– Jak to się stało, że Paweł Zarzeczny został Pawłem Zarzecznym? Co sprawiło, że akurat ten chłopak stał się postacią tak niezwykłą, niepodrabialną, jedyną w swoim rodzaju? Rozwiązanie tej zagadki przyświecało mi, gdy jakiś czas temu umawiałem się z Pawłem na wywiad. Czy się udało – nie wiem. Mam jednak wrażenie, że pewne jego zachowania, pewne rysy charakteru, rozumiem trochę lepiej – w taki sposób zapowiadał swoją rozmowę z Pawłem Zarzecznym Leszek Milewski. To właśnie Leszek opublikował ostatni wywiad z Pawłem, zresztą wywiad niedokończony.
Paweł, co najbardziej lubisz w Pulp Fiction?
Najpierw powiem ci, co mnie wkurwia. Tłumaczenie. Pierwsza wersja była genialna. „Zrobię ci z dupy jesień średniowieczna” weszło do powszechnego użytku. Ale jak przetłumaczyli w drugiej wersji? „Zrobię ci wielką schizmę”. To samo stało się z tłumaczeniem Szwejka. Tłumaczenie Laskowskiego jest lepsze niż oryginał, po czym jakaś pani z filologii czeskiej wpadła na pomysł – nie, nie, przecież tu się nic nie zgadza! Muszę przetłumaczyć tak, jak jest! I przetłumaczyła Szwejka na Szwejka. Nie da się czytać. A teraz chciałbym, żebyś zadał mi jeszcze raz tamto pytanie.
A więc Paweł, co najbardziej lubisz w Pulp Fiction?
Gadka o ćwierćfunciaku. Dla mnie to mistrzostwo świata.
Wiesz, co jest najsłynniejszym rysem Pulp Fiction? Zaburzenie chronologii…
Garson! Garson! Trochę się martwię o ciebie. Chcesz, żeby ktoś to przeczytał, a to, co dla nas jest kanonem, czymś, co trzeba znać, kto inny powie – o czym on gada? Ale mogę ci powiedzieć pięć najlepszych scen z Pulp Fiction. Niedawno się dopiero dowiedziałem, dlaczego Butch, gdy wchodzi do swojego mieszkania, to Travolta siedzi na kiblu, a w kuchni jest spluwa na wierzchu. Wiesz, dlaczego tak się stało?
Travolta zostawił?
Właśnie nie. Można ułożyć teorię, że chciał poczytać książkę, bo w każdej akcji, gdy wychodzi, czyta komiksy-śmieciówki, ale nie. Spluwę na wierzchu zostawił Marcellus Wallace, bo wyszedł po żarcie. Butch go trafia później na skrzyżowaniu. Gdy Butch wszedł do mieszkania, Travolta myślał, że to wrócił Marcellus. Kurde, czy Tarantino był taki przebiegły? A może dorabiamy do tego trzecią stronę księżyca? Nie jasną, nie ciemną, tylko jeszcze jakąś taką inną. To jest fajne. Jak zastanawiam się nad Tarantino, to się cieszę, że widzę kogoś genialniejszego od siebie. Tak przebiegłego, tak chytrego, tak fajnego, że myślę sobie – kurwa, ja bym tak nie wymyślił, jak Boga kocham. A to jest przyjemne, nie ma tu zazdrości, bo myślisz sobie: Jezu, chciałbym być geniuszem. I myślisz sobie: tych geniuszy jest więcej. Tych geniuszy jest pełno.
Chodzi ci o to, że obcowanie z tym, co stworzą, ciągnie w górę?
Tak, miałem to na myśli i zwróć uwagę, że czasem daję ci dojść do głosu. Myślisz sobie – kurde, ja bym na to nie wpadł i to jest piękne uczucie. Ja pod tym względem zazdroszczę ludziom zdolniejszym od siebie, ale w znaczeniu pozytywnym – to zaprzepaściłem, tu mogłem być lepszy, to mogłem zrobić fajniej.
Paweł, mówiłem o chronologii w Pulp Fiction…
Wiesz, która scena z Pulp Fiction jest najlepsza? Ta, co trwa dziewięć minut i trzydzieści sześć sekund, kiedy przyjeżdża Harvey Keitel, Wolf, ratować sytuację. I wprowadza taki permanentny spokój: lepiej się wykąpcie. Najpierw to, potem tamto. Genialne. Wiesz skąd pochodzi Keitel? I co w nim imponuje? Pochodzi z Rzeszowa. Tak jak Nataly Portman, moja ukochana dziewczyna. Pamiętasz, co powiedziałem? Ktoś może być zdolniejszy od ciebie. Ale kurczę, nawet ktoś z Rzeszowa może być zdolniejszy od ciebie. To nie jest porażka. To jest klęska. On nie miał w ogóle nic. Jesteś nie wiadomo skąd, z czarnej dziury. A nagle okazuje się, że jesteś genialnym aktorem. Fajne jak przyjeżdża Wolf i mówi do Vincenta…
Chodzi ci o hasło, którego sam użyłeś po awansie Polaków na mundial w 2002?
W Pierwszym tłumaczeniu było „panowie, jeszcze nie czas na lizanie się po fiutach”. To jest kapitalne, oddaje kwintesencję, że jeszcze nie czas na słodziki. W drugim tłumaczeniu zepsuli, poszło coś w stylu „jeszcze nie jest okej”. Zarżnęli. Szkoda i tyle.
Niemniej wracając, Paweł, mówiłem o chronologii w Pulp Fiction, bo wszystkie wywiady z tobą są jak Pulp Fiction. Żaden nie ma chronologii, jest trochę o tym, trochę o tamtym. I generalnie brak chronologii jest ciekawy, ale skoro wszystkie wywiady z tobą są takie, to spróbujmy raz iść chronologicznie.
Chcesz przysługę? Taką dobrą. Znajdź tygodnik Forum z lat osiemdziesiątych, między 84′ a 86′, a w nim znajdź najlepszy artykuł, jak w życiu przeczytałem. Tobie życzę, żebyś taki kiedyś napisał. Szczerze. To recenzja listu Erazma z Rotterdamu, „Pochwała głupoty”. Erazm napisał list do kolegi z Anglii, pomyśl sobie jakbyś dzisiaj napisał list do kolegi, a to by się stało klasykiem literatury. Ten list jest tak zajebisty. Tak wspaniały. To jest tak genialne, że mogę z pamięci powtórzyć niektóre frazy: powiedzmy, że ktoś siedzi i patrzy w gwiazdy. Tam jest rozważanie: czego szuka? Mądrości? Głupi ludzie szybciej idą w górę, a mądrzy cierpią. Co takiego jest w głupich, że są skuteczniejsi? Co takiego jest w głupich, że są mądrzejsi? Jak to przeczytasz, zachwycisz się. Pomyślisz – nie chcę przeklinać, ale to są czasem jedyne możliwe środki wyrazu – kurwa, że ja czegoś takiego nigdy nie napisałem. Powiem ci taką śmieszną sytuację. Gość w telewizji pyta mnie: Paweł, jak to jest, że przychodzisz na pół godziny, a zarabiasz dziesięć razy więcej od nas? A ja mówię: wiesz co, bo najpierw trzydzieści lat musiałem czytać książki i wszystko zapamiętać.
