Reklama

100 najlepszych drużyn powojennej Europy (25.-1.)

Szymon Podstufka

Autor:Szymon Podstufka

25 marca 2020, 19:35 • 51 min czytania 3 komentarze

Przez ostatnie trzy dni zmierzaliśmy do tego momentu. Kiedy ujawnimy 25 naszym zdaniem najlepszych zespołów, jakie widziała piłkarska Europa po II wojnie światowej. Przedstawialiśmy kolejne zespoły, które były piekielnie mocne w swoich najlepszych okresach. Sami widzieliście najlepiej, że przewinęła się przez ten ranking lawina świetnych trenerów, gwiazd światowej piłki, zdobywców setek trofeów. A i tak to było za mało, by wejść do elitarnej 25.

100 najlepszych drużyn powojennej Europy (25.-1.)

Czas odkryć ostatnie karty. Te najwyższe. Asy i króle piłki nożnej. Zespoły, które zmieniały oblicze gry, na czele z tym, który – zdaniem wielu historyków piłki – podzielił futbol na dwie epoki. Przed i po czasach jego panowania.

Ciekawi? No to zaspokójmy ten głód!

***

[KLIK] 100 najlepszych drużyn powojennej Europy (100.-76.)

Reklama

[KLIK] 100 najlepszych drużyn powojennej Europy (75.-51.)

[KLIK] 100 najlepszych drużyn powojennej Europy (50.-26.)

***

25. DYNAMO KIJÓW (1985-1987)

Walery Łobanowski swoją piłkarską karierę zakończył dość szybko, jeszcze przed trzydziestką. Natychmiast zabrał się za trenerkę. Kiedy z maleńkiego FK Dnipro uczynił mocnego średniaka sowieckiej ekstraklasy, można się było spodziewać, że mamy do czynienia z kimś więcej, niż tylko porządnych fachowcem. I rzeczywiście, Łobanowski szybko udowodnił, że jest szkoleniowcem absolutnie nietuzinkowym.

Reklama

– Najważniejsza w życiu jest dla mnie piłka, zaraz za nią piłka i na kolejnych dziesięciu pozycjach również piłka, a dopiero później cała reszta – mawiał.

W 1973 roku objął stery w Dynamie Kijów. I tak rozpoczęła się złota era w dziejach klubu.

Oczywiście nie jest tak, że Łobanowski trafił do Dynama i nauczył tam wszystkich futbolu na nowo. Klub już wcześniej zaliczał się bowiem do ścisłej czołówki najmocniejszych ekip w Związku Radzieckim. Ale charyzmatyczny szkoleniowiec nadał mimo wszystko Dynamu nową jakość, wprowadził drużynę na absolutnie topowy poziom. Jeżeli zaś chodzi o jego wpływ na myślenie o futbolu, spokojnie można go nazwać Rinusem Michelsem wschodu. Pewnie gdyby nie odnosił swoich sukcesów za żelazną kurtyną, byłby dzisiaj wymieniany jednym tchem z Holendrem, a tak często się jednak o jego przełomowych dokonaniach zapomina.

Szczytowy okres pierwszej kadencji Łobanowskiego w kijowskim klubie obfitował w niesamowite sukcesy. Dynamo wygrało wtedy Puchar Zdobywców Pucharów, co było gigantycznym osiągnięciem, bezprecedensowym dla klubu z ZSRR. Do tego należy doliczyć półfinał Pucharu Europy i rzecz jasna szereg krajowych tytułów.

Prasa często miała do Łobanowskiego pretensje o jego do bólu racjonalny styl gry, ale tak naprawdę trudno było się o cokolwiek czepiać faceta, który osiągał tak doskonałe wyniki. Walery od Michelsa czy Cruyffa różnił się jednakowoż tym, że nie był wyznawcą futbolu określanego takimi przymiotnikami jak “piękny”, “atrakcyjny” czy “olśniewający”. Wręcz przeciwnie. Łobanowski mecz piłkarski traktował jak wojnę, na której wszystkie chwyty są dozwolone. Przeciwnika starał się nie przyćmić, lecz przechytrzyć. Żeby osiągnąć ten cel, uciekał się często do metod naukowych. Kijowskie laboratoria pracowały na pełnych obrotach, dopracowując najlepsze możliwe sposoby przygotowania fizycznego zawodników. Ale to nie wszystko. Łobanowski przez całe swoje trenerskie życie marzył o opracowaniu algorytmu, który pozwoli mu na stworzenie drużyny idealnej.

Był przekonany, że znajdzie wzór na zwycięstwo w futbolu. Fascynował go potencjał tkwiący w mocach obliczeniowych komputerów.

Brzmi to trochę jako opowieść o człowieku obłąkanym, ale Łobanowski był piłkarskim świrem jedynie w pozytywnym tego zwrotu znaczeniu. Osiągane przez niego rezultaty dobitnie świadczą o tym, że metody Ukraińca nie były bynajmniej wariackie. – Jego drużyny przypominały mi zespoły koszykarskie. Ich organizacja gry na małej przestrzeni była niezwykła – mówił Howard Wilkinson, były trener Leeds. – A przede wszystkim, podopieczni Łobanowskiego odznaczali się zawsze niesamowitym przygotowaniem fizycznym.

– Kiedyś Walery powiedział mi na przyjęciu przy świadkach: „Gdyby nie ty, nigdy bym nie zabłysnął jako szkoleniowiec. Zawdzięczam ci całą moją wiedzę, umiejętności i rozumienie futbolu” – powiedział natomiast z dumą Anatolij Zieleńcow, cytowany przez Rafała Stefa. Ten specjalista od bioenergetyki kierował Centrum Naukowym, założonym przy zespole Dynama. Rozwinięcie takiej instytucji dość dobitnie świadczy o tym, jak wielką wagę do kwestii naukowych przywiązywał Łobanowski.

Największe sukcesy Dynamo odniosło pod jego wodzą w latach osiemdziesiątych.

W 1986 roku kijowska ekipa kolejny raz wygrała sowiecką ekstraklasę i sięgnęła ponownie po Puchar Zdobywców Pucharów.  W finale Dynamo zmiażdżyło Atletico Madryt, wcześniej stłukło też na kwaśne jabłko Spartę Praga i sprało Rapid Wiedeń. W kolejnej kampanii ukraińska ekipa dotarła do półfinału Pucharu Europy, a komplementy dla kunsztu Łobanowskiego przesyłali tacy giganci jak Lippi czy Sacchi. – Łobanowski stworzył drużynę, która trzymała równą formę przez dwie dekady. Osiągał doskonałe wyniki w Europie, choć mógł korzystać tylko z krajowych zawodników, a ZSRR nie było kopalnią piłkarskich talentów – stwierdził z kolei wspomniany już Johan Cruyff, który Dynamo Łobanowskiego umieścił w trójce najwyżej przez siebie cenionych drużyn w dziejach futbolu.

24. MANCHESTER UNITED (2006-2009)

Druga mistrzowska trylogia sir Alexa Fergusona, podobnie jak pierwsza, została uświetniona triumfem w Lidze Mistrzów, odniesionym zresztą kolejny raz w wyjątkowo dramatycznych okolicznościach. Oczywiście to co pierwsze zawsze sprawia wrażenie lepszego, doskonalszego. I w tym przypadku chyba rzeczywiście tak jest. Niemniej – drugi triumf “Czerwonych Diabłów” w Champions League także trzeba docenić. I to mocno. Tym bardziej, że w drużynie – poza Fergusonem u steru – zmieniło się prawie wszystko.

Na taktyce zaczynając, a na składzie kończąc.

W 1999 roku Ferguson na finał Ligi Mistrzów z Bayernem Monachium oddelegował jedenastkę w swojskim ustawieniu 4-4-2. W drużynie roiło się wtedy od walczaków, boiskowych rzemieślników. Dziewięć lat później, podczas zwycięskiego finału LM w Moskwie skład “Czerwonych Diabłów” był jednak zupełnie inaczej skonstruowany. Niby znowu można powiedzieć, że szkocki manager wystawił w ataku dwóch snajperów, ale ani Carlosa Teveza, ani Wayne’a Rooneya nie sposób przecież określić mianem klasycznej dziewiątki. Cristiano Ronaldo też trudno zestawiać z Davidem Beckhamem. Ten drugi był specjalistą od dośrodkowań, królem asyst. Pierwszy wyspecjalizował się w zdobywaniu bramek, a nie wypracowywaniu ich partnerom.

Wreszcie – w 2008 roku Manchester był już drużyną, nazwijmy to, zglobalizowaną. Opartą na zawodnikach ściągniętych z innych klubów, często za olbrzymie pieniądze. To już nie była ekipa nasycona wychowankami do tego stopnia, co jeszcze dekadę wcześniej.

Niemniej, “Czerwone Diabły” wciąż potrafiły imponować. Przede wszystkim defensywą. Strzegący dostępu do bramki Edwin van der Sar przeżywał na Old Trafford czwartą młodość, a duet Rio Ferdinand – Nemanja Vidić sprawiał niekiedy wrażenie niemożliwego do pokonania. Podopieczni Fergusona w Premier League bili rekordy minut bez straconego gola. Do pełni szczęścia zabrakło właściwie tylko obrony tytułu w Europie.

W 2009 roku United znów zawędrowali do finału Champions League, lecz nie sprostali tam FC Barcelonie. Przegrali gładko 0:2. Nie zagraliśmy tak dobrze, jak nas na to stać. Zostaliśmy pokonani przez drużynę, która tego dnia była od nas lepsza – przyznał Ferguson.

23. CRVENA ZVEZDA BELGRAD (1989-1992)

Na przełomie dwóch ostatnich dekad XX wieku, Crvena Zvezda była jedną z najbardziej przerażających sił Starego Kontynentu. Podobno gdy Walter Smith, ówczesny asystent Graeme’a Sounessa w Glasgow Rangers udał się do Belgradu, by zebrać informacje o tym właśnie przeciwniku, napisał na kartce zaledwie kilka słów.

„Mamy przejebane”.

W lidze jugosławiańskiej zobaczył bowiem drużynę ociekającą talentem. Dominującą nad rywalem. Istniał wtedy przepis, w myśl którego nie można było odejść do mocniejszej ligi przed osiągnięciem pewnego wieku, co hamowało odpływ najlepszych piłkarzy, z jakim w XXI wieku mamy do czynienia na porządku dziennym.

