Wczorajsza uchwała Rady Nadzorczej Ekstraklasy umożliwiająca ścięcie zarobków piłkarzy została przyjęta z dość powszechnym zrozumieniem. I słusznie, bo – choć wciąż nie wiemy, czy to realna furtka prawna, czy tylko pomocna „rekomendacja góry” – może uratować ona któryś z nie najlepiej zarządzanych klubów.
W idealnym świecie widzimy to tak: dzięki tej uchwale kluby MOGĄ, ale nie MUSZĄ obniżać kontrakty zawodników. Jeśli jakiegoś klubu nie pogrąża brak zysków z dnia meczowego, sponsorzy się nie wycofali, generalnie budżet znacząco nie ucierpi, a z czasem wpłynie jeszcze choćby zapomoga od PZPN-u – z jakiego powodu piłkarze mieliby zarabiać mniej? Zwłaszcza, że są na miejscu, trenują, wykonują analizy, są w stanie ciągłej gotowości.
To oczywiste, że zawodnicy powinni godzić się na obniżki w sytuacji, gdy kondycja klubów może wydatnie ucierpieć lub w gorszym wypadku – kluby mogą stanąć na skraju przepaści. Nie twierdzimy, że taka sytuacja jest w Jagiellonii, której piłkarze w pierwszym momencie nie zgodzili się na obniżkę pensji. Oczywiście nie zostało to dobrze przyjęte, wylało się na nich sporo internetowej krytyki.
W pierwszej chwili sami zareagowaliśmy podobnie, zdążyliśmy nawet zauważyć, że “Jaga” sama ukręciła na siebie ten bat, zatracając się w ściąganiu obcokrajowców. Uważamy jednak, że trzeba na sprawę spojrzeć nieco szerzej.
Opowiedzmy może, jak było. Jeszcze zanim przeczytaliśmy oficjalny komunikat Ekstraklasy, piłkarze Jagiellonii otrzymali informację od Agnieszki Syczewskiej o tym, że ich kontrakty ścinane są o połowę (pamiętając o kwocie minimalnej na poziomie 10 tysięcy), a na podpisanie z góry narzuconych ugód można stawić się w poniedziałek. Rządzący klubem wyraźnie zaznaczyli zawodnikom, że ci, którzy nie zgodzą się na narzuconą obniżkę… nie dostaną absolutnie nic, bo nie będzie im z czego zapłacić. Łaskawie dodano za to, że zawsze można ubiegać się o rozwiązanie kontraktu – w myśl nowych zapisów z pakietu pomocowego PZPN-u w terminie czterech miesięcy od pierwszej zaległości, a nie dwóch.
I to sytuacja, w której piłkarzom dziwimy się znacznie mniej. Pójdźmy dalej – to sytuacja, w której piłkarzy wręcz rozumiemy. Nie zostali potraktowani jako partnerzy do rozmów, nikt z nimi nie usiadł, nie przedstawił sytuacji. Odgórny komunikat – albo pensja o połowę mniejsza, albo nic. Podpisuj. W poniedziałek.
Naszym zdaniem schemat postępowania powinien wyglądać następująco:
a) klub robi wstępne wyliczenia, ile będzie kosztowała “przygoda” z wirusem,
b) klub gra z piłkarzami w otwarte karty, pokazując w jaki sposób ucierpi budżet,
c) piłkarze – mając pełny ogląd sytuacji – siadają z władzami do rozmów o rozsądnej i satysfakcjonującej obie strony ugodzie. Maksymalnie pięćdziesięcioprocentowej.
Gracze Jagiellonii doskonale zdają sobie sprawę choćby z faktu, że chwilę temu został sprzedany za grube pieniądze Patryk Klimala, czego nikt w Białymstoku nie mógł wcześniej zakładać. Wystrzelił z formą dopiero jesienią, jego sprzedaż można traktować w kategorii niespodziewanego zastrzyku gotówki. Co więcej, Jagiellonia nie należy do klubów, które przepłacają piłkarzy – w raporcie Deloitte za 2018 czytamy, że pensje zawodników pochłaniają tylko 58% całego budżetu. Wiadomo, czas płynie, obecnie cyferki wyglądają nieco inaczej, ale to jasny sygnał – jeszcze chwilę temu tylko trzy kluby przeznaczały na pensje zawodników mniej (procentowo). Oznacza to, że największy problem z kontraktami mają inni, niekoniecznie Jagiellonia.
Chcemy, by uchwała Rady Nadzorczej Ekstraklasy (do której należy także Cezary Kulesza) była ratunkiem dla klubów zagrożonych sporymi tarapatami. Nie chcemy jednak, by każdy klub – nawet ten niezagrożony – wykorzystywał sytuację i ścinał pensje Bogu ducha winnych piłkarzy, skoro ma otworzoną taką furtkę. Chodzi o uczciwość i obustronne zaufanie. Piłkarze Jagiellonii mają co do tych dwóch wartości pewne wątpliwości (zwłaszcza, że wiedzą, że nie wszyscy zawodnicy byli traktowani w przeszłości w uczciwy sposób), dlatego zaprotestowali, gdy władze chciały narzucić im z góry maksymalny wymiar „kary”. Czy słusznie? Nie wiadomo. Rozmowy trwają i obie strony wciąż mogą spotkać się gdzieś w połowie drogi.
Fot. FotoPyK