Co sądzisz o moim pomyśle? Żebyśmy poszli chronologicznie?
Chcę ci pomóc, dostosować się do twoich reguł, ale i tak będę dygresje robił. No dobra, tak powiem ci od razu szczerze. Najfajniejsza zabawa, najfajniejsze dziewczyny, najwięcej pieniędzy. I co tu jeszcze mam ci powiedzieć, żeby się nie powtarzać?
Wróćmy do czasów twojego dzieciństwa, jeśli możemy.
Ja się już tak uodporniłem, że mam to w dupie.
To powiedz jak je wspominasz.
Straszliwie. Bardzo źle. Jak słyszę ludzi, że mają jakiś problem – kurwa, oni nie wiedzą co to jest problem. (Dłuższa cisza). Co mam tobie opowiadać? Bicie? Dom dziecka u zakonnic, wyobrażasz sobie? Wstajesz rano i idzie taki potwór, ubrany w strój zakonny i leje cię cały czas. Za to, że jesteś. I daje ci jeść. Ja do dziś pamiętam, Białołęka. I mogę ci powiedzieć coś takiego, co nie wiem czy mówiłem, ale po tym jak moja mama została zamordowana, brała mnie na odwiedziny siostra mojej mamy. Jak szósty raz wracałem z tych odwiedzin, to tak się darłem, tak ryczałem w tramwaju – pamiętam, nr 2 – że cały tramwaj powiedział: pani nie ma prawa tego dziecka tam odwozić. I moja ciotka raz w życiu zachowała się przyzwoicie i mnie zabrała z powrotem. Ja to wymogłem wrzaskiem. Jak ktoś kurwa mi mówi, że ja coś tam przesadzam, że siamto, owamto, to nie ma prawa w ogóle się odezwać. (Pawłowi łamie się głos). Dziecko, które nie chce wracać, do nie wiem jak to nazwać, do tej przemocy. To było coś straszliwego. I ja tak wyłem, że tego nie można nazwać płaczem. Zwróć uwagę, pięćdziesiąt lat minęło, a ciągle to pamiętam. Ja tam byłem jednym wielkim buntem. Gówniarz taki. Metr wzrostu. (Paweł ma łzy w oczach). A teraz weź coś z Pulp Fiction, to mi się humor poprawi.
Dobrze. Twoja ulubiona postać z Pulp Fiction?
Harvey Keitel, który ma absolutny luz. Wyobraź sobie, że ktoś wpada, panikuje, bo coś strasznego się dzieje. A on wtedy co? Czuje zapach kawy. To może byśmy walnęli dobrą kawę? O, kupiłeś ją w markecie? Człowiek absolutnie wyluzowany. Wydaje mi się, że ja doszedłem życiowo do Keitela, jak Boga kocham. Wyższy poziom mistrzostwa, nie taki, że zastanawiasz się czy zjesz kanapkę z pasztetem czy żółtym serem, tylko stonowanie. Kapitalna rzecz. Jak człowiek do tego dochodzi, to nagle okazuje się, że jest mądry. Do tego naprawdę trzeba dojrzeć życiowo. Nie sztuka wspiąć się, tylko parę razy upaść na plecy – to cię dopiero uczy. Zwróć uwagę, ci goście, którzy są u Keitela, są w czarnej dupie. Zabili gościa, a potem jeszcze jednego gościa. Są cali umazani krwią, uciekają. Najśmieszniejsze jest to, ze wychodząc z kłopotów, wpieprzają się w kolejną czarną dziurę, kolejną i kolejną. I to się wydaje taki zwykły film gangsterski, a można z tego wyjść gdzieś dalej. Tylko jedna rzecz mnie zmartwiła. Tekst z Ezechiela – myślałem, że to autentyk. A Tarantino sam go wymyślił. Byłby jednak mistrzem, autentycznym mistrzem, gdyby w Biblii znalazł taki tekst, który pasowałby do sytuacji.
Z drugiej strony geniusz, że wszyscy dali się na to nabrać.
To jest kapitalne. Świadczy tylko i wyłącznie o tym, że nikt nie czyta Biblii, o czym ja wiem od dawna. Wszyscy mówią, że są chrześcijanami i tak dalej, ale kogoś pytasz i jest jak z Big Kahuna, gdy Samuel L. Jackson podchodzi do gościa, którego ma za chwilę rozwalić. Czytujesz biblię? „What? What? What?”. Czy jest takie państwo „What”?
Najlepsza książka, jaką przeczytałeś?
Szwejk. Sto procent. Wszystko tam jest kapitalne. Ostatnio nawet napisałem o tym na Weszło, chociaż dawanie tekstu na Weszło jest trochę głupie, ponieważ zazwyczaj pisze mi Krzyś Stanowski, że chałowe jest. Mnie to akurat martwi, nie cieszy, ale nawet jak napiszę chałowe, to żeby udowodnić, że człowieka stać również na gorszą formę. Na chałowość. Tak samo jak nie każda dziewczyna jest wymalowana jak miss Polonia. Dam zagadkę. Żydek kupił jajka za siedem centów, a sprzedaje za pięć centów. Ma z tego zysk. Jak to jest? Bo on te jajka wcześniej kupuje po cencie sztuka – kupił siedem, ma cztery zysku na jednym. Wiesz o co chodzi, nie? Są takie strefy wielowymiarowe. Ja wierzę w istnienie czwartego wymiaru. Długość, szerokość, wysokość – wierzę, że jest jeszcze jakaś głębia. Taka wiesz, trochę zwichrowana, o której istnieniu my nie wiemy. A wiesz kto ma o niej pojęcie? Żydzi i Chińczycy. Ponieważ oni mają o kilka tysięcy lat dłuższą kulturę. Nie o sto lat, nie o dwieście, tylko o kilka tysięcy. Dlatego córce powiedziałem: ucz się chińskiego, to język naszych przyszłych szefów. I bardzo pilnie się uczy.
Kiedy pierwszy raz przeczytałeś Szwejka?