W Belgradzie grało więc całe pokolenie gwiazd bałkańskiej piłki. Robert Prosinečki, Sinisa Mihajlović, Darko Pančev, Dejan Savićević, Miodrag Belodedici.

Pokolenie, które w 1991 roku sięgnęło po triumf w Pucharze Europy zostało uhonorowane najbardziej prestiżowym wyróżnieniem, jakie może otrzymać piłkarz tego klubu. Zvezdine Zvezde, czyli w dosłownym tłumaczeniu „Gwiazda Gwiazdy”. Nie wybierano pojedynczych graczy, bo wszyscy zasługiwali na to, by znaleźć się w zestawieniu obok Rajko Miticia, Dragoslava Sekularaca, Dragana Dzajicia, Vladimira Petrovicia i Dragana Stojkovicia.

Dość powiedzieć, że czterech zawodników drużyny, którą wtedy zachwyciła się cała piłkarska Europa, znalazło się w najlepszej ósemce plebiscytu Złotej Piłki. Pančev i Savićević zajęli drugie miejsce ex-aequo z Lotharem Matthäusem, Prosinečki był piąty, Belodedici – ósmy.

Siniša Mihajlović mówił o tamtej Zvezdzie: – Grałem w zespołach z wielkimi zawodnikami, ale bez atmosfery i nie osiągały one niczego. My odnieśliśmy sukces właśnie dzięki temu, że ta drużyna miała duszę.

Duszę, która pozwoliła wyszarpać awans do finału z rąk Bayernu, nie dać się w decydującym starciu złamać naszpikowanej gwiazdami ekipie Olympique Marsylia. Zvezda zachwyciła całą piłkarską Europę nim bardzo szybko rozpadła się na kawałki przez niestabilną sytuację polityczną w kraju – w styczniu 1993 roku odszedł do Szwecji Duško Radinović. Ostatni zawodnik, który w pierwszym składzie rozpoczynał historyczny półfinałowy rewanż z Bayernem.

22. BUDAPESTI HONVÉD SE (1949-1956)

Każdy słyszał o słynnej węgierskiej “Złotej Jedenastce”, którą angielscy historycy zwykli określać: Mighty Magyars, Marvellous Magyars czy też Magical Magyars. Była to słynna ekipa, która w latach pięćdziesiątych wyjaśniała każdego rywala, który próbował jej podskoczyć. Anglicy myśleli, że nikt nie gra w piłkę lepiej od nich? Bach, zebrali w cymbał na Wembley. Włochom wydawało się, że mogą się równać z Węgrami? Trójka do zera. Szwedzi i Jugosłowianie mieli swoje ambicje? Jedni i drudzy rozwalcowani podczas Igrzysk Olimpijskich.

Na początku lat pięćdziesiątych po prostu nie było mocnych na węgierską ekipę. Jej porażka w finale mistrzostw świata w 1954 roku do dziś może aspirować do miana największej sensacji w dziejach futbolu.

Ale Węgrzy pokazywali też klasę na polu klubowym. Największe gwiazdy drużyny narodowej skupiły się bowiem w zespole Budapestu Honvéd. “Honvéd” czyli z węgierska “obrońca ojczyzny”. Takim mianem w kraju Madziarów zwykło się określać szeregowych żołnierzy.

Nazwa nie wzięła się z przypadku – odkąd Węgry znalazły się za “żelazną kurtyną”, klub wcześniej zwany Kispesti AC trafił pod skrzydła wojska. I bardzo szybko wyrósł na największą piłkarską potęgę w kraju. W pewnym momencie w zespole grali razem Ferenc Puskás, József Bozsik, Sándor Kocsis, Zoltán Czibor, László Budai i Gyula Grosics. Absolutna śmietanka, najwybitniejsi zawodnicy świata zgromadzeni w jednem zespole. To tak jakby reprezentację Hiszpanii z 2010 roku – tę z Xavim, Iniestą, Villą, Puyolem, Ramosem, Pique, Silvą, Casillasem, Alonso i Busquetsem – ulokować w tym samym klubie.

Na efekty tej współpracy nie trzeba było długo czekać. Honvéd w latach 1950 – 1955 sięgnął po pięć tytułów mistrzowskich w kraju. Drużyna cieszyła się wręcz szaloną popularnością. Kiedy władze “Wojskowych” postanowiły dokonać przebudowy klubowej bazy i Honvéd wszystkie mecze ligowe rozgrywał na wyjeździe, a kolejnych stadionach odnotowywano rekordy frekwencji.

Zabrakło tylko zdobycia Pucharu Europy.

Węgrzy byli wielkimi faworytami do zwycięstwa w turnieju w sezonie 1956/57, ale polegli już w pierwszej rundzie, gdy w dwumeczu lepszy okazał się Athletic Bilbao. Porażka miała jednak swoje pozasportowe podłoże. Władze węgierskie żądały bowiem od drużyny wycofania się z rozgrywek z powodu trwającego w kraju powstania. Ta jednak postanowiła za wszelką cenę rozegrać dwumecz z Baskami. Okoliczności odebrały “Wojskowym” ich naturalną pewność siebie. Na dodatek kontuzji nabawił się węgierski bramkarz, Lajos Faragó. Piłkarskie reguły nie dopuszczały dokonywania zmian, więc między słupki wskoczył lewoskrzydłowy, Zoltán Czibor.

Przepuścił dwie bramki, które pogrążyły jego zespół.

Wielu gwiazdorów tamtego zespołu wkrótce wyjechało zresztą z kraju i święciło wielkie triumfy w innych zespołach. Choćby Ferenc Puskás, który dołączył do Realu Madryt. Jego żonę z Węgier wydostali przemytnicy ludzi. Kobieta, z małą córeczką na ramionach, z kraju uciekła na piechotę, przez węgiersko-austriacką granicę.

Puskás w barwach “Królewskich” strzelił setki bramek, w tym cztery gole w finale Pucharu Europy z 1960 roku. Jednak niektórzy histrycy nie mają wątpliwości: swój prime-time Węgier przeżył w ukochanym Honvédzie, nie w Realu.

21. MANCHESTER UNITED (1964-1968)

Sir Alex Ferguson zbudował potęgę Manchesteru United w czasach współczesnych, ale nie miałby na czym budować, gdyby fundamentów nie wylał Matt Busby.

O tragicznej historii „Busby Babes” już opowiadaliśmy. Szkocki menedżer po tragedii w Monachium natychmiast zabrał się do roboty, stawiając sobie za cel odbudowanie potęgi klubu, który w jednym momencie stracił praktycznie cały skład. Przeżył chwile zwątpienia, ale nie dał się im stłamsić, po czym sprawił, że Manchester United jeszcze mocniej stanął na nogi. W latach 60. stał się zespołem poważanym w całej piłkarskiej Europie. Bobby Charlton, Denis Law i George Best stali się jeden po drugim zdobywcami Złotej Piki, zespół z Old Trafford grał futbol ładny, szybki i błyskotliwy.

Jak potężny był atak złożony z Anglika, Szkota i Irlandczyka z Północy? Podobno gdy Bill Shankly przeprowadzał w Liverpoolu przedmeczową odprawę przed meczem z Manchesterem United i jak zawsze mieszał rywali z błotem, o tych trzech nie mówił wcale. Gdy zwrócił mu na to uwagę kapitan, Emlyn Hughes, Shankly odparł „Boże, Emlyn, obawiasz się, że nie pokonasz drużyny, w której gra trzech zawodników?!”. Później przyznał jednak: „Gdy graliśmy z United, nigdy nie wspominałem Besta, Lawa ani Charltona. Gdybym to zrobił, wystraszyłbym swój zespół na śmierć”.

Co było największą siłą tamtego tercetu? Zdaniem Lawa to, że nigdy nie zdarzało się, by wszyscy byli jednocześnie w słabej formie. Gdy on miał gorszy dzień, robotę robili Best z Charltonem, gdy któryś z kolegów „nie dojeżdżał”, potrafił wziąć zespół na barki i w pojedynkę ponieść do zwycięstwa.

Ukoronowaniem pracy Busby’ego stał się wygrany w 1968 roku Puchar Europy po zwycięstwie aż 4:1 nad niezwykle mocną wtedy Benficą. Pierwszy Puchar Europy dla Anglików.

Kac trwał jednak dłużej niż po normalnej imprezie. Sezon 1968/69 był tak rozczarowujący, że w styczniu Busby ogłosił swoje odejście po zakończeniu rozgrywek. Nie stało się to jednak dla piłkarzy, którzy we wcześniejszych latach sięgnęli po wszystkie istotne trofea, inspiracją do pożegnania menedżera jakąś niespodziewaną szarżą. Manchester United skończył sezon ligowy na 11. miejscu, odpadł w półfinale Pucharu Europy, a także w trzeciej rundzie FA Cup po porażce w powtórce starcia z Tottenhamem.

20. BORUSSIA MÖNCHENGLADBACH (1969-1977)

W 1965 roku Borussia Mönchengladbach postawiła na młodzież. W dosłownym znaczeniu – średnia wieku w niemieckim zespole wynosiła wówczas niespełna 22 lata, a więc tyle, ile dzisiaj niekiedy w reprezentacjach młodzieżowych. Szybko się okazało, że to słuszny kierunek. W 1966 roku Die Fohlen awansowali do Bundesligi, zresztą równolegle z Bayernem Monachium. Oba kluby natychmiast zaczęły walczyć w niemieckiej ekstraklasie o najwyższe cele. Najpierw zatriumfował Bayern, sięgając po mistrzostwo Niemiec w 1969 roku. Potem dwoma tytułami mistrzowski odpowiedziała Borussia. Ta wojna o dominację w kraju miała jeszcze trochę potrwać.

W pierwszej połowie lat siedemdziesiątych drużyną dowodził Hennes Weisweiler, którego imię nosi dzisiaj obiekt treningowy klubu. To dość wymowne, ponieważ Weisweiler zasłynął nie tylko jako skuteczny taktyk, ale również – a może przede wszystkim – jako specjalista w dziedzinie kreowania nowych gwiazd niemieckiego futbolu.

Kto wyszedł spod jego skrzydeł? Nazwiska mówią same za siebie.

