabiał sobie jako – nomen omen – rzeźnik. – Kiedy nie mogłem się pojawić w pracy, bo miałem ważny mecz w juniorach, do rzeźni przychodziła za mnie mama – przyznał Anglik.
Jeżeli chodzi o wybór klubu, Butcher wylądował bardzo szczęśliwie. Ekipa Ipswich Town w latach siedemdziesiątych przeżywała złote czasy. Jej trenerem był wtedy, a jakże, sir Bobby Robson. Jego nowatorskie metody szkoleniowe pozwoliły „Traktorzystom” zakotwiczyć na stałe w czołówce angielskiej ekstraklasy. W 1978 roku Ipswich zgarnęło nawet Puchar Anglii. Butcher na ten sukces się jednak nie załapał. Regularne występy w pierwszym składzie rozpoczął dopiero w sezonie 1978/79.
Z trenerem od razu połączyła go szczególna więź. Z kolei Robson był bardzo dumny, że to właśnie jego zespół wyhaczył tak utalentowanego stopera, obdarzonego wręcz fenomenalnymi warunkami fizycznymi. Angielski trener nie stronił od zawodników doświadczonych, o uznanej klasie. Dużą wagę przykładał jednak równolegle do promowania nowych nazwisk. – Nasi skauci przeczesywali Suffolk i Norfolk wzdłuż i wszerz. Żaden talent nie mógł nam się wymknąć. 11 mil na wschód od Ipswich jest morze – tam nie ma już zawodników, są tylko ryby. Dlatego musieliśmy dokładnie sprawdzać każdy klubik w regionie. Jeśli tylko odkrywaliśmy ciekawego zawodnika, braliśmy go do siebie. Kompletnie zdeklasowaliśmy na tym polu Norwich – chwalił się trener. I miał ku temu powody.
Butcher szybko dowiódł, że możliwościami wybija się wysoko ponad przeciętność. Już w sezonie 1979/80 wskoczył na stałe do wyjściowej jedenastki zespołu i zadomowił się w niej na sześć najbliższych lat. Koledzy szybko go zaakceptowali jako naturalnego lidera. Choć początkowo kapitan, Allan Hunter, trochę młodszego kolegę podregulował.
– Pamiętam, że w pewnym meczu Wielki Allan nie mógł zagrać, w jego miejsce do wyjściowej jedenastki wskoczyłem ja. Przeżegnałem się przed wybiegnięciem na murawę, a on to zauważył. Po meczu zapytał, czy jestem katolikiem. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie jestem. Wtedy spytał: „Dlaczego wykonałeś znak krzyża?”. Bąknąłem, że to taki zwykły gest na szczęście, a on spiorunował mnie wzrokiem i odrzekł krótko: „Nigdy więcej tego nie rób”. Posłuchałem. Z nim lepiej było nie zadzierać – opowiedział Butcher.
Terry Butcher w barwach Ipswich Town.
Ipswich na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych parokrotnie otarło się o mistrzowski tytuł, choć bez finalnego sukcesu. Udało się natomiast – w ramach pocieszenia – w 1981 roku sięgnąć po Puchar UEFA. – To, że nie wygraliśmy ligi pozostaje największym rozczarowaniem mojej zawodowej kariery, przynajmniej jeżeli chodzi o jej klubową część – wyznał Robson w swojej autobiografii. – W 1981 roku dziennikarze z całej Europy wybrali nas najlepszym zespołem kontynentu. Kiedy mój czas na Portman Road dobiegał końca, jeden z dyrektorów uścisnął mi dłoń i powiedział: „Wiem, że przyszedł już na ciebie czas i robisz to, co musisz. Ale jest mi przykro, że odchodzisz. Chcę ci podziękować za dekadę futbolu, jakiego już w Ipswich nigdy nie zobaczymy”. Nigdy nie zapomniałem tych słów.
– Trener Robson miał olbrzymi wpływ na moją karierę – powiedział Butcher. – Uwielbiałem z nim pracować. Był śmieszny, nawet gdy nie żartował. Wciąż przekręcał nasze imiona! Wszyscy go kochali. Był jak ulubiony wujek. Przy nim każdy czuł się wyjątkowy. Poza tym – rozumiał futbol. Taktycznie wyprzedzał swoje czasy o kilkanaście lat.