Wiesz co, ja to miałem taki fajny numer, że moja ciotka pisała encyklopedie PWN…
A jej mąż, jak czytałem, był profesorem fizyki.
Tak. Mąż umarł, ja mówię nawet – zdechł. Ten sadysta lał mnie. Z deszczu pod rynnę. Otaczali mnie sami sadyści. Powtórzę, jak ktoś mówi, że miał ciężko, to ja miałem bardzo ciężko. Miałem coś takiego, że najpierw przeczytałem wszystkie książki, które były w domu, a w domu książek było kilka tysięcy. Piaseczyńska 122, mieszkania 34, moja ciotka tam jeszcze siedzi, jeszcze ma to mieszkanie, jej mąż się szczęśliwie przeniósł na łono Abrahama.
Jak szeroki był zakres książek?
O Jezu. Zakres tematyczny. Wszystkie encyklopedie…
I czytałeś, ot tak, od deski do deski, encyklopedie?
Bo ja rozwiązywałem krzyżówki. Krzyżówki kiedyś nie były takie, że klikasz sobie coś i googlujesz, tylko musiałeś w głowie szukać. Co to jest, co tamto. Moim ulubionym przedmiotem, w sensie zabawki, była latarka, bo mogłem czytać pod kołdrą. Kapitalne. Jak przeczytałem wszystko w domu, to potem przeczytałem bibliotekę publiczną, jedną, drugą, czwartą. O wszystkim czytałem. Szukałem erotycznych wstawek, na przykład, że na osiemdziesiątej ósmej stronie, ona powiedziała: ach, coś widzę w twoich oczach. Fizyka – znam wszystkie prawa na pamięć. Ciało zanurzone w wodzie podlega sile wyporu, skierowane ku górze… na takie rzeczy mnie nabierzesz, to są banały. Miałem takiego profesora fizyki, Eustachy Krach się nazywał. Dał mi jedną kapitaną radę, którą zapamiętałem do końca życia, ale której nigdy nie stosowałem: pamiętajcie, nie pchajcie się na czoło. A propos fizyki: ten fizyk, co mnie tresował, tyranizował, dawał mi nawet zakaz gry w piłkę.
Dlaczego?
Bo czasem złamałem rękę czy nogę. Wiesz co, jakbyś chciał, ja napisałem taki tekst w Timesie, jednak poważna gazeta. Napisałem o tym, jak mnie lał, jak mnie szantażował, jak kiedyś, raz w życiu, miałem ochotę kogoś zabić. O, to fajne, bo futbolowe: był finał mistrzostw świata, Argentyna grała z Holandią. Dogrywka, Holandia dosyć pechowo, Rensenbrink w słupek strzela – poznałem go później, bardzo luzacki gościu. W tej dogrywce dzwoni do mnie siostra, bo mecz oglądałem u kumpla na Ludowej, w tym samym domu, w którym Leszek Ćmikiewicz mieszkał, a podaję to szczegóły, bo już mnie wkurwia, jak ktoś mówi – tego nie było, a tego nie, znowu zmyślił. Ja mam pamięć niesamowicie precyzyjną. Dzwoni siostra i mówi – Paweł, przyjeżdżaj, bo wujek chciał mnie zgwałcić. No to dla mnie szok. Mówiliśmy wujek, a to chujek. Wracam do domu, 1978 rok, czyli miałem siedemnaście lat, siostra mogła mieć dwadzieścia, była taką wiesz, młodą kobietą. Pamiętam wziąłem nóż. I poszedłem do tego wujka do pokoju, który zajmował. Nie wiem dlaczego go zajmował, bo myśmy się gnieździli w jednym, a on sam w drugim. Poszedłem do niego i mówię: a teraz się chuju… a może powiedziałem kurwo? Na dzisiejsze czasy to mocne słowa, ale wtedy były sześć razy mocniejsze. Nie pamiętam czy powiedziałem chuju czy kurwo, chyba chuju, na kurwę był za brzydki. Ja mogę podać nawet nazwisko: Lapus. Wyjątkowa menda. A teraz cię chuju zabiję, jeśli tylko dotkniesz jakąś kobietę w tym domu. Stałem z nożem, a on zesrał się w majtki i usiadł na krześle. Pierwszy raz zorientował się, że tutaj wyrósł mu przeciwnik, czyli już mężczyzna. Ten nóż to był śmieszny nóż do papieru.
Zmieniło się coś w domu po tej sytuacji?
Tak, absolutnie, zesrał się. I od tego czasu siostra miała spokój. Druga miała o tyle spokój, że wyjechała na studia. Ja czułem się z jednej strony dumny, a z drugiej czułem się słabo, że życie stawia mnie w takich sytuacjach, że takich zachowań ode mnie wymaga, że ja chcę kogoś fizycznie zabić. Masz siostrę?
Mam siostrę i brata.
To wyobraź sobie, że siostra dzwoni, że ktoś chce ją zgwałcić. (Pawłowi znowu łamie się głos). I że ty jesteś gotów do mordu. Jak ktoś mi pieprzy, że 4-4-2 nie, bo 3-5-2 Paweł skuteczniejsze, to, mówiąc szczerze, luzik. Wiesz, luzik.
Grałeś też wtedy, mimo zakazu, w piłkę.