Günter Netzer – mistrz Europy i mistrz świata. Berti Vogts, Jupp Heynckes, Rainer Bonhof – to samo. Do tego choćby Uli Stielike i Allan Simonsen. Naprawdę niesamowita jest lista piłkarskich gigantów, których Weisweiler ukształtował. Kiedy w Mönchengladbach na okolicznościowych bilbordach uczczono drużynę stulecia klubu, nazwiska wszystkich tych wybitnych zawodników się rzecz jasna tam pojawiły. Ale napisane drobnym druczkiem. Prawie całość plakatu stanowił natomiast wizerunek szkoleniowca. Trudno się temu dziwić.

Pierwszym sygnałem rosnącej potęgi Borussii było jednak nie mistrzostwo kraju, lecz zwycięstwo nad Interem Mediolan w Pucharze Europy. 20 października 1971 roku mediolańczycy polegli w Mönchengladbach aż 1:7. Mecz został jednak ostatecznie anulowany, ponieważ w trakcie spotkania Roberto Boninsegna oberwał puszką, którą cisnął w niego jeden z kibiców. Koniec końców Nerazzurri wyszli z dwumeczu zwycięsko. A Borussia ostatecznie ani razu nie sięgnęła po najcenniejsze europejskie trofeum w trakcie swojej „złotej dekady”. Najbliżej było w 1977 roku, gdy drużynę prowadził już Udo Lattek, kontynuujący dzieło swojego poprzednika i opierający swój zespół na jego wychowankach.

W finale lepszy okazał się Liverpool.

Na pocieszenie pozostaje wspomnienie triumfu w Pucharze UEFA. W 1975 roku, jeszcze z Weisweilererem u steru, Borussia zdobyła ten europejski puchar pocieszenia. Tak pięknie jak w sezonie 1974/75 klub nie grał ani nigdy wcześniej, ani później.

19. ARSENAL FC (1999-2006)

Jeśli kibice nie byli w stanie pojąć skali tego, czego dokonał Arsenal w 2004 roku, z pewnością złapali już odpowiednią perspektywę w 2020. Szesnaście lat później, kiedy to nikomu wciąż nie udało się zostać drugimi w historii Premier League Invincibles. Niepokonanymi.

Droga do tego statusu nie była usłana różami, sezon 2003/04 to wcale nie były rozgrywki, w których Kanonierzy zdominowali stawkę tak, jak zrobił to w pierwszej połowie zawieszonych w tej chwili rozgrywek Liverpool. O nie, sporo było spotkań, w których Arsenal miał furę farta, że nie przegrał. Przecież już we wrześniu w doliczonym czasie drugiej połowy meczu z Manchesterem United na Old Trafford Martin Keown powalił we własnym polu karnym Diego Forlana. A jednak nieomylny zwykle Ruud van Nistelrooy kropnął z jedenastu metrów w poprzeczkę. Już w listopadzie mogła (powinna?) przydarzyć się porażka, gdy w derbach z Tottenhamem, przy stanie 1:0 dla Kogutów, w 69. minucie sędzia nie dostrzegł spalonego Thierry’ego Henry’ego, którego strzał chwilę później dobijał na 1:1 Robert Pires. W kwietniu zaś – miesiącu fatalnym dla bandy Wengera, kiedy to w trzy dni poleciała i z FA Cup, i z Ligi Mistrzów – mało brakowało by Niepokonani stali się pokonani, gdyby nie fenomenalna interwencja Jensa Lehmanna w zremisowanym 0:0 meczu z Newcastle.

Królowi trzeba jednak oddać to, co królewskie. Jakąkolwiek rolę odegrało w tym wszystkim szczęście, Arsenal dobił do brzegu bez choćby jednej porażki. Wyeliminowany ze wszystkich rozgrywek pucharowych jeszcze przed finałem, ale w lidze – niedraśnięty.

Wszystko to było w ogromnej mierze efektem zatrudnienia Arsene’a Wengera. Jednego z największych rewolucjonistów angielskiej piłki. Michael Cox w wywiadzie dla Weszło twierdził nawet, że w erze Premier League – tego najistotniejszego. — Jeśli chodzi o rozwinięcie Premier League w ligę, jaką jest dziś – na pewno on. Kwestia diety, pozyskiwania zawodników z zagranicy, chęć grania ofensywnego futbolu, atrakcyjnego dla widza. To wszystko były nowinki — mówił nam.

I tak jak dziś dech w piersiach zapierają starcia Kloppa z Guardiolą, tak na przełomie wieków i na początku XXI stulecia daty pojedynków dream teamów Wengera i sir Alexa Fergusona były tymi zaznaczanymi najgrubszym markerem. Absolutne szczyty pucharowej potencji Kanonierzy osiągnęli zaś w czasie, gdy piłkarzem tego zespołu był Thierry Henry. Od kiedy trafił na Highbury, aż do sezonu 2005/06 (przedostatniego Francuza w Arsenalu) to zawsz on był najlepszym strzelcem drużyny, która sięgnęła w tym czasie po dwa mistrzostwa i cztery wicemistrzostwa Premier League, trzy triumfy w FA Cup, dwie Tarcze Wspólnoty, a także zakwalifikowała się w 2006 roku do przegranego z Barceloną Franka Rijkaarda finału Champions League.

18. NOTTINGHAM FOREST (1977-1980)

Brian Clough to nie tylko człowiek tysiąca bon motów, lecz przede wszystkim niekwestionowany geniusz. Trener-cudotwórca.

W Nottingham Forest pracował przez prawie dwie dekady. Ale to początek jego przygody z tym klubem sprawił, że Clough w Anglii stał się legendą, gwiazdą, wręcz celebrytą. Został on mianowany szkoleniowcem ekipy z West Bridgford w styczniu 1975 roku. Już w sezonie 1977/78 jego podopieczni cieszyli się ze zdobycia mistrzostwa Anglii i Pucharu Ligii Angielskiej, a w kolejnych latach dołożyli też do tych sukcesów… dwa triumfy w Pucharze Europy. Choć Clough wyciągnął ich przecież z zaplecza ekstraklasy.

]To po dziś dzień jedna z najbardziej nieprawdopodobnych historii w dziejach europejskiego futbolu, by tak skromny klub odnosił takie sukcesy, grając beztrosko na nosi bogatszym i słynniejszym oponentom.

Kto przegrywał z ekipą Clougha w Europie? Liverpool, AEK Ateny, 1. FC Köln, Grasshoppers, Öster, Argeș Pitești, BFC Dynamo, Ajax Amsterdam, Hamburger SV. Wiadomo, że w większości nie są to zespoły, które rozważalibyśmy nawet w rankingu TOP1000 najlepszych europejskich klubów, ale kilka naprawdę cennych skalpów na swoim koncie zawodnicy Nottingham jednak mają.

Dziś The Forest są jedyną drużyną, która ma na swoim koncie więcej Pucharów Europy niż krajowych tytułów mistrzowskich.

Kultowe nazwiska z tamtych lat można wyliczać bez końca. Peter Shilton, Viv Anderson, John McGovern, Larry Lloyd, Kenny Burns, Martin O’Neill, Ian Bowyer, Garry Birtles, Trevor Francis, John Robertson… Szkoci, Anglicy, Irlandczyk z Północy. Także i na tym zasadza się fenomen popularności tego zespołu – zbudowany był z Brytyjczyków i, nazwijmy to, również po brytyjsku. „Cierpieliśmy, kiedy mieliśmy piłkę” – zwykli mawiać jego podopieczni. Nottingham grało piłkę morderczo skuteczną, oglądało się ich dość przyjemnie z uwagi na niesamowitą waleczność i dynamikę w ich boiskowych posunięciach.

Czy to był futbol piękny? Raczej nie. – To piłkarze przegrywają mecze, nie taktyka. Ciągle słyszę bzdury na temat naszej gry od ludzi, którzy nie umieją nawet wygrać w domino, a wydaje im się, że wiedzą wszystko o taktyce – wściekał się trener.

Cóż – są różne drogi do wielkości. Clough bez wątpienia obrał tę właściwą.

Zakończyć wypada kultowym cytatem: – Nie powiedziałbym, że byłem najlepszym menedżerem w historii. Ale byłem w czołowej jedynce.

17. AFC AJAX (1993-1996)

Dwa finały Ligi Mistrzów, trzy mistrzostwa Holandii, Puchar Holandii, trzy krajowe superpuchary, Puchar Interkontynentalny, Superpuchar Europy, Puchar UEFA. Louis van Gaal przychodził w 1991 roku do Ajaksu z myślą, by nieco usprawnić system, któremu hołubił Johan Cruyff, a wcześniej jego mistrz – Rinus Michels. I, jak widać, to usprawnienie wyszło całkiem zmyślnie.

Van Gaal nadal chciał grać ofensywnie, zgodnie z DNA Ajaksu, ale jednocześnie zlikwidować dziury w obronie. Jego drużyna miała być – strasznie utarty frazes, ale cóż – drużyną. Perfekcyjnie funkcjonującym organizmem, którego członki są w pełni zsynchronizowane. Nie jak w Nowym Testamencie, gdzie ma nie wiedzieć ręka lewa, co czyni prawa. Do tego potrzebne mu było pokolenie, które będzie wciąż jeszcze nie do końca uformowane. Z otwartymi głowami. By mógł ulepić je po swojemu.

Podejście van Gaala w Ajaksie było bowiem absolutnie innowacyjne. Tak opisuje je na łamach książki Henny’ego Kormelinka i Tjeu Seeverensa, „The Coaching Philosophies of Louis Van Gaal and the Ajax Coaches”:

„W Ajaksie dostałem zakres kompetencji, jaki byłby niemożliwy w innych klubach. Miałem swoje własne pomysły odnośnie treningu fizycznego. Dobra kondycja drużyny na koniec sezonu to nie przypadek (…). Ważne jest, jak trenujesz: czy chcesz, by zawodnicy byli również przygotowani mentalnie, czy stawiasz tylko na dobrą kondycję fizyczną?”

Tłumaczy też, dlaczego w dużej mierze zaufał Josowi Geyselowi, trenerowi przygotowania fizycznego który wcześniej pracował z… hokeistami na trawie.

„Jego wizja treningu fizycznego była kompletnie inna od tej, jakiej uczono nas na kursach trenerskich (…). Geysel utrzymuje, że budujesz inny rodzaj tkanki mięśniowej, jeśli skupiasz się za mocno na budowaniu wytrzymałości. Dlatego to ważne, by unikać dużego zakwaszenia mięśni na początku przygotowań (…). Zawodnikom bardzo się to spodobało. Mniej forsuje to ich organizm i jest mniej nużące niż niekończące się bieganie (…). Moi piłkarze w Ajaksie trenowali tak, by biegać po boisku jak najmniej. Tylko tak możesz być szybszy, bardziej zdecydowany w tych elementach gry, które są naprawdę istotne”.