Nad zespołem w dobie jego wielkich sukcesów czuwał John Cobbold, niesłychanie ekscentryczny szlachcic i biznesmen. Syn Johna Cobbolda, wnuk Johna Cobbolda, prawnuk Johna Cobbolda… można tę wyliczankę ciągnąć przez kilka pokoleń. Skracając temat – właściciel klubu pochodził z rodziny niezwykle zasłużonej dla miasta Ipswich. Nie szczędził więc grosza na rozwój klubu. – To, że był ekscentrykiem stanowi tylko jedną stronę medalu. Przede wszystkim, był niesłychanie szczodrym człowiekiem. I w domu, i w firmie, i w klubie. Zdecydowanie najsympatyczniejszy człowiek, jakiego kiedykolwiek poznałem – wspominał Allan Hunter, były kapitan „Traktorzystów”.
Cobbold zasłynął nie tylko jako filantrop, ale i smakosz wysokoprocentowych trunków.
– Mieliśmy kilka okazji, żeby się razem zabawić – przyznał Butcher. – Szczególnie pamiętam wyjazd na Hawaje w 1977 roku. To była moja pierwsza impreza razem z pierwszą drużyną Ipswich. Miałem tylko osiemnaście lat i dopuszczono mnie do zabawy wyłącznie dlatego, że wielu zawodników nie mogło się pojawić, bo grali mecze towarzyskie ze swoimi reprezentacjami. Wypadł akurat jubileusz królowej Elżbiety, więc w pewnym momencie wszyscy obecni na sali wznieśli toast za jej zdrowie. Bracia Cobboldowie poczęstowali nas drinkiem Mai-Tai. Moje koleje wspomnienie z tej imprezy, to jak kilka godzin później próbuję wstać z krzesła, ale mi się nie udaje.
Marzenie o mistrzowskim tytule dla Ipswich Town prysło definitywnie w 1986 roku, gdy drużyna spadła na zaplecze angielskiej ekstraklasy. Wówczas Butcher uznał, że czas czmychnąć z tonącego okrętu. Należał już wówczas do czołowych obrońców w kraju, więc natychmiast ustawiła się przed nim kolejka zainteresowanych jego usługami.
Między innymi Manchester United.
– Po mistrzostwach świata w Meksyku rozegrano towarzyski mecz między drużyną Europy i Ameryki Południowej. Gordon Strachan trafił wtedy do jednej drużyny z Terrym Butcherem. Od razu do mnie zadzwonił: „Jadłem dzisiaj obiad z Terrym. On desperacko chce przenieść się do United”. Zapowiedziałem Gordonowi, że spróbuję namówić zarząd na ten transfer – wspominał Ron Atkinson, ówczesny manager „Czerwonych Diabłów”. – Miałem świadomość, że prezes klubu próbuje ściągnąć na moje miejsce Alexa Fergusona. Powiedziałem zatem wprost: „Panowie, Terry Butcher będzie kosztował około 750 tysięcy funtów. Wiem, że Tottenham ostrzy sobie na niego zęby. Trzeba działać. To doskonały obrońca”.
Władze United nie dały się namówić, choć Atkinson zapewniał, że gracz kalibru Butchera przyda się każdemu trenerowi. – Nie mamy wolnych funduszy. Wydaliśmy ja na klubowe muzeum – stwierdził oschle jeden z dyrektorów klubu. – Tak? To bardzo się przyda, kiedy będziemy przegrywali 0:3. Wpuszczę muzeum na boisko – odburknął Atkinson.
Koniec końców stoper wylądował w lidze… szkockiej. Ściągnęli go do siebie Glasgow Rangers.
Ktoś mógłby powiedzieć, że to krok w tył dla zawodnika o ugruntowanej pozycji w angielskiej First Division. Trzeba jednak pamiętać, że angielskiego kluby zostały obłożone zakazem występów w europejskich pucharach. Tym samym Rangers stali się najpoważniejszym brytyjskim zespołem na europejskiej arenie. W sezonie 1986/87 The Gers pochwalić się mogli naprawdę gwiazdorskim składem. Na Ibrox Stadium występowali wówczas Chris Woods, Ally McCoist, Stuart Munro, Davie Cooper, Robert Fleck czy Graeme Souness. Ten ostatni pełnił zresztą funkcję grającego trenera klubu.