No pewnie, że grałem. Każdy grał. Chcesz mnie przepytać czy dobrze grałem? Grałem najlepiej. Przeraźliwie wolny tylko byłem. Ale jak wróciłem z wojska miałem szczególnie super formę. Jaki mecz grałem, to strzelałem pięć bramek. Po prostu po wojsku pierwszy raz byłem dobrze odżywiony i wybiegany. Forma niesamowita. Mój najfajniejszy mecz w życiu zagrałem w „Piłce Nożnej”, gdzie graliśmy mecze starzy kontra młodzi. Dobieraliśmy sobie składy. Nam, młodym zabronili brać każdego dobrego, oni dobierali sobie kogo chcieli. Starzy uważali się za mistrzów świata: Stefan Szczepłek, Paweł Smaczny, Kazio Oleszek, Romek Hurkowski na bramce. Dobry zespół. Do przerwy, nie chcę kłamać, ale chyba 7:0 było, a ja strzeliłem pięć. Byłem boski. Waliłem takie bramki… Pamiętam gościu mi wrzucił z prawej, a ja walnąłem szczupakiem. Takich bramek nie ma w Ekstraklasie. Oczywiście jak ktoś powie, że konfabuluję, może tych ludzi zapytać – przecież oni żyją. To nie był mecz rozgrywany za czasów okupacji. Pamiętam, że w którymś momencie widziałem, że następuje dożynanie przeciwników. Ja miałem dwadzieścia parę lat, tamci byli po trzydziestce, czyli jak dla mnie, wtedy, starzy. W tle sekretarki, które każdy chciał wydmuchać, oczywiście jak zwykle ja musiałem. Tak się jakoś składało, że musiałem dla ludności się poświęcać. W którymś momencie widzę, że wygrywamy za wysoko. Upokarzamy ich. Wyrzucą z pracy albo co, tak z nimi jechaliśmy. I jest jakiś rzut wolny dla nich, więc mówię – weźcie nie stawiajcie muru! A ty kurwa, w bramce, nie broń! Puść to, żeby trafili! I dopiero potem zdałem sobie sprawę, że to dla nich jeszcze bardziej upokarzające. W tym momencie, jakby mogli, to by mnie zamordowali. Oni znali wszystkich najlepszych piłkarzy, a tu gnojek – weźcie dajcie im strzelić! Przy 0:7. Był taki moment, gdy robiłem co chciałem na boisku. Kiedyś zrobiłem zakład z Jankiem Tomaszewskim na karne. Mówię: Janek, ja tobie na bosaka strzelę. Trafiłem pięć na pięć. Grałem z Tomaszewskim, Deyną, Gadochą, Szarmachem, Latą. Terlecki niby najlepszy lewoskrzydłowy, a ja go kiwałem. To był mój najlepszy piłkarsko moment, tuż po wojsku.
Gdzie byłeś w wojsku?
Najpierw w Olsztynie, potem w Legii. Było głupio, bo akurat miałem syna i wolałem spędzać czas w domu, a wojsko było przymusowe. Dostałem przykaz, że muszę się stawić drugiego stycznia w Olsztynie w jednostce, okazała się kapitalna. To był Centralny Ośrodek Służby Strzeleckiej, Uzbrojenia i Elektroniki. Skoro Centralny Ośrodek, to znaczy, że coś istotnego. I słuchaj. Strzelanie z każdej możliwej broni. Ze wszystkiego. Broń krótka i maszynowa. Nie zapomnę strzelania z SWD. Co jakiś czas się tym chwalę, bo to broń snajperska. Jak sobie siedzimy tutaj, to znajdź dowolny cel wokół. Rotunda – ile to metrów? Trzysta? Dworzec Centralny – kilometr. Z SWD z dwóch kilometrów trafiłbym w czółko. Broń snajperska ma straszny zasięg, nie chcę przesadzać, ale nawet trzy kilometry, więc musi mieć dużą siłę uderzenia. Strasznie wali w ramię. Jak strzelasz, możesz złamać sobie rękę, bo jest taki odrzut. Pierwszy raz widziałem broń, która jest obudowana taką skórą, poduszką, żeby tobie nie zrobić krzywdy. Natomiast jeśli chodzi o sprzęt celowniczy. Główna część zajęć to było nastawianie celownika. Młodzi ludzie nie będą wiedzieć, ale to było to, co robił Szakal, jak chciał zabić prezydenta De Gaulla: strzelał do melonów i ustawiał celność karabinka. Kula robi dziurę, powiedzmy, zamiast w środku czaszki, to gdzieś w górnym rogu. Potem nastawia – pach. Kula robi dziurę w szczęce. Mieliśmy najlepszy sprzęt optyczny, z Jeny. Klub nawet taki był: Carl Zeiss Jena. To niesamowite z tą bronią, że jest ktoś, kogo ty widzisz, on cię nie widzi, a ty go z dwóch kilometrów likwidujesz. Strasznie to rajcowało. Tylko musisz mieć bardzo silne podparcie, wytrenowane ręce. To nie ma tak, żeby jakiś chuchrak to wziął. Karabin by go przewrócił.
Mógłbyś zostać zawodowym żołnierzem?
Mógłbym, mógłbym, miałem nawet propozycję z Legii Warszawa. Ale dokończę. Strzelaliśmy też z M16, najlepszy karabinek bojowy armii amerykańskiej, leciuteńki jak zabawka. Nasz dowódca pyta: wiecie dlaczego najlepszy jest Kałasznikow? Bo kałacha możesz wrzucić do piachu, po trzech latach wykopać i dalej będzie strzelał. M16 możesz od razu do śmietnika wyrzucić. Uwierz mi, biegałem w OP1, wiem co to przebiec dziesięć kilometrów na czas. Ja to wszystko przeżyłem i nie narzekałem.
Zastanawiałeś się nad propozycją z Legii?
Nie, w ogóle. Pułkownik Naorniakowski – patrz, cały czas posługuję się konkretami – powiedział do mnie: Pawełek, my byśmy chcieli, żebyś został. Ja chciałem do cywila jak najszybciej, do domu, choć miałem na Legię dwa przystanki autobusem od siebie. To nie było straszne wygnanie po Olsztynie. On mówi: damy ci trzypokojowe mieszkanie na Bemowie. Ja wciąż bez entuzjazmu, a to były czasy, że ludzie na takie mieszkanie czekali czterdzieści lat. Makabra. On pyta: Paweł, czemu nie chcesz? Bo ja już mam mieszkanie. Miałem mieszkanie, osiemnaście metrów kwadratowych, w którym mieszkałem z synem i jego mamą. Mieliśmy po sześć metrów kwadratowych dla siebie, mniej więzienia na osobę niż jest przykazane w więzieniu. Ale ten pułkownik, Zbigniew, wciąż widzi, że ja bez entuzjazmu, to mówi: wiesz co, zostaniesz członkiem zarządu sekcji szermierczej. Ja nie miałem nic wspólnego z szermierką. Bo wiesz co, oni mają ciągle ten puchar świata. Dziesięć razy w roku wyjedziesz, za każdym razem dostaniesz po dwieście dolarów diety. Czyli miałem już zarówno mieszkanie, jak i dolary. A dolary wtedy… za pięć miałeś dżinsy w Peweksie. Sklepy w wojsku mieliśmy z szynką, ze wszystkim. Ludzie gdzieś tam się kotłowali, a my mieliśmy swoje, tam, gdzie dzisiaj robią dodatkowe boiska – normalnie tylko my mogliśmy kupować schaby, szynkę, balerony. Nikt o tym nie mówił, a to było, jak Boga kocham. Czasem ludziom nie chciało się iść – pani Basiu, pani weźmie mi dwa kg schabowego! Nie chcę się bawić w bohatera, tylko tak byłem wychowany, więc powiedziałem pułkownikowi: obywatelu pułkowniku… tak się wtedy mówiło, „obywatelu”, co śmieszyło i mówiącego, i słuchającego. Obywatelu pułkowniku, żeby w wojsku zrobić karierę, musiałbym zapisać się do partii, a ja się po prostu nie zapiszę. Bo u mnie w rodzinie jest tak przyjęte, że nie. Za dużo ludzi cierpiało, żeby w niej nie być. On na to: Pawełek, to będziemy razem! Ja nigdy nie należałem do partii! Przez to dwanaście lat musiałem czekać na awans na pułkownika. Ja mówię: obywatelu pułkowniku, to chcecie, żebym teraz ja czekał dwanaście lat? To była najlepsza riposta w moim życiu. Jego to tak kompletnie, ale kompletnie zdemolowało. Zauważył słuszność tego argumentu, że ja nie chcę przechodzić przez takie upokarzanie jak on.