Holenderski szkoleniowiec wiedział jednocześnie, że pokolenie pełne diamentów do oszlifowania czai się w szkółce Ajaksu. Sam przecież był trenerem grup młodzieżowych, miał w tym temacie doskonałe rozeznanie. Z biegiem czasu pozbywał się piłkarzy starej daty, wprowadzając w ich miejsce kolejnych dzieciaków. – Pozbyłem się z Ajaksu wszystkich piłkarzy starej daty. Nawet w defensywie postawiłem na takich, którzy w dowolnym momencie meczu potrafią wziąć piłkę i przejąć inicjatywę — mówił później van Gaal.

Gdy Ajax ogrywał w finale Champions League Milan Fabio Capello, w pierwszym składzie grał 19-letni Clarence Seedorf, na pierwszą zmianę wszedł 17-latek Nwankwo Kanu, na drugą – jego rówieśnik Patrick Kluivert, zdobywca zwycięskiej bramki.

Tylko dwóch piłkarzy tamtej drużyny miało więcej niż 25 lat – stoperzy Rijkaard i Blind. Całe pokolenie holenderskich piłkarzy, którzy przez kilkanaście lat regularnie byli wymieniani wśród faworytów wielkich imprez i którzy w piłce klubowej rozgrywali dziesiątki meczów dla największych klubów świata, zaczynało swoje przygody z piłką właśnie pod skrzydłami van Gaala.

16. JUVENTUS (1994-1998)

Osiem lat bez tytułu na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego stulecia było raną, która każdego roku zamiast się zabliźnić, piekła coraz mocniej. Być fanem Bianconerich, to być przyzwyczajonym do triumfów, nie zaś do tak dotkliwej posuchy.

Nie ma wątpliwości, że za czasów Marcello Lippiego, Juventus w latach 90. przeżył prawdziwe odrodzenie. Prezes Starej Damy Vittorio Chiusano zadzwonił do niego w 1994 roku z desperacką prośbą, by ten spróbował dźwignąć jego ukochany klub. By przerwał wreszcie wielki okres Milanu i strącił zespół Fabio Capello z piedestału.

Dokonał tego podejmując po drodze kilka bardzo trudnych decyzji, historia jednak przyznała mu absolutną rację. Nie było Lippiemu po drodze z Roberto Baggio, szybko rozstał się z Christianem Vierim, postawił z pełną stanowczością na oczekującego w blokach na swoją szansę Alessandro Del Piero. Miał w tym, ale i kilku innych przypadkach czutkę, kiedy warto się pozbyć blaknącej gwiazdy zespołu. Zarobić na niej jak najwięcej, jednocześnie robiąc miejsce dla nowego grajcara.

Już w pierwszym roku Lippi odzyskał dla Juve mistrzostwo Włoch, od razu w pakiecie z krajowym pucharem. Kolejny rok przyniósł już zwycięstwo w Lidze Mistrzów po ograniu Ajaksu Louisa van Gaala po serii jedenastek.

Gdy więc do najlepszej drużyny Europy dołączył jeszcze piekielnie utalentowany playmaker z Bordeaux – Zinedine Zidane, a wraz z nim choćby Edgar Davids czy Filippo Inzaghi, jasnym stało się, że Lippi jednym Pucharem Europy nie będzie chciał się zadowolić.

Ostatecznie musiał, bo choć zaliczył trzy finały z rzędu, tylko ten numer jeden okazał się zwycięski. Nie zmienia to jednak faktu, że Lippiemu udało się w Turynie zbudować zespół niezapomniany, pełen największych postaci futbolu lat 90. Zwycięski w trzech z czterech sezonów pod wodzą „Mistera”  w Serie A, wtedy niewątpliwie najsilniejszej lidze świata. Wymowne, że między między 1995 a 1998 rokiem trzy z czterech Złotych Piłek powędrowały do zawodników Milanu (George Weah), Interu (Ronaldo) i właśnie Juventusu (Zidane).

fot. Tom Brogan (Flickr)

15. CELTIC (1965-1974)

„Człowiek, któremu zawdzięczamy dzisiejszy Celtic” – zatytułowany jest poświęcony Jockowi Steinowi artykuł na oficjalnej stronie The Bhoys.

Kiedy Stein obejmował Celtic w 1965 roku, klub z Parkhead nie wygrał ligi od dwunastu sezonów. Powiedzieć, że odmienił jego losy, to nic nie powiedzieć. Celtic bowiem pod jego wodzą nie tylko wygrał kolejnych dziewięć sezonów w kraju, ale też sięgnął po najważniejsze trofeum w całej swojej historii.

Po Puchar Europy.

— Oni byli gładcy i opaleni jak gwiazdy filmowe. Po naszej stronie było kilku zawodników bez zębów — wspominał finał roku 1967 Bobby Murdoch, były zawodnik The Bhoys. Naprzeciw stał bowiem Inter Helenio Herrery, zespół zdolny przypomnieć najmocniejszym nawet rywalom smak oranżady z komunii.

Jock Stein nie chciał dostosowywać się do taktyki rywala, układać nowego planu specjalnie pod Inter. Wiedział, że mediolańczycy cofną się i spróbują wykorzystać jakiś błąd rywala – doczekali się go bardzo szybko, po sześciu minutach prowadzili po rzucie karnym. Ale Celtic atakował i znalazł w drugiej połowie wyrwy w obronie Interu. — Wygrywanie jest ważne, ale sposób, w jaki wygrywasz, jest jeszcze ważniejszy — lubił powtarzać.

Zwyciężyli ci bezzębni. Stein w dwa lata z Celticu będącego na znoszącej zrobił mistrza piłkarskiej Europy.

Stein wszedł do głów swoich zawodników, każdy mecz rozgrywał razem z nimi. Był jednym z prekursorów gierek psychologicznych, dbał o to, by po niedzielnych konferencjach prasowych jego wypowiedzi trafiały do każdej możliwej szkockiej poniedziałkowej gazety. Tak mówił na przykład o balansie w drużynie: — Sekretem dobrego menedżera jest trzymanie sześciu zawodników, którzy go nienawidzą z dala od tych pięciu, którzy wciąż są niezdecydowani.

Był też wyznawcą bardzo wysokich standardów. Jeden z najbardziej pamiętnych cytatów Jocka Steina brzmi: „Koszulka Celticu nie jest dla tych z drugiego miejsca. Nie kurczy się, by pasować na poślednich piłkarzy”.

14. BENFICA (1960-1963)

Różnie można okres dominacji Benfiki Lizbona ująć w ramy czasowe. Jeśli jednak wyciągnąć ten czas, gdy „Orły” trzy razy z rzędu zawędrowały do finału Pucharu Europy, dwukrotnie w tych rozgrywkach triumfując, dostajemy zdecydowanie jedną z najmocniejszych drużyn w powojennej historii europejskiej piłki nożnej. W 1961 roku lizbończycy okazali się najlepsi na Starym Kontynencie po raz pierwszy, pokonując w finale rozgrywek FC Barcelonę. Rok później zatriumfowali ponownie.

Tym razem okazali się lepsi od Realu Madryt. Najstarsi kibice na pewno pamiętają, jakim echem odbił się ten mecz w Europie. To było starcie tytanów, największa dotychczas batalia w klubowym futbolu.

Portugalczycy przyćmili starych mistrzów. Legendarny José Águas okazał się lepszy niż sam Ferenc Puskás, choć ten drugi zdobył w finale hat-tricka. Przede wszystkim jednak, na boisku największą klasę zademonstrował pewien fenomenalny dwudziestolatek. „Czarna Perła z Mozambiku”, czyli rzecz jasna Eusébio, już wtedy mógł aspirować do miana najlepszego zawodnika globu. 36-letni Alfredo Stéfano musiał uznać jego wyższość. Nastąpiła po prostu zmiana warty w europejskiej piłce.

Może tych sukcesów Benfiki byłoby więcej, gdyby nie sławetna klątwa, którą na swój były klub rzucił pokrzywdzony przez włodarzy trener, Béla Guttmann? Kto wie. Tak czy owak – przekleństwo padło i w 1963 roku Benfica już finał Pucharu Europy przegrała. Podobnie jak w 1965 i 1968 roku.

13. JUVENTUS (1982-1986)

Giovanni Trapattoni uczynił z Juventusu jedną z największych potęg europejskiego futbolu już w połowie lat siedemdziesiątych. „Stara Dama” za kadencji złotoustego Włocha seryjnie zdobywała mistrzowskie tytuły, dokładając też do tego niezłe występy w europejskiej pucharach. Trapattoni stał się niemal uosobieniem stylu nazywanego niekiedy Gioco all’italiana, czyli „gra włoska”. Była to – mówiąc w największym uproszczeniu – strategia polegająca na wymieszaniu założeń futbolu totalnego z klasycznym, włoskim catenaccio.

Mniejsza o szczegóły. Ważne, że działało. Zwłaszcza gdy trener dostał do dyspozycji największych gwiazdorów europejskiej piłki.

W 1982 roku kontrakt z Juventusem podpisał Michel Platini, piłkarz wręcz stworzony do stylu preferowanego przez szkoleniowca „Starej Damy”. Doskonale w tych realiach odnalazł się także Zbigniew Boniek, świeżo upieczony medalista mistrzostw świata z reprezentacją Polski. Dwaj giganci dołączyli do gwiazd, które już wcześniej w Juve występowały. Paolo Rossi, Massimo Bonini, Dino Zoff, Marco Tardelli, Gaetano Scirea i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Biorąc pod uwagę ówczesne realia i obostrzenia dotyczące zatrudnienia obcokrajowców, chyba nie dało się zmontować ekipy jeszcze bardziej naszpikowanej gwiazdami światowej piłki.

Na efekty nie trzeba było długo czekać – w sezonie 1982/83 Juventus nie wygrał wprawdzie Serie A, ale zawędrował aż do finału Pucharu Europy i zdobył Coppa Italia. W kolejnych rozgrywkach było jeszcze lepiej – udało się „Starej Damie” wywalczyć scudetto oraz Puchar Zdobywców Pucharów. Rok później Juve sięgnęło zaś po najcenniejsze europejskie trofeum.

Niestety – w dość ponurych okolicznościach. Finał z Liverpoolem został bowiem rozegrany w cieniu wielkiej tragedii.