– Ściągnięcie Butchera odmieniło oblicze klubu i stało się fundamentem przyszłych sukcesów – stwierdził z przekonaniem Souness w swojej autobiografii. – Był on wówczas uważany za najlepszego brytyjskiego stopera. Skoro mogliśmy kupić takiego zawodnika, wszystko było możliwe. Kiedy się spotkaliśmy, miał tylko jedno pytanie: „Czy kibice mnie polubią?”.
Cóż – zdecydowanie polubili.
Butcher spędził w Glasgow cztery pełne sezony i tylko raz nie został mistrzem Szkocji. Dlatego, że złamał nogę.
Kibice Ibrox do dziś zastanawiają się, co by było gdyby w listopadzie 1987 roku najlepszy obrońca Rangers nie opuścił boiska z paskudną kontuzją, która podcięła zespołowi skrzydła. W latach 1987 – 1997 The Gers tylko raz nie sięgnęli po mistrzostwo kraju. Właśnie wówczas, gdy przez wiele miesięcy pauzował dotkliwie poturbowany Butcher. 29-letni stoper już nigdy nie wrócił do dawnej dyspozycji fizycznej.
Anglik zapisał się w pamięci szkockiej publiczności nie tylko jako boiskowy lider, ale i – nie ma co cukrować – łobuz. Nie był wprawdzie nigdy zawodnikiem lubującym się w brudnych sztuczkach, chamskich faulach – pod tym względem nie mógł się równać przykładowo z Andonim Goikoetxeą, znanym jako „Rzeźnik z Bilbao”. Zdarzało mu się jednak przekroczyć granicę, której przekraczać nigdy nie należy. Pół biedy, gdy wyładowywał frustrację na drzwiach, szafkach albo czymkolwiek, co znalazło się w zasięgu jego zaciśniętej pięści. Gorzej, gdy atakował ludzi. Najczęściej pod ostrzałem znajdowali się sędziowie, lecz przeciwnikom także zdarzało się paść ofiarą furii Butchera.
Podczas Old Firm Derby z 1987 roku Butcher nawywijał do tego stopnia, że sprawa trafiła na wokandę i piłkarz doczekał się… prawomocnego wyroku za napad na przeciwnika. – To największa głupota, jaką w życiu zrobiłem. Zostałem kryminalistą, choć na co dzień przestrzegam prawa jak nikt inny na świecie.
Rangers FC 2:2 Celtic FC (Scottish Premiership 1987/88).
Posiadanie wyroku na koncie nie przeszkadza Butcherowi z pogardą spoglądać w kierunku Diego Maradony. Czyli człowieka, który w wyjątkowo kontrowersyjnych okolicznościach wyrzucił Anglię za burtę mistrzostw świata w 1986 roku.
Dla Terry’ego był to drugi mundial w karierze. Obrońca chrzest bojowy przeszedł w Hiszpanii, jeszcze jako 24-latek. Na turniej do Meksyku pojechał w szczytowej formie. Tymczasem turniej zakończył się dla niego i dla całej drużyny gigantycznym rozczarowaniem. Anglia rozpędzała się z każdym kolejnym meczem – w drugim starciu grupowym rozbiła 3:0 reprezentację Polski. W 1/8 finału takim samym stosunkiem bramek pokonała Paragwaj. Wtedy na drodze „Synów Albionu” stanęli Argentyńczycy, a konkretnie – jeden Argentyńczyk. Maradona najpierw zakpił sobie z zasad fair play, wbijając przeciwnikom bramkę ręką. A potem zdobył najpiękniejszego gola w dziejach mistrzostw świata, objeżdżając pół angielskiej jedenastki. W tym Butchera. Dwukrotnie.
– To nie była „Ręka Boga”. To była „Ręka Łajdaka” – zżymał się Bobby Robson, selekcjoner Anglików.