Czym wyróżniłeś się w wojsku, że cię tak chcieli?
Każdy kto mnie zna, wie, że jestem nieprzeciętnie inteligentny. Każda organizacja potrzebuje takich ludzi. Wszystko jedno – wojsko, mafia, policja. Wyczuwają, że ktoś taki jest i może być potrzebny. Myślisz, że w wojsku nie ma kontrwywiadu, nie interesują się tym kto jakie ma możliwości? Badają potencjalnych pracowników i ja pod tym względem byłem cenny. Choć szpiegiem byłbym słabym. Zaraz bym się wygadał, o wszystkim opowiedział, dupa nie żołnierz. A taki prawdziwy Stirlitz… Znasz dowcipy o Stirlitzu?
Pewnie. Najlepsze.
No a jaki znasz?
Stirlitz fotografuje w gabinecie Bormanna plany wojenne. Wchodzi Bormann: „Stirlitz, co ty tu robisz?!” Czekam na tramwaj. „A, to czekaj”. I wychodzi. Po chwili zastanawia się: „ale jak to, na tramwaj? U mnie w gabinecie”? Wraca, Stirlitza nie ma. „Pewnie już odjechał”.
A mi się przypomniało. Stirlitz dostaje depeszę z centrali. Żona powiła mu dziecko. Wzruszył się. W domu nie był od dwunastu lat. Ale ty nie oglądałeś „Siedemnastu mgnień wiosny”, to jeszcze pogłębiało postrzeganie. Kapitalne. Ale wracając. Każda organizacja, czy to wojskowa, czy milicyjna, czy korporacyjna, potrzebuje ludzi zdolnych. Dlaczego pracuję w dziesięciu miejscach? Bo w każdym z tych dziesięciu miejscach wiedzą, że ja, ze swoimi wadami, coś stworzę. I za to mogą mi zapłacić. Która jest godzina? Żebym nie musiał się lękać. Czekaj. Chciałeś chronologię. Wuj wysyłał mi książki. Był lotnikiem, walczył w polskim dywizjonie w czasie wojny i nie chciał wracać do Polski, bo kiedyś wysłali go na Syberię. Wiedział, że tu bolszewicy, syf, malaria. Został w Anglii, w kraju zostawił żonę i dzieci. Ja byłem jedynym chłopcem w domu, ponieważ te dzieci, które zostawił, to były dwie dziewczynki. Też paradoks. Zamieszkał w miasteczku Burnley, które zostało mistrzem. Rozumiesz, on, w ogóle nie znając piłki, patrzył – aha, moja wiocha jest najlepsza w Anglii. A chwilę później Anglicy zostali najlepsi na świecie. Zaczął mi wysyłać paczki z książkami o futbolu. Mam je do dzisiaj. Polskie wyglądały jak przaśne gówno, a te były na lakierowanym papierze, kolorowane, niesamowite. Na całym podwórku mogłeś pokazać i wszyscy zazdrościli. Sąsiadem przez balkon był – może jest, może jeszcze żyje – Jurek Winogrodzki. On kiedyś wziął mnie za rękę i mimo że mieliśmy pod bokiem Warszawiankę, to wziął mnie na drugą stronę do Łazienek i zaprowadził na Legię. Ja wcześniej nie wiedziałem, że istnieje coś takiego jak Legia. Trzeba mieć fart w życiu, przy całym niefarcie jaki miałem, żeby tam wtedy trafić. Nigdzie nie było sztucznych świateł, tylko na Legii. W składzie Grotyński, Blaut, Gadocha, Deyna Brychczy. Tego Brychczego to już nawet Brychczy nie pamięta. To jest drużyna, na dzisiaj, taki Real Madryt. Poszedłem tam pierwszy raz, pomyślałem – kurczę, jak ta piłka chodzi. Ja ją kopałem na trzy metry. A tam bomby na trzydzieści, pięćdziesiąt. Jak oni grali akcję, tej piłki nigdy nie tracili. Drybling – zupełnie coś nieprawdopodobnego. To byli goście, którzy grali na poziomie światowym.
Sam grać w takim wieku pograć nie mogłeś.
Nie mogłem. Ja nawet udawałem, że wyrzucam śmieci, a grać szedłem. U tego fizyka miałem taki regulamin – za niewyrzucenie śmieci złotówka, za coś tam pięćdziesiąt groszy. A jak wszystko będę wypełniał, to dostanę, powiedzmy, trzydzieści złotych. Oczywiście już pierwszego dnia przekraczałem ten bilans, a trzeciego dnia moje straty przekraczały rezerwy złota w Forcie Knox. Jak ja mogłem wyrzucać śmieci, jak miałem wiele ciekawszych zajęć? Gra w kapsle. Podglądanie koleżanek. Chodzenie na piłkę. Byłem więc antywychowawczy.
Jak zachowywałeś się w szkole?
Zawsze byłem liderem. Ostatnio miałem spotkanie z podstawówki i nagle się okazało, że wszyscy mnie pamiętają. Wydaje mi się, że to wynika bardziej z popularności, niż że faktycznie mnie tak cenili. Ale nigdy w życiu nie musiałem się z nikim bić. Tylko zlecałem – proszę temu spuścić wpierdol.
Jak poderwałeś nauczycielkę języka polskiego, dzięki której dziś twój syn jest na świecie?