Zmierzyły się ze sobą największe potęgi pierwszej połowy lat osiemdziesiątych, lecz spotkanie i tak zostanie zapamiętane jako „Tragedia na Heysel”. – Puchar odebraliśmy w szatni. To nie była moja wizja futbolu – powiedział Platini, cytowany przez JuvePoland. – Drużyny były w swych szatniach, gdy powiedzieli nam, że rozpoczęcie meczu będzie opóźnione. O rozmiarach tragedii dowiedzieliśmy się z gazet, następnego dnia. Jednak ten wieczór nie miał nic wspólnego z futbolem. Nigdy tam nie wróciłem i wolałbym nie rozmawiać o Heysel. Muszę wyznać, że nie byłbym w stanie, zarówno psychicznie jak fizycznie powrócić tam znowu.

Z kolei Boniek opowiadał: – Proszę nie wierzyć nikomu, kto mówi, że w tym całym zamieszaniu trudno było zorientować się dokładnie, co się stało. Wiedzieliśmy, na 99,9 procent, co się wydarzyło: śmierć, powaga sytuacji, wybuchowa atmosfera wisiały nad stadionem. Powtarzam, wiedzieliśmy wszystko. Nie chcieliśmy grać, ani Liverpool. UEFA nam nakazała. Powiedziano, że jeśli nie wyjdziemy na boisko, sytuacja jeszcze się pogorszy. Telefonów komórkowych jeszcze wtedy nie było i wielu fanów Juventusu nie wiedziało, ilu ludzi zginęło w sektorze „Z”. Człowiek z UEFA powiedział mi – jeśli odmówicie gry, oni się o tym dowiedz.

Okoliczności największego triumfu – smutne. Ale drużyna… Tak czy owak przewspaniała. Zarówno jeżeli chodzi o indywidualności, jak i zaawansowanie taktyczne, za które odpowiadał przebiegły Trap.

12. FC BARCELONA (1988-1994)

Zespół Barcelony z tamtego okresu zyskał sobie miano Dream Teamu. Po dziś dzień Johan Cruyff jest w stolicy Katalonii celebrowany za to, czego dokonał z klubem jako szkoleniowiec. I doprawdy trudno stwierdzić, która część jego legendy jest tą bardziej imponującą – zawodnicza, czy jednak trenerska.

Cruyff patrzył na futbol w unikalny sposób. Chciał, by jego zawodnicy ciągle szukali przestrzeni, podejmowali szybkie decyzje, zagrywali krótkie, mocne podania i nieustannie byli w ruchu w celu odzyskania posiadania piłki. Jako zawodnik kochał mieć ją przy nodze, jako trener wymagał, by jego piłkarze jak najrzadziej oddawali ją przeciwnikowi.

Jednocześnie, co podkreślał po latach Albert Ferrer, Cruyff potrafił przed meczami z mniejszymi rywalami podkręcać atmosferę na tyle, by jego zawodnicy nigdy nie spuszczali z tonu. Nigdy nie zaczynali grać w chodzonego. — Zawsze przed takimi spotkaniami wytwarzał w drużynie napięcie. Sprawiał, że rywal wyglądał w naszych oczach na lepszego niż faktycznie był. A z kolei kiedy graliśmy z zespołem z topu albo gdy stawka spotkania była szczególnie wysoka, jak nikt eliminował to napięcie. Mówił: „Wyjdźcie na boisko, cieszcie się grą, wykorzystajcie waszą szansę”.

Barcelona Cruyffa, mająca w składzie takie gwiazdy światowej piłki jak Stoiczkow, Guardiola, Laudrup, Zubizaretta, Romario czy Koeman, wygrała cztery mistrzostwa kraju, Puchar Zdobywców Pucharów, Superpuchar Europy, Puchar Króla, wreszcie Puchar Europy…

Nic dziwnego, że była zdecydowanym faworytem finału Ligi Mistrzów w 1994 roku, w którym to jednak bardzo bolesne lanie sprawił zespołowi Cruyffa Milan. Fabio Capello.

Cruyff zostawił jednak Barcelonie coś więcej niż kilka nowych pucharów. Zostawił ideologię, filozofię, zwycięską mentalność, która napędza ten klub po dziś dzień.

Pep Guardiola: — Johan Cruyff pomalował świątynię, którą kolejni trenerzy Barcelony tylko odnawiali lub poprawiali.

Xavi Hernandez: — Dream Team był dla każdego z nas lustrem. Chciałeś widzieć w nim zawodnika godnego gry dla najlepszego klubu na świecie, bo tamtą drużynę podziwiali wszyscy w Europie. Barcelona Cruyffa była dla wszystkich punktem odniesienia.

11. FC BAYERN (1971-1976)

Czy to nie był aby największy samograj XX wieku?

W połowie lat 70. nikt do Bayernu nie miał podjazdu. Odjechali reszcie stawki w Europie jak Mercedes w poprzednim sezonie F1. W Pucharze Europy przez trzy lata wygrali każde domowe spotkanie, bilans tych jedenastu spotkań to 33 bramek strzelonych i 9 straconych. Zwyciężyli też w trzech finałach z rzędu. Aż dziw bierze, że Bawarczycy nie byli w stanie przełożyć tak doskonałej gry w rozgrywkach międzypaństwowych na Bundesligę – wygrali ją w sezonach 71/72, 72/73 i 73/74, później zajmując jednak zaledwie 10. i 3. pozycję.

Tamten Bayern składał się w dużej mierze z zawodników, którzy swoją dominację na europejskiej scenie udowodnili w piłce reprezentacyjnej nieco przed przybiciem stempla na klubowej. Bawarczycy wysłali na wygrane przez RFN Euro 1972 sześciu swoich graczy: Seppa Maiera, Paula Breitnera, Hansa-Georga Schwarzenbecka, Franza Beckenbauera, Ulego Hoeneßa i Gerda Müllera.

Trener Udo Lattek miał więc z czego budować, sam zresztą odpowiadał za ściągnięcie do Monachium Breitnera czy Hoeneßa. — Mieliśmy zawodników z doświadczeniem z mistrzostw świata, z mistrzostw Europy, a do tego młodych chłopaków jak ci dwaj. Może i nasza era była relatywnie krótka, ale potrafiliśmy ją wykorzystać w pełni — wspominał na łamach UEFA.com Franz Beckenbauer.

Czas chyba wyjaśnić, skąd zadane w pierwszym akapicie pytanie o samograj.

A no stąd, że nie był Lattek jednak wtedy tak poważanym trenerem, jak mogłyby wskazywać wyniki. Obronił się później, kiedy najpierw poprowadził Borussię Mönchengladbach do dwóch finałów Pucharu UEFA, a później nieco mniej utalentowaną drużynę Bayernu niż ta w latach 70. doprowadził do trzech triumfów w lidze i do finału Pucharu Europy. Przy pierwszym podejściu do Bayernu jego autorytet podkopywał jednak nawet jeden z trenerów w sztabie. Max Merkel miał bowiem po zatrudnieniu Lattka stwierdzić: — Teraz Bayern, zespół, w którym grają jednocześnie Mozart i Beethoven, ma wreszcie kogoś, kto musi tylko przewracać strony z nutami.

Potwierdził to po latach Beckenbauer, który w autobiografii napisał: — Prawdę mówiąc, czuliśmy się, jakby nowy trener był tylko częścią sztabu. Nigdy nam się nie narzucał.

Lattek odszedł po pierwszym wygranym Pucharze Europy, dwa kolejne triumfy odniósł już Dettmar Cramer. Lattek mocno stawiał na ofensywę, drugi bardzo ciężko pracował z kolei nad pewną, stabilną defensywą, jednocześnie dając Franzowi Beckenbauerowi dużo swobody w podłączaniu, którą ten dzięki ponadprzeciętnym umiejętnościom wykorzystywał z wielką korzyścią dla zespołu.

Jednocześnie Cramer – podobnie jak Lattek – nie miał wielkiego autorytetu w szatni. Dość powiedzieć, że był on otwarcie wyśmiewany przez piłkarzy i dyrektorów Bayernu, prezes klubu Wilhelm Neudecker nazywał go wręcz „małym pierdkiem”. Niewiele było osób, które o Cramerze miały wysokie mniemanie, ale jedna z nich była absolutnie kluczowa dla jego powodzenia w stolicy Bawarii. Gdy dziewczyna 18-letniego Franza Beckenbauera zaszła z przyszłym „Kaiserem” w ciążę, a ten odmówił szybkiego ślubu, nastolatek został zawieszony przez DFB. Wtedy to Cramer pracujący w strukturach federacji wstawił się za Franzem, czego ten bynajmniej mu nie zapomniał.

10. MANCHESTER UNITED (1992-2001)

Długo zajęło sir Alexowi Fergusonowi wprowadzenie Manchesteru United na mistrzowski fotel w Anglii. Media zwalniały szkockiego szkoleniowca całymi latami, podważając jego kompetencje i co i rusz sugerując nazwiska szkoleniowców rzekomo lepiej nadających się do pracy na Old Trafford. Jednak władze “Czerwonych Diabłów” wytrzymały presję i pozwoliły Fergusonowi w spokoju budować drużynę, a ten odwdzięczył się za zaufanie, tworząc jedną z najlepszych ekip w powojennej historii europejskiego futbolu.

Zaczęło się od mistrzostwa Anglii w sezonie 1992/93. A potem się potoczyło. United do 2001 roku włącznie wygrali Premier League w sumie siedem razy, dwukrotnie kończąc rozgrywki angielskiej ekstraklasy na drugiej lokacie. Szokująca dominacja.

No a do tego doliczyć wypada triumf w Champions League w 1999 roku.

Mecz-legenda.

Jednak fenomen Fergusona to nie tylko sukcesy, puchary. To przede wszystkim jego podopieczni. Szkot wykreował nowe gwiazdy. Pod jego skrzydłami chłopcy stawali się miężczyznami, nieopierzeni piłkarze przeistaczali się w gwiazdorów europejskiego futbolu. Fergie’s Fledglings (“Pisklaki Fergiego”) to nazwiska, które kojarzyć musi każdy szanujący się fan piłki nożnej, nie tylko tej w brytyjskim wydaniu. Ryan Giggs, David Beckham, Paul Scholes, Gary i Phil Neville’owie, Nicky Butt – ta grupa przez lata stanowiła o sile United. Oczywiście umiejętnie obudowana zawodnikami o większym doświadczeniu, żeby wspomnieć choćby Erica Cantonę, Petera Schmeichela, Roya Keane’a, Andy’ego Cole’a czy Dwighta Yorke’a.