– Po meczu byłem tym zawodnikiem, który musiał udać się na kontrolę antydopingową – wspominał natomiast Butcher. – Spotkałem tam Maradonę. Zapytałem go krótko: „Ręka czy głowa?”. Skłamał. Odpowiedział: „głowa”. Gdybym wtedy miał pewność, że to był nieprawidłowy gol, to zamordowałbym tego skurwysyna na miejscu. Co za okropne przeżycie. Nie mogłem się wysikać tak długo, że autobus odjechał beze mnie. Do hotelu dotarłem samochodem. Tak się dla mnie skończyły mistrzostwa świata.
Po latach niechęć Butchera do Maradony nie zelżała ani odrobinkę. – To oszust. Nienawidzę go tak samo jak w 1986 roku. Co jest o tyle trudne, że kupę lat spędziłem w Szkocji. Szkoci oczywiście kochają Maradonę.
Argentyna 2:1 Anglia (ćwierćfinał MŚ 1986). Butcher nie zdążył powstrzymać Diego Maradony przed zdobyciem jednej z najpiękniejszych bramek w historii futbolu.
Kiedy reprezentacja Szkocji grała mecz towarzyski z Argentyną, Butcher – wówczas członek sztabu szkoleniowego – zapowiedział, że nie poda Maradonie ręki, bo pogardza oszustwem. Dziennikarze zapytali więc Argentyńczyka, co sądzi o tym oświadczeniu Terry’ego Butchera.
Odpowiedź była krótka: – A kto to jest Terry Butcher?
Na Wembley, na Ibrox i na Portman Road nikt podobnie perfidnego pytania nie zada.
– Butcher miał w sobie niezmąconą żądzę zwyciężania. Był wymarzonym kapitanem – wspominał Stuart Munro, były piłkarz Glasgow Rangers. – To zdecydowanie najlepszy piłkarz, z jakim kiedykolwiek grałem. Zawieszał nam poprzeczkę na najwyższym poziomie. Jego jedynymi atutami wcale nie były siła fizyczna, skoczność i agresja. Kapitalnie wyprowadzał piłkę. Przywiązywał do tego taką wagę, że kiedy podało się do niego futbolówkę na prawą nogę, a nie na lewą – tak jak lubił – to trzeba się było potem liczyć ze srogim ochrzanem.
***
Terry Butcher. To jest nazwisko, które każdemu angielskiemu kibicowi kojarzy się z niezłomnością charakteru.
sir Bobby Robson
***
Po odwieszeniu butów na kołku, Butcher przez wiele lat szukał szczęścia w trenerce. Osiągnął pewne małe sukcesy w lidze szkockiej, ale – co do zasady – jego boiskowa charyzma nie przełożyła się na znaczące wyczyny szkoleniowe. – W dzisiejszej piłce wszystko dzieje się zbyt szybko. Za dużo spraw stawianych jest na ostrzu noża. Trenerzy zwyczajnie nie mają dość czasu, żeby zbudować drużynę. Presja wyniku jest zbyt wielka, by mieć możliwość popełniania błędów i uczenia się na nich – usprawiedliwiał się Anglik.
Ostatnio pracował w chińskim Guangzhou R&F, gdzie został zatrudniony jako trener od gry obronnej. Trafił nawet z klubem do Wuhan na kilkanaście dni przed wybuchem pandemii koronawirusa, ale z jego zdrowiem wszystko w porządku.
Chciałoby się rzec, że nawet straszliwy wirus nie odważył się zaatakować niezniszczalnego Butchera, ale też nie do końca jest tak, że Anglik po zakończeniu kariery pozostał tym samy facetem, niezłomnym niezależnie od okoliczności. W październiku 2017 roku spadł na niego bowiem naprawdę potężny cios i były kapitan reprezentacji do dziś się po nim całkowicie nie otrząsnął. W wieku 35 lat odszedł Christopher Butcher, syn Terry’ego. Żołnierz Artylerii Królewskiej, który służył w Iraku i Afganistanie. Niestety nie potrafił sobie poradzić z powrotem do normalnego życia, popadł w nałogi. W końcu poległ w starciu z depresją i popełnił samobójstwo.
Jego martwe ciało znalazł odkrył sam Terry.