Bardzo mądry zresztą. To była męska szkoła, w której znalazły się dwie fajne nauczycielki. Za wyniki w matematyce, ponieważ byłem wzorowy i z matmy cię mogę zagiąć w każdej chwili, uznali, że w wakacje pojadę na trzytygodniowy wyjazd do Czechosłowacji, bo taki kraj jeszcze istniał. Miałem osiemnaście lat. Mówię: super, fajnie, że taka nagroda, ale ja nie mam pieniędzy i nikt mi nie da. Ona zaczęła chodzić, chyba na moją zgubę, a za kilka dni przychodzi: Pawełku, szkoła zapłaci ci za wyjazd. Kurde, wakacje za friko, nigdy nie byłem za granicą, superbajka. Jadę na te wakacje, a tam jest ta nauczycielka. No to co robi każdy normalny chłopak w tym wieku? Ona miała dwadzieścia pięć lat. Najładniejsza dziewczyna. Mając trzy tygodnie czasu, czy ja mogłem taką szansę zmarnować? Nie mogłem. Najpierw rozpoznanie, czym się interesuje, potem to, potem tamto. A dla mnie to z kolei był początek seksu. To możesz sobie pisać: nagle dostaję coś, co jest dla mnie marzeniem. Ja szedłem do kina z nadzieją, że ktoś pokaże cycki. A nagle ściągam koszulkę i już miałem. Fascynacja kobiecym ciałem, a jednocześnie, ponieważ ona była inteligentna bardzo, to chciałem jej dorównać i zacząłem się uczyć. Bez niej zostałbym ślusarzem, przez nią zacząłem się uczyć, kuć. Czytałem całe życie, ona była zdziwiona, że taki ślusarz tyle wie i byłem od niej mądrzejszy jakieś sześćdziesiąt tysięcy razy, ale tutaj motywowała mnie, że starałem się jeszcze i jeszcze. U mnie to było naturalne zakochanie i zafascynowanie seksem, takie odkrycie czegoś fajnego, dla niej z kolei biologicznie, zdecydowanie. Że jednak chciała mieć takiego gościa, co dziewięć razy puknie po kolei.
Co się stało, gdy wszyscy się o was dowiedzieli?
Mieszkaliśmy w kawalerce pięćset metrów od szkoły, robiliśmy tam imprezy, wszyscy wiedzieli. Ale „kolega”, mistrz Polski tenisa, napisał donos, bo dostał od niej dwóję z polskiego na maturze i musiał powtarzać klasę. Myślał, że jak jest mistrzem tenisa, to mógł wszystko. Jakbym go spotkał, dałbym mu w ryja jako donosicielowi. Ją zwolnili z roboty, ale myśmy się szczególnie nie przejęli, bo byliśmy mega zakochani. Miłość to jest miłość. Co by nie było. A w ogóle na samym początku wynajmowaliśmy mieszkanie, a ten, który je wynajmował, myślał, że będzie ją bzykał. a tu ona ze mną więc jej wypowiedział. Tak żeśmy z każdej strony w łeb dostawali. Chciałem ślub z nią wziąć, jak Boga kocham, uczciwie. Ale takie były przepisy, że aby mężczyzna mógł wziąć ślub, musiał mieć ukończone dwadzieścia jeden lat. Poszedłem do ciotki o zgodę na ślub, ale powiedział: nie dam ci.
Dlaczego?
Nie bo nie. Nie dała zgody, nie ożeniłem się więc, mimo, że bardzo chciałem.
Ale to wam nie przeszkadzało.
Ale to komplikacje. Kobieta myśli – aha, nie mamy małżeństwa, to jestem traktowana awaryjnie. Z punktu widzenia kobiety, to jest bolesne, czuje się gorsza. Ale ja już naprawdę nie mogłem więcej zrobić.
Ciężko ci było? Syn w tak młodym wieku.
Nie narzekaliśmy. Była bardzo pracowita, żyła z korepetycji, praktycznie codziennie pięć-sześć godzin po pracy jeszcze zasuwała. Dla niej to nie było niczym trudnym, bo wszystko miała w głowie. Ja bardzo szybko zacząłem pracę w „Piłce Nożnej”, potem w wojsku to już w ogóle miałem genialnie. Idę do dowódcy i on mówi:
– Wiesz Pawełek, dostaniesz żołd. Dwa tysiące. Będziesz u nas mieszkał czy w domu?
– W domu, przecież mam dwa przystanki.
– Aha, to wykwaterowanie. Dwa tysiące. W domu jesz czy u nas?
– W domu jem.
– Aha, to jeszcze wyprowiantowanie. Bach, dwa tysiące.
A jeszcze stypendium sportowe. Szef klubu, pułkownik Żbikowski, zapytał, jaką dyscyplinę chciałbym uprawiać. Tak myślę – kurczę, w piłce się ośmieszę, skoro syn Brychczego się nie łapie w rezerwach. W pierwszej drużynie trzynastu reprezentantów Polski. Byłem dobry, ale jak ja z nimi? Patrzę przez okno, tam korty. Mówię: tenis ziemny. I tak zostałem tenisistą. dzisiaj jakbym wyszedł z kimś to żadnych szans, zabiją mnie pierwszym serwem. Natomiast wtedy świetnie grałem, jak Boga kocham. Podciągnąłem się. Najbardziej z tenisa lubię skróty i loby, ale tego jest coraz mniej. Tenis mnie zniechęcił, jak zaczęli rąbać. Niektórzy walili tak, że ręka bolała. Każda wymiana szła na siłę. Myślę: czy ja muszę się tak męczyć? E tam, pieprzę to. Przestałem przychodzić na treningi. W ogóle śmiesznie:
– Paweł, czemu nie byłeś na treningu?
– Bo deszcz padał.
– Jaki deszcz? Piękna słoneczna pogoda.
– Ale na Ursynowie padało.
Jak trafiłeś do „Piłki Nożnej”?
Powiem ci, że dawna „PN” a dzisiejsza to przepaść. Spotkałem kiedyś tego właściciela, Profusa. Chciał mnie zatrudnić, powierzyć mi miesięcznik Piłki Nożnej, żeby go ratować. Profus powiedział, że Godlewski nie potrafi wychowywać następców. Ale jak on ma wychowywać następców, jak sam siebie nie wychował? Godlewski jakiś list otwarty napisał, że skandal i tak dalej. Nie chcieli mnie, ludzie stracili pracę. Kazio Oleszek to pal sześć, ale Rysio Rogalski… Wiesz co robi syn Rysia Rogalskiego? Często chwalę się swoim synem, pochwalę się synem Rysia: jest pilotem Boeinga. Mój handluje naftą na skalę światową, a tamten lata do Honolulu czy gdzieś.
Wracając, jak trafiłeś do „Piłki Nożnej”?