W latach dziewięćdziesiątych Premier League nie była najlepszą ligą w Europie. Ale między innymi dzięki sukcesem Manchesteru United się nią później stała.

– Bardzo często nasze zwycięstwa były wydarte w ostatnich sekundach. Zdobywaliśmy bramki dopiero wtedy, gdy udało nam się wycisnąć z naszych przeciwników resztki życia – opowiadał Ferguson. – Bo w futbolu, tak jak i w życiu, najważniejsza jest umiejętność wyczekiwania na swoją szansę. I wykorzystanie jej, gdy się wreszcie nadarzy.

9. TORINO FC (1945-1949)

„Grande Torino”. Jedna z najwybitniejszych drużyn w historii Serie A, prawdopodobnie jedna z najwybitniejszych także w historii futbolu. Prawdopodobnie, bo sześć lat przed utworzeniem Pucharu Europy, który stał się z czasem papierkiem lakmusowym dla krajowych dominatorów.

Tamto Torino w pewnym sensie wyprzedziło epokę. Zarówno strukturą klubu, jak i taktyką. Preferowali ustawienie 4-2-4. Funkcjonowało bardzo podobnie do tego, którym Brazylia zdobyła mistrzostwo świata w 1958 roku. Innowatorem byli nie tylko trenerzy, ale przede wszystkim prezes Feruccio Novo, który w przełożeniu na dzisiejszy język był też jego menedżerem. Odpowiadał za dobór sztabu, zawodników. Zatrudniał zagranicznych trenerów, bo wierzył, że wniosą do jego klubu coś nowego. Cenne doświadczenie z trochę innego piłkarskiego świata, które jeśli nie da efektów od razu, to być może przyniesie efekty w przyszłości.

Kolejna sprawa to piłkarze, którzy idealnie trafili w miejsce i czas. Na ich czele stał Valentino Mazzola. Bez wątpienia był zawodnikiem unikalnym. W swoich czasach bardzo nowoczesnym, a przede wszystkim niezwykle charyzmatycznym. Zawsze, kiedy koledzy nie dawali z siebie wszystkiego, ostentacyjnie podciągał rękawy swojej koszuli. To był sygnał do ataku. Bardziej niż rasowy napastnik sprawdzał się jako dyrektor orkiestry. Wtedy tej najlepszej, turyńskiej. On i jego koledzy zdobywali mistrzostwa w latach 1943, 1946, 1947, 1948, 1949. Kompletna dominacja. Reprezentacja Włoch w latach 40. składała się niemal w całości z graczy Granaty.

Feruccio Novo poskładał w Turynie naprawdę świetny zespół, ale wielkie zasługi w dominacji Torino miała też skompletowana przez niego kadra trenerska.

Erno Erbstein, jako żyd, przeżył II wojnę światową. Miał furę szczęścia, gdy został skierowany do oddziału układającego szyny kolejowe, jeden z Kapo rozpoznał w nim znajomego z I wojny światowej, gdy Erbstein był oficerem armii habsburskiej. Gdy sytuacja na Węgrzech – gdzie Erbstein uciekł z Włoch – się zaostrzyła, ta znajomość była jego przepustką do wolności. Wraz z czterema innymi więźniami zbiegł z obozu koncentracyjnego (wśród nich był też Bela Guttmann, późniejszy trener m.in. Milanu, Porto i Benfiki), a po zakończeniu wojny udał się do Turynu. Tam objął stery Torino.

Turyńczycy pamiętali, jakie cuda przed II wojną światową wyczyniał z Lucchese. Już wtedy go zatrudnili, ale sytuacja międzynarodowa zrobiła się niestabilna i musiał uciekać. Gdy więc znów był dla nich dostępny, pochwycili tę szansę. Torino masakrowało przeciwników, potrafiło wygrywać ligowe starcia sześcioma bramkami, zdarzyło się nawet 10:0 z Alessandrią.

— Egri Ebstein był wymarzonym nauczycielem. Węgier był jednym z tych ludzi, którzy uśmiechają się do ciebie i podbijają twoje serce od pierwszej chwili. Miał niesamowite zdolności komunikacyjne. Był wyjątkowym łowcą talentów. Wyruszał na poszukiwania mistrzów i odkrywał ich dosłownie wszędzie — mówił o nim Ettore Puricelli, były reprezentant Włoch, który kilkukrotnie miał okazję mierzyć się z „Grande Torino” Erbsteina w Serie A.

Co ciekawe, Erbstein w żadnym z sezonów nie poprowadził Torino we wszystkich meczach. Rozgrywki 1946/47 już trwały, gdy objął stery, sporą część sezonu 1947/48 spędził na wyszukiwaniu piłkarzy „w terenie”, oddając władzę nad zespołem trenerowi Lesliemu Lievesley’owi. Z kolei pod koniec rozgrywek w 1949 roku wydarzyła się tragedia, która zmieniła bieg włoskiej piłki i zabrała z tego świata wielkie, niezrównane Torino. 4 maja 1949 roku samolot z zawodnikami lecącymi do Portugalii roztrzaskał się na wzgórzu Superga, uderzył w bazylikę nieopodal Turynu.

Żaden z 31 pasażerów nie przeżył.

8. INTER MEDIOLAN (1960-1967)

Kiedy Helenio Herrera w 1960 roku podjął pracę w Interze Mediolan, był już szkoleniowcem niezwykle cenionym i utytułowanym, ale daleko mu było do postaci kultowej. Dopiero lata spędzone w Mediolanie wypromowały go do roli popkulturowego bohatera. Italia rozkochiwała się wtedy do szaleństwa w calcio, a sukcesy Interu dodatkowo tę miłość rozniecały.

Zaczęło się tylko i aż obiecująco – od trzeciego miejsca w Serie A w 1961 roku i wicemistrzostwa kraju rok później. W sezonie 1962/63 Inter sięgnął natomiast po scudetto, które okazało się tylko zapowiedzią dalszych, znacznie większych sukcesów. W kolejnych latach mediolańczycy jeszcze dwa razy zajęli pierwsze miejsce we włoskiej ekstraklasie, a także trzykrotnie zawędrowali do finału Pucharu Europy. Dwukrotnie w latach 1964 – 1965 uzyskując status najlepszej klubowej ekipy Starego Kontynentu. Stąd wielce wymowny przydomek tej drużyny. Grande Inter.

W zespole roiło się od wielkich gwiazd, których nazwiska do dziś wymieniane są przez sympatyków Nerazzurrich z szacunkiem graniczącym z czcią.

Spójrzmy choćby na finał Pucharu Europy z 1964 roku, w którym Inter 3:1 pokonał Real Madryt. Ten słynny Real z Di Stéfano, Puskásem i Gento. W bramce Giuliano Sarti – jeden z najwybitniejszych golkiperów swoich czasów, dziś można go nazwać Manuelem Neuerem lat sześćdziesiątych z uwagi na niezwykłe zamiłowanie do brania udziału w rozgrywaniu akcji. W defensywie potężny Tarcisio Burgnich, zwany przez kolegów La Roccia, czyli „Skała”. Obok niego Giacinto Facchetti, jeden z pierwszych bocznych obrońców, którzy potrafili łączyć doskonałą grę w defensywie z aktywnością na połowie przeciwnika. Bez dwóch zdań jeden z najwybitniejszych włoskich zawodników w historii.

Do tego Sandro Mazzola – facet, który na boisku potrafił pełnić dosłownie każdą rolę, w swoim czasie być może nawet najlepszy zawodnik globu, dorównujący klasą samemu Pelé. Luis Suárez – zdobywca Złotej Piłki w 1960 roku. Jair da Costa – mistrz świata z 1962, ekstremalnie szybki Brazylijczyk wirtuoz dryblingu.

Można te nazwiska wyliczać bardzo długo.

Właściwie każdy przedstawiciel tamtej ekipy cieszy się dzisiaj zasłużonym statusem legendy futbolu, nie było w Grande Interze piłkarzy przypadkowych, zapchajdziur do noszenia fortepianu. U Herrery każdy musiał i fortepian nosić, i na nim grać.

Argentyński szkoleniowiec dopracował bowiem do perfekcji system taktyczny, który do historii przeszedł pod nazwą catenaccio, czyli “Rygiel”. Jego Inter był nieprawdopodobnie skuteczny w defensywie, a zarazem – o czym wielu zapomina – doskonale zorganizowany w kontratakach. Catenaccio w wydaniu Nerazzurrich nie polegało na parkowaniu autobusu we własnej szesnastce. To była aktywna, agresywna obrona, która – co wiadomo nie od dziś – jest przecież najlepszą formą ataku. Oczywiście żeby grac w takim stylu, potrzebne jest perfekcyjne przygotowanie fizyczne. Herrera także i w tym aspekcie był mistrzem w swoim fachu, choć wokół zdumiewającej wydolności jego podopiecznych do dziś krążą olbrzymie kontrowersje.

Ponoć Argentyńczyk podawał swoim zawodnikom tajemnicze pastylki, być może z amfetaminą.

– Byłem zawodnikiem rezerwowym, ale wciąż zawodnikiem Interu opowiadał po latach Ferruccio Mazzola, cytowany przez InterMediolan.pl. – Widziałem na własne oczy, jak piłkarze byli traktowani. Widziałem jak Helenio Herrera dawał piłkarzom białe tabletki, które miały być umieszczone pod językiem. Eksperymentował z tymi tabletkami na nas rezerwowych, by potem dawać je zawodnikom z pierwszej drużyny. Niektórzy z nas je wypluwali. Mój brat Sandro mówił mi wówczas, że jeżeli nie chcę tego, to mam pójść do toalety i wypluć. Później Herrera dodawał to do kawy, od tego czasu „l Caffè Herrera” stało się czymś zwyczajnym w Interze. Co było w tych tabletkach? Nie wiem, nie jestem pewien ale podejrzewam że amfetamina. Raz po tej tabletce przez trzy dni i trzy noce miałem halucynacje. Teraz po latach wszyscy zaprzeczają, nawet Sandro.

Kiedy te rewelacje ujrzały światło dzienne, reputacja Herrery została mocno nadszarpnięta. Tym bardziej że nie zawsze kończyło się na halucynacjach. Kilku zawodników wskutek zażywania proponowanych przez trenera specyfików miało stracić zdrowie, a nawet życie. Ostatecznie jednak kult Herrery przetrwał te trudne chwile i trwa w najlepsze do dziś.