Zrozpaczony ojciec nie potrafi wybaczyć przełożonym syna, że ci postawili na nim krzyżyk, zamiast zatroszczyć się o jego zdrowie. – Christopher odszedł kilka miesięcy temu. Ale tak naprawdę ten Chris, którego wszyscy znaliśmy i kochaliśmy, zniknął z tego świata wiele lat temu – mówił Terry przed sądem. – Zdiagnozowano u niego zespół stresu pourazowego. Jego życie się załamało. Demony przejęły kontrolę nad jego umysłem. Jest ofiarą wojen w Iraku i Afganistanie.
Mimo wszystko, Butcher wciąż stara się pozostać aktywny medialnie, często występuje w roli telewizyjnego eksperta. Gdy reprezentacja Anglii dostała się do strefy medalowej podczas mistrzostw świata w Rosji, były obrońca angielskiej kadry wystosował emocjonalny list do swoich młodszych kolegów.
– Widok Kyle’a Walkera, Johna Stonesa i Jessego Lingarda tańczących po zwycięstwie Anglii w ćwierćfinale mistrzostw świata obudził we mnie wspomnienia – pisał Butcher. – Przypomniał mi się 1990 rok i Bolonia. Inny mecz fazy pucharowej mundialu. Byłem wtedy kapitanem reprezentacji Anglii, pokonaliśmy 1:0 Belgię po nieprawdopodobnym woleju Davida Platta w ostatniej minucie dogrywki. Do historii przeszło zdjęcie, na którym Chris Waddle i ja tańczymy z ramionami wzniesionymi ku niebu. Nie spodziewałem się, że kiedyś ten moment zostanie odtworzony w tak wspaniałych okolicznościach. Media informowały, że to ukłon w naszą stronę. Wątpię, żeby tak było. Chłopcy tańczyli z innego powodu, który jest moim zdaniem o wiele ważniejszy. Świetnie znam ten powód. Pamiętam, jak 28 lat temu w Bolonii spojrzałem w stronę trybun i widziałem angielskich kibiców. Tańczących. Więc też zacząłem tańczyć, bo chciałem być jednym z nich i razem z nimi świętować monumentalne zwycięstwo. Poczułem wtedy prawdziwą jedność z całym narodem.
– Najbardziej mnie jednak zapamiętano z innego obrazka – dodał Anglik. – Chodzi o mecz eliminacyjny ze Szwecją, który skończyłem pokryty krwią. Ludzie bardzo docenili to poświęcenie, choć dla mnie to wtedy wiele nie znaczyło. To była rutyna. Grałeś, nawet czując ból lub krwawiąc. Ale kibice uznali, że to coś wyjątkowego. Teraz jestem z tego dumny. Takim piłkarzem chciałem być.
Czy Anglik tęskni za graniem? Jeszcze jak. – Brakuje mi boiska, brakuje mi walki. Tęsknię za dawną sprawnością. Dzisiaj moje kolana budzą wszystkie możliwe alarmy, gdy przechodzę przez bramkę na lotnisku.
Niekiedy Butcher zdawał się być lekko znudzony i chyba nawet urażony tym, że aż tak mocno jego karierę kojarzy się obecnie z rozkwaszonym czołem i okrwawioną koszulką. Ale chyba już się z tym po prostu pogodził. – Miało to swoje dobre strony. Zgłosiła się do mnie firma produkująca proszek do prania. Wziąłem udział w ich reklamie. W ramach rozliczenia dostaliśmy sześciomiesięczny zapas proszku. Ledwie pomieściłem w garażu te wszystkie kartony – przyznał Butcher.
– W zasadzie to wszystko stało się trochę żenujące. Czasem mam wrażenie, że zapamiętano mnie wyłącznie z faktu, że biegałem po boisku cały we krwi. Myślę, że jako piłkarz miałem do zaoferowania nieco więcej niż zakrwawiona koszulka – dodał z lekkim rozgoryczeniem na łamach brytyjskiego Guardiana. – Nie mam jednak na co narzekać, niektórzy z moich kolegów skończyli gorzej. Jeden został zapamiętany z tego, że pewien oszust zagrał piłkę ręką nad jego głową. Ja natomiast zostałem po latach określony jako najtwardszy angielski piłkarz w historii, co bardzo mi schlebia. To zdjęcie dobrze mnie podsumowuje. Zakrwawiony, lecz nieugięty.
MICHAŁ KOŁKOWSKI
***
INNE WSPOMINKOWE TEKSTY AUTORA
fot. NewsPix.pl