Na studiach zapisałem się na dziennikarstwo sportowe. Prowadził to Jacek Żemantowski, który był naczelnym „Lekkoatletyki”, potem „Sportowca”, do którego mnie zresztą nie przyjął. Ze znanych ludzi w mojej grupie był Tomek Jagodziński, Janusz Basałaj był rok wyżej. Powiedziałem, że chciałbym w jakiejś gazecie robić, a nie pisać kartkówki, rzeczy, którymi równie dobrze możesz się podetrzeć. Dostałem etat w „Wiadomościach sportowych”. Wysyłali mnie na zjazdy LZS-ów – Łomża, Kalisz, Skierniewice… Wszystkie te zjazdy takie same. Najpierw przemówienia, zawsze identyczne – tego i tego popierają, tego i tego kasują. Potem wnioski, potem totalna mordownia. Świeży chleb, pajdy takie, do tego smalec ze skwarkami, ogórki i wódy w opór. Do dziewczyn nie miałem dojścia, bo były przez prezesów poblokowane. Jechałem tam co niedziela i pisałem ciągle te same teksty. Przyjeżdżałem w poniedziałek, naczelny był niewidomy, w sensie – zajmował się przeklejaniem bełkotu. „Nasz sport powinien się rozwijać” i takie frazesy. Po mnie poprawiał teksty analfabeta. Siedzę tam raz, drugi, trzeci, moje teksty skracają, przerabiają, dorabiają, a ja już wtedy pisałem jak Art Buchwald. Czułem to. Czułem, że wiem, które zdanie jest dobre, a które do bani. Ja mam świadomość jak napiszę chujowe zdanie. Absolutnie. Uwierz mi, mi nikt nie musi mówić, jak napiszę coś słabego, ja to widzę i cierpię. Mnie to boli najbardziej. Wracając. Pięć tygodni pojeździłem i przychodzę do Żemantowskiego: „Panie Jacku, ja się tam po prostu męczę”. Tam cały czas chleb ze smalcem. Wóda, żeby jeszcze robili jakieś fajne drinki, a tam nie, taka czyściocha, tylko jak to na wsi – wóda taka, że potem dwa dni łeb bolał. I do pociągu cię wsadzali, wozili po całym województwie, pokazywali klub łucznictwa, coś tam, tego – ja byłem po prostu rozczarowany tą pracą. On, wiesz, uważał, że zrobił mi przysługę, dał studentowi pieniądze, ale zorientował się, że wysłał mnie w środowisko nieodpowiednie. Miałem więc drugie zadanie: wysłać tekst do Andrzeja Persona.
Pamiętasz o czym?
Technika, taktyka, trening. Opisywałem kolejne fazy, jak Jerzy Talaga, czego brakuje naszym piłkarzom. Z dzisiejszej perspektywy grzeczny tekst, ale piękny. Nie było widać, że to pisze student pierwszego roku, tylko że pisze ktoś, kto tym żyje. Ja wtedy cały czas grałem i widziałem, czego oni nie potrafią. Mam ten artykuł do dzisiaj. Wynikało z niego, że na wszystkim się znam, co oczywiście było iluzją, bo powtarzałem pewne znane sprawy, ale napisałem je w sposób ciekawy. No to mnie zaprosili do „Piłki Nożnej” na rozmowę, a przyjął mnie Jerzy Lechowski, wtedy zastępca. Do dzisiaj zresztą się spotykamy na meczach reprezentacji: „zobacz ilu ja mądrych ludzi przyjąłem. I Szczepłka, i Hurkowskiego i Lenkiewicza, i Piontka, i ciebie”. Szczycił się ewidentnie. Wymieniam bez kolejności, żeby nikogo nie urazić, choć jakbym chciał, to bym uraził oczywiście. „Jeden tylko błąd zrobiłem”. Panie Jurku, pan, błąd? Podpuszczałem. Na co on: „Lodziński„. Dostałem etat stażowy, czyli poszedłem na pół roku. Każda redakcja miała dwa takie etaty stażowe. Robiłem co trzeba, latałem po piwo, nie pisałem jakichś fantastycznych tekstów, ale nie pisałem też słabych. Jedną kapitalną rzecz zapamiętałem z samego początku. Powiedzieli mi, że redakcja jest na alejach Jerozolimskich, na przeciwko Centralnego. Raz wszedłem do redakcji, drugi, piąty – trzeciego dnia sekretarka już mnie wzięła na bok, bo byłem szczupłym, przystojnym chłopakiem. Chodziłem tam i tylko się dziwiłem, że tych dziennikarzy nie widać w ogóle. Dostawałem listy do redakcji, odpisywałem, dwa razy wysłali w delegację jakimś nocnym dwanaście godzin w jedną stronę. Ale nikogo nie spotykałem, a „Piłka Nożna” ukazywała się co tydzień. Gdzie to powstaje? Wstydziłem się zapytać. Sekretarki nie wstydziłem się zapytać jak ma nogi ułożone, ale wstydziłem się zapytać o co tu chodzi, że kolejne numery się pojawiają. Nagle jakiś tam dzień, pełno ludzi. Są. Pytam grzecznie, bo miałem dwadzieścia jeden lat:
– Gdzie wy byliście?
– Słyszeliśmy o tobie, ale ty w ogóle nie przychodzisz do redakcji.
– Ja nie przychodzę?! Co dzień tu jestem!
– Co ty, fiucie, redakcja jest na Wspólnej, tutaj same zgreduchy siedzą.
I okazało sie, że oni tam mają dwa pokoje na parterze, a tutaj gabinety mieli szefowie. Kabaret. Na tych dwóch pokojach nas mieściło się sześciu-siedmiu, na ulicy był pigalak. Po dwudziestej wszyscy wychodzili do domu, a Hurkowski przyjmował dziewczęta. Rozdawał im proporczyki i inne. Czasem przychodził człowiek do roboty, a on jeszcze tam leżał i mówił o ustawieniu Anderlechtu. One oczywiście bardzo chętnie słuchały. No i tak poznawałem życie futbolowe. Zaczęli mnie wysyłać na mecze, z czego najpierw strasznie się cieszyłem, a potem zorientowałem się, że to banda leni. Pojechaliby, ale żeby napisał kto inny. Robiłem za murzyna. Podejrzewam, że wiele tekstów spod mojej ręki oni potem zapisywali jako swoje. Ale nigdy nie traktowali mnie źle. Przepraszam, jedna tylko zła historia: jak się Paweł Smaczny zapisał do partii. Miał pecha, bo my wszyscy mieliśmy partię w dupie. Dla nas to był coś takiego, jakby zjeść własne rzygowiny. Coś ohydnego. Jakby ktoś poszedł na skróty i chciał wszystkich oszukać. Wszyscy wtedy walczyli o to, żeby być sekretarzem redakcji, że niby takie ważne stanowisko. On kiedyś wstaje i mówi do Stefana, naczelnego: ja mam być sekretarzem redakcji, a jak ty nie chcesz, to partia ci każe! Myślałem, o kurde, to prawie sowieckie, partia ci każe, partia sumieniem narodu. Jest, kurwa, źle. Zaczął mnie gnębić. Jak poszedłem do Legii to o Jezu, ulga, bo Smacznego miałem z głowy. Jak pisałem tekst na maszynie, to choć nigdy w życiu takiego tekstu nie napisał, to przychodził: co to za tekst! Dupę se mogę tym podetrzeć! Ordynarny język, którego nie znałem i nie użyłbym go w sporze z kimkolwiek. Na przykład mógłbym powiedzieć: oj Leszku, Leszku, zasiedziałeś się chyba na imieninach. A tutaj takie wiesz: „dupę se podetrzeć!”. A na meczach piłkarskich siatki mu zakładałem, upokarzałem go straszliwie. On był reprezentantem Polski w rugby, silny, wysportowany, zdrowy, ale robiłem z niego cymbała. Miał dwie córki i kiedyś mówi… Towarzysko był fajny, tylko przerastała go rola szefa. Kiedyś mówi: „Paweł, kurwa, nie wiem co zrobić, ale znalazłem wczoraj w fotelu majtki córki, a jakiś pan w windzie powiedział mi dzień dobry”.