7. REAL MADRYT (2013-2018)

Kiedy Carlo Ancelotti zastąpił Jose Mourinho na ławce trenerskiej Realu Madryt, nikt się chyba nie spodziewał, że zakończy się to natychmiastowym wywalczeniem dziesiątego Pucharu Mistrzów w historii klubu. To Portugalczyk miał być przecież tym szkoleniowcem, który zdobędzie dla “Królewskich” upragnioną, latami wyczekiwaną decimę. Tymczasem Mourinho sromotnie poległ – stworzył na Estadio Santiago Bernabeu świetną drużynę, fakt, ale trzy razy z rzędu przegrał Ligę Mistrzów na etapie półfinału. Mogło się zatem wydawać, że po intensywnej kadencji portugalskiego szkoleniowca Los Blancos będą totalnie wyeksploatowani, wyciśnięci jak cytryna.

Nic bardziej mylnego. Ancelotti tchnął w zespół nowego ducha i już w 2014 roku Real z powrotem zasiadał na europejskim tronie. Sukcesu nie udało się jednak powtórzyć rok później, Carletto dwa razy wypuścił też z rąk prowadzenie w lidze i nie wygrał z “Królewskimi” ani jednego mistrzostwa kraju. Wówczas – po krótkiej i nieudanej kadencji Rafy Beniteza – za stery w pierwszym zespole Realu chwycił asystent Ancelottiego, czyli Zinedine Zidane.

Wtedy sprawy nabrały tempa.

Trudno powiedzieć, by Zizou w roli szkoleniowca “Królewskich” dokonał rewolucji kadrowej czy taktycznej. Wprowadzał swoje korekty, nadał Realowi swój styl. Ale to nie jakaś szczególnie rewolucyjna myśl taktyczna każe stawiać Francuza już teraz wśród najwybitniejszych trenerów w najnowszej historii futbolu. Podstawowym argumentem Zidane’a są po prostu jego osiągnięcia.

Trzy triumfy w Champions League z rzędu. Zizou rozprawił się ze słynną klątwą obrońcy tytułu z taką łatwością, jak gdyby ona nigdy nie istniała. A przecież jej działanie odczuły na swojej skórze wszystkie te wielkie drużyny, o których poczytacie także i w naszym rankingu. Barcelona Guardioli nigdy nie zdołała zwyciężyć w Lidze Mistrzów dwa razy z rzędu. Milan Ancelottiego też nie. Ajax van Gaala również. Juventus Lippiego, Milan Capello… Nikt nie poradził sobie z obronieniem tytułu.

Tymczasem “Królewscy” pod wodzą Zidane’a odnieśli trzy triumfy z rzędu.

Niebywałe.

Gorzej wiodło się Realowi w lidze, choć trzeba pamiętać, że gdyby Zidane dowodził zespołem przez cały sezon 2015/16, prawdopodobnie Los Blancos sięgnęliby po mistrzowski tytuł. Ostatecznie jednak La Ligę wygrali tylko raz – w 2017 roku. Jednak niedobór krajowych trofeów “Królewscy” z nawiązką rekompensowali sobie na europejskiej arenie. Nigdy nie można było ich skreślać, nigdy nie można było ich lekceważyć – sprawiali wrażenie drużyny, która z każdej opresji potrafi jakimś cudem wyjść obronną ręką.

Nie tylko dlatego, że mieli w swoim składzie Cristiano Ronaldo i Sergio Ramosa – specjalistów od zadań specjalnych, mistrzów w wyciąganiu zespołu z opresji. Real jako całość był po prostu fenomenalnie mocny mentalnie, a przy tym niezwykle elastyczny taktycznie.

6. AC MILAN (1991-1995)

Prawda jest taka, że w 1991 roku wszyscy w Milanie mieli już dość Arrigo Sacchiego.

No, może nie wszyscy. Na pewno nie kibice Rossonerich, którzy dawno już zapomnieli o nieufności wobec szkoleniowca i traktowali go niemal z nabożnym szacunkiem. Ale gwiazdy zespołu, na czele z Marco van Bastenem, były wyraźnie zmęczone zamordystycznymi metodami Włocha. Silvio Berlusconi, właściciel Milanu, też nie miał już ochoty słuchać kolejnych żądań i roszczeń ze strony szkoleniowca, którego pozycja w klubie szalenie się umocniła.

Jeżeli Sacchi zostaje w klubie, to ja odchodzę – miał ponoć wykrzyknąć van Basten w gabinecie Berlusconiego. To przelało czarę goryczy. Silvio uznał, że rozstania nadszedł czas.

Oczywiście nie mógł bezceremonialnie wypieprzyć Sacchiego z roboty, ten zbyt wiele znaczył dla klubu. Dlatego, przynajmniej wedle pogłosek, Berlusconi załatwił trenerowi posadę selekcjonera reprezentacji Italii. Wilk syty i owca cała. Kibice trochę pomarudzili, ale musieli zaakceptować tę decyzję, Squadra Azzurra zyskała doskonałego szkoleniowca, a Milan mógł rozpocząć nowy etap w swojej historii. Wtedy na scenę wkroczył Fabio Capello.

Pisaliśmy na Weszło: „45-letni Capello przewidziany był najzwyczajniej w świecie do roli wiernego kontynuatora zamysłów swojego poprzednika. I trudno się dziwić. Dla Włocha była to przecież premierowa okazja do samodzielnej pracy w roli trenera pierwszego zespołu. Wcześniej Fabio znajdował się przez całe lata w sztabie szkoleniowym Milanu, gdzie przede wszystkim szkolił młodzieżowców i generalnie nabierał doświadczenia, pilnie studiując wszelkie posunięcia Sacchiego. Przytrafił mu się nawet epizodzik w roli szkoleniowca Rossonerich, ale to była tylko krótka, tymczasowa misja. Objęcie mediolańskiego gwiazdozbioru na stałe stanowiło dla debiutanta skok na naprawdę głęboką wodę.

Capello miał być Sacchim w wersji soft. Skoncentrowanym na zwycięstwach, przywiązanym do efektownego stylu. Ale bez tej całej szajby na punkcie perfekcyjnej gry w każdym spotkaniu. To na dłuższą metę wykańczało gwiazdorów mediolańskiej ekipy, którzy nie byli w stanie grać na najwyższych obrotach na tak wielu frontach, a doliczyć trzeba do tego jeszcze występy w reprezentacjach. Stąd Milan w latach 1989-90 zdobył dwukrotnie Puchar Europy, ale ani razu nie dołożył do tego sukcesu pierwszego miejsca w lidze. Niektórzy dowodzili jednak, że Capello będzie po prostu pacynką. Trenerem-potakiwczem, spełniającym wszystkie zachcianki Berlusconiego i van Bastena, na co nie zgadzał się charyzmatyczny Sacchi.

– Media były zdecydowanie po stronie Sacchiego. Dziennikarze twierdzili, że Berlusconi boi się dalej pracować w klubie z kimś, kto potrafi mocno i szczerze z nim rozmawiać – pisał Gabriele Marcotti. Podczas pożegnalnego meczu Sacchiego na trybunach pojawił się transparent z napisem: „Van Basten do przedszkola”.

Szybko się jednak okazało, że te nieprzychylne dla Capello spekulacje mają niewiele wspólnego z rzeczywistością”.

Capello okazał się trenerem o zupełnie innej charakterystyce niż jego poprzednik. Początkowo rzeczywiście jego zespół nawiązywał stylem gry do drużyny prowadzonej przez Sacchiego, ale szybko się to zmieniło. Punktem kulminacyjnym był sezon 1993/94. Rossoneri zdobyli mistrzostwo Włoch, strzelając zaledwie 36 bramek w 34 meczach. Stracili ledwie 15 goli. To kosmiczny rezultat, biorąc pod uwagę, że w latach dziewięćdziesiątych Serie A była zdecydowanie najmocniejszą ligą na świecie.

A przecież Capello śrubował też inne rekordy – jego Milan zanotował w lidze serię 58 meczów bez porażki.

Osiągnięcia Capello i jego podopiecznych są wręcz niebotyczne. Trzy tytuły mistrzowskie z rzędu. Trzy kolejne finały Pucharu Europy/Champions League, w tym jeden zwycięski. 18 maja 1994 roku Milan na Stadionie Olimpijskim w Atenach zdemolował FC Barcelonę. Słynny Dream Team poległ aż 0:4. A trzeba pamiętać, że w mediolańskiej ekipie nie było już van Bastena, Rijkaarda i Gullita. Capello wykreował nowych bohaterów.

Nie było łatwo dogadać się z Włochem. Kto potrafił go zrozumieć, ten zwyciężał.

– Mówicie, że nudno się nas ogląda? Co ja mam powiedzieć? Pomyślcie, jak nudno musi się w tym zespole grać – narzekał Jean-Pierre Papin. Z kolei Marcel Desailly, kluczowy element defensywnej układanki Włocha, twierdził: – Na treningu cały czas czułem na plecach jego wzrok. Stał przy linii i bez przerwy nas obserwował. Nieustannie utrzymywał nas pod presją.

5. LIVERPOOL FC (1975-1985)

Kiedy Bob Paisley pojawił się w Liverpoolu, miał zawodnikom powiedzieć: „panowie, jestem tu na chwilę – mam rzucić okiem na sklep nim pojawi się jego właściwy menedżer”. Bardzo nie chciał przejmować pałeczki po Billu Shanklym. Zaczynał w Liverpoolu jako fizjoterapeuta, potem trenował rezerwy, stał się jednym z najbardziej zaufanych ludzi Shankly’ego, ale żeby wskakiwać w jego miejsce? Nie do pomyślenia. Za dobrze wiedział, co stało się z Frankiem O’Farrellem, kiedy ten miał wejść w buty Matta Busby’ego. Katastrofa.

Odchodząc dziewięć lat później Paisley zostawił klub z Anfield na piedestale angielskiej, europejskiej i światowej piłki. Gdyby chciał ostatniego dnia w pracy zabrać ze sobą wszystkie medale zawieszając je na szyi, mocno przeciążyłby kark. Dziewiętnaście trofeów w dziewięć lat. Trzy Puchary Europy, sześć mistrzostw Anglii, Puchar UEFA, trzy Puchary Ligi, pięć Tarcz Wspólnoty, Superpuchar Europy. Dopiero Zinedine’owi Zidane’owi w latach 2015-18 udała się sztuka trzykrotnego zwycięstwa w meczu o Puchar Europy z jednym klubem.