Gdzieś powiedziałeś, że w „Piłce Nożnej” nauczyłeś się pić alkohol.
W tej patologicznej rodzinie nigdy nie było alkoholu. Advocat, nalewka jak gość przyszedł. Jakby flaszka na stole stała, to by ciotka przez okno wyrzuciła. Ale w „Piłce Nożnej” pili codziennie. Mocny alkohol, dzień w dzień. Szukali pretekstu do imprezy. Kiedyś Stefan powiedział: zabraniam łączenia imprez. Jeśli są imieniny Pawła, to mamy napić się i za Strzeleckiego, i za Smacznego, i za Zarzecznego, a nie że jednego dnia i każdy się dorzuca. Jaruzelski zabronił picia w pracy, ale z jednym wyjątkiem – jeśli jest gość zagraniczny, to można. No to Stefan znalazł jakiegoś Australijczyka, który mieszkał niedaleko redakcji i codziennie do nas przychodził. Piliśmy, bo mieliśmy gościa z zagranicy. Strasznie się z nami zaprzyjaźnił. Nie było już tego przepisu, a on wciąż przychodził. Aleksander Kozłowski. O, jak się pochwaliłem swoją pamięcią. Później już z nami na wyjazdy jeździł, tak mu się podobało, zwłaszcza sekretarki, bo dorobiliśmy się z czasem dwóch. Często graliśmy w krzesełka – stawiało się krzesełka na korytarzu i kto trafi między słupki. Nie pamiętam wyników, ale stawiam, że skoro w to grałem, to wygrywałem, inaczej bym w to nie grał. Jedną rzecz nauczyłem się dobrą, każdemu polecam: słuchać mądrych ludzi i zapamiętywać pewne frazy, które potem sprzedajemy jako własne. Trzeba mieć ucho i słuchać mądrych ludzi. Czyli teraz można słuchać mnie.
Jak to się stało, że zostałeś kierownikiem kadry Orłów Górskiego i trafiłeś pod skrzydła Kazimierza Górskiego?
Organizowano w Danii pierwsze w historii mistrzostwa oldbojów. Prestiżowe na tyle, że Eurosport transmisję robił, wszystko firmowane przez duński związek piłki nożnej. Ileś tam tych krajów się zgłosiło, na pewno był Związek Radziecki, Włochy, Holandia z Rensenbrinkiem. Piliśmy codziennie. Po to są mistrzostwa oldbojów. Jedynym człowiekiem, który organizacyjnie nadawał się do pilotowania tego, był Romek Hurkowski, ale były akurat półroczne staże w Niemczech, nauka języka i coś tam. Pojechał do NRD na pół roku. Oczywiście po trzech dniach dzwonił: Paweł, wydmuchałem gosposię, pierze mi skarpetki. Pyta wieczorem co mi wyprać. Strasznie mu zazdrościłem, że tam takie podejście do mężczyzn. Drugi w kolejności był Szczepłek, bo najlepiej znał tych oldbojów. On, zakochany w tych piłkarzach, powiedział: nie, Paweł, bez sensu. I to był chyba największy błąd w jego życiu. Spadło na mnie. Ja chciałem to zrobić, nie wypadało nie zrobić. Bach, dzwonię: ten chętnie, ten chętnie. Deyna niechętnie, Gadocha chętnie, jak zapłacę za bilet, Lato bardzo chętnie, jak zapłacę za bilet. Oni byli rozsiani po całym świecie. Zaczęła mi się klecić ta drużyna. Ja, mający dwadzieścia parę lat, składałem drużynę jak trener. Kazio Górski mówił: a tego, kolego Pawełku, obdzwoniłeś? A tego panie kolego? To, panie kolego, pan może być selekcjonerem. Z tych wszystkich ludzi nawalił tylko Lubański, mimo, że miał blisko samochodem, poza nim chyba nikt, także super. Trafiłem tam więc przez pomyłkę, bo Hurkowski poszedł na kurs, a Szczepłek nie chciał. Jak Hurkowski wrócił, to wziąłem go na tę wyprawę. A jeszcze najśmieszniejsze, bo tam się okazało, że oni wszyscy na całym świecie grali w piłkę, a żaden nie znał jakiegokolwiek języka. Jakby prowadzić stado dzieci, ale dzieci specjalnej troski, jak Boga kocham.
(W tym momencie wywiad jest przedwcześnie przerwany, tak jak przedwcześnie przerwało się Pawła życie. Pani z „Pod iglicą” – czy, jak się upierał Paweł, z „Okrąglaka” – o 22 kończyła pracę. I tak pozwoliła nam przeciągnąć kwadrans. Paweł też chciał już wracać do domu, od początku mówił, że ma tylko dwie godziny. Późna godzina swoją drogą, a jeszcze w domu o życie walczył jego pies, czym bardzo się martwił i do czego kilkukrotnie wracał myślami. Ten wywiad absolutnie tematu nie wyczerpywał, powiedziałem mu zresztą, że powinien napisać biografię – odparł, że tak, ale musiałby dostać pieniądze z góry.
Mieliśmy wkrótce spotkać się ponownie. Nie udało się. Gdy umawialiśmy się na ten materiał, a on mówił przez telefon, że to będzie wywiad pożegnalny, bagatelizowałem jego słowa. Po pierwszym z nagrań byłem przekonany, że przecież mam morze czasu, żeby to dograć. Nie miałem. Płynie z tego pewna ważna lekcja, której wolałbym od Pawła nie otrzymać).
Leszek Milewski
Fot. FotoPyK