Choć to porównanie może się kibicom Liverpoolu, którzy nienawidzą Manchesteru United, nie bardzo spodobać, Paisley przez dziewięć lat był kimś takim, kim był przez lata dla Czerwonych Diabłów sir Alex Ferguson. Człowiekiem, który nie tylko umiał wykrzesać maksimum ze swoich graczy, ale też mającym rzadką zdolność wyczucia momentu, kiedy z danym graczem należałoby się rozstać. — Nie widziałem nigdy sprawiedliwszego sędziego w sprawie zawodników — powiedział o nim Graeme Souness.

Alan Hansen podkreślał z kolei, jak doskonale Paisley opanował sztukę rozpracowywania rywali, znajdywać u nich słabe punkty. — Graliśmy z Chelsea. Paisley podszedł do Kenny’ego Dalglisha i powiedział mu: „widziałem kilka meczów na wideo, bramkarz Chelsea co jakiś czas opuszcza linię bramkową”. Szósta minuta meczu, podaję do Kenny’ego, on się odwraca i lobuje bramkarza.

Nie było to jednak u niego regułą. Gdy wciąż jeszcze zaskoczony nominacją na następcę Billa Shankly’ego miał przeprowadzić pierwszą odprawę przedmeczową, kompletnie się pogubił. Tommy’emu Smithowi nakazał, by nie poruszał się po boisku jak górnik bez lampy, z kolei gdy Brian Hall zapytał, za jakiego rywala ma odpowiadać, Paisley zmieszany odpowiedział: „Eee, eee… jak on się nazywa? A chuj, nieważne”. Zrzucił wszystkie pionki z tablicy taktycznej, kazał zawodnikom wyjść na boisko, pokonać rywali i wyszedł z szatni.

Gdy jednak wczuł już się w pracę menedżera, potrafił rywali zaskoczyć. Pojedynczych w taki sposób, o jakim mówił Hansen, ale i zespołowo. Stworzył zespół bardzo elastyczny taktycznie. Zdolny w jednej chwili zmienić się z drużyny posiadającej piłkę w zespół zabójczo kontrujący czy wręcz grający lagę na wysokiego napastnika i w ten sposób przedostający się pod bramkę.

Swoją drogą to właśnie za czasów Paisleya nad głowami zawodników wychodzących na spotkanie pojawił się legendarny już napis „This is Anfield”. Z każdym wielkim spotkaniem The Reds coraz bardziej przerażający przeciwników, którym jest dane rzucić na niego okiem.

Po sezonie 1982/83 dzieło Paisleya kontynuował Joe Fagan, któremu udała się sztuka, jakiej nie dokonał przed nim żaden angielski zespół. Zdobył potrójną koronę, w skład której wszedł Puchar Europy, Puchar Ligi i mistrzostwo kraju. Mógł on być kolejnym menedżerem, którego rządy przetrwałyby lata, ale wydarzyło się Heysel. Po tragedii finału Pucharu Europy w 1985 roku, która zaowocowała zawieszeniem angielskich drużyn w kontynentalnych rozgrywkach, Fagan powiedział: „pas”.

4. AC MILAN (1987-1991)

– Byłem po prostu facetem, który miał pomysły i chciał nauczać – opowiadał o sobie skromnie Arrigo Sacchi. – Chciałem zapewniać kibicom dziewięćdziesiąt minuty radości. Radości płynącej przede wszystkim ze zwycięstw, ale również z samego piłkarskiego widowiska. Fani mieli od nas otrzymać coś wyjątkowego podczas każdego meczu. Najważniejsza była dla mnie pasja, a nie zdobycie Pucharu Europy.

Kiedy Włoch został mianowany szkoleniowcem Milanu, potraktowano to najpierw jako dowcip, a potem jako kolejny przejaw szaleństwa u ekscentrycznego właściciela Rossonerich, Silvio Berlusconiego. „Pan Nikt”. Tak media w Italii ochrzciły nowego trenera mediolańskiej ekipy. Ale Sacchi szybko udowodnił wszelkim niedowiarkom, że powątpiewanie w jego warsztat to przejaw kompletnej ignorancji. Fakt – Włoch nie miał za sobą wielkiej piłkarskiej kariery, mówił o futbolu trochę inaczej niż większość szkoleniowców ze świata calcio. Jednak jego rewolucyjne pomysły taktycznie nie tylko uczyniły z Milanu klub numer jeden w Europie, ale w znaczącym stopniu wpłynęły też na ogólne zmiany w światowym futbolu.

– Berlusconi miał wspaniałą cechę: cierpliwość – opowiadał Sacchi w rozmowie z Rafałem Stecem. – Zaczęliśmy współpracę źle, odpadliśmy z Pucharu UEFA. W grudniu, jeśli dobrze pamiętam, zajmowaliśmy dziewiętnaste miejsce w lidze i odpadliśmy z Pucharu Włoch. Ale potem się podnieśliśmy. Dlaczego? Mieliśmy wielkie wsparcie władz, które nie kwestionowały naszego autorytetu. Mieliśmy projekt, jego podstawy i szukaliśmy odpowiednich piłkarzy. Dużo pracowaliśmy, wierzyliśmy w to, co robiliśmy. Zawsze wierzyłem, że w piłkę gra się głową, a nie stopami, dlatego najpierw patrzyłem na to, jaką kto jest osobą.

O skuteczności metod Włocha świadczą przede wszystkim sukcesy, tak to już w futbolu jest. Mistrzostwo kraju w 1988 roku. Puchar Europy w 1989 i 1990. Lecz Milan Sacchiego to coś więcej, niż tylko triumfy w tych czy innych rozgrywkach. To coś więcej niż wielkie gwiazdy, na czele z holenderskim trio: Marco van Bastenem, Ruudem Gullitem i Frankiem Rijkaardem.

Sacchi był bardziej rewolucjonistą niż zwycięzcą. A, jak mawiał słynny francuski filozof Pierre-Joseph Proudhon, „rewolucja jest siłą, nad którą żadna inna potęga, boska ani ludzka, nie może osiągnąć przewagi”.

Pisaliśmy na Weszło: „Sacchi nie wygrywał w stereotypowo włoskim stylu. Nie interesowało go żadne catenaccio. Być może dlatego, że sam nigdy nie był profesjonalnym zawodnikiem i w efekcie nie przesiąkł do szpiku kości wariantami taktycznymi, z których przez lata słynęli szkoleniowcy pochodzący z Italii. O futbolu myślał po swojemu i obejmując Milan zaproponował nową jakość. Jego podopiecznym zdarzało się atakować naprawdę efektownie, z wielkim rozmachem, a jednocześnie Rossoneri zasłynęli przecież w Europie doskonałą organizacją gry defensywnej, do perfekcji doprowadzając krycie strefą i zakładanie pułapki ofsajdowej. Wcale nie biegali intensywniej od rywali, lecz wzorowo kontrolowali boiskową przestrzeń, a dzięki temu bez ustanku wywierali na przeciwniku presję. Pełen pakiet. Nie bez powodu ta ekipa dorobiła się przecież przydomka Gli Immortali”.

Gli Immortali. „Nieśmiertelni”.

Inne francuskie powiedzenie głosi jednak, że „rewolucja, jak Saturn, pożera własne dzieci”. Tak było i w tym przypadku. Obsesyjny perfekcjonista Sacchi w końcu wyeksploatował Milan do cna. Dokręcał śrubę swoim podopiecznym tak mocno, że ci wreszcie nie wytrzymali i zbuntowali się przeciwko szkoleniowcowi, który wprowadził ich na europejski szczyt.

Mimo wszystko, kibice Rossonerich pożegnali Sacchiego jak bohatera. – Szukałem ludzi, którzy byli na tyle inteligentni, by mnie zrozumieć i na tyle czujący ducha dyscypliny, by swoją inteligencję przełożyć na korzyści dla drużyny. Mówiąc w skrócie, szukałem ludzi, którzy wiedzieli, co to znaczy grać w piłkę nożną – tłumaczył szkoleniowiec w jednym z wywiadów. – W futbolu w pojedynkę nie osiągniesz niczego, a nawet jeśli to zrobisz, to nie potrwa długo. Raz prowokująco powiedziałem, że Angelo Colombo w trzy lata zdobył z Milanem więcej, niż Diego Maradona z Napoli przez sześć lat. Chciałem pokazać, że kolektyw jest najważniejszy.

3. REAL MADRYT (1955-1960)

W pierwszych latach istnienia Pucharu Europy Real Madryt wypracował sobie nieutraconą do dziś przewagę nad całym Starym Kontynentem w liczbie triumfów w najbardziej elitarnych rozgrywkach klubowych. Oczywiście w swoich początkach były one kompletnie różne od tego, czym dziś jest Liga Mistrzów – stąd też między innymi akcja „Justicia Deportiva” zbierania podpisów pod petycją na change.org, by te triumfy Realowi odebrać. Nie były to bowiem rozgrywki dla mistrzów, a przez pięć pierwszych lat – czyli wtedy, gdy wygrywał je Real – dla zespołów wyselekcjonowanych przez L’Equipe jako najbardziej reprezentatywne i prestiżowe.

Ale doprawdy małostkowym byłoby umniejszanie klasy tamtego Realu. Istotne jest bowiem to, że Real dysponował wtedy drużyną złożoną z największych gwiazd światowej piłki. W słynnej taktyce WM (pięciu napastników ustawionych na kształt litery W i pięciu obrońców na kształt litery M) za ofensywę odpowiadali w pewnym momencie Paco Gento, Ferenc Puskas, Alfredo di Stefano, Hector Rial oraz Raymond Kopa. Gwiazdozbiór, co tu dużo mówić. Nie wszyscy grali przez pełnych pięć lat – Puskas dołączył nieco później, w 1958, Kopa odszedł natomiast w 1959, zwalniając miejsce dla piekielnie utalentowanego Luisa Del Sol. Ale przez kilkanaście miesięcy madrycki zespół dysponował siłą uderzeniową, z jaką niewiele ekip w całej historii futbolu można by porównać.

Real z drugiej połowy lat 50. budził u rywali strach. Pożerał trofea, był nieustannie głodny. Miał niezłomną wiarę w triumf. Jak wtedy, gdy w pierwszym finale Pucharu Europy przegrywał z Reims po 10 minutach 0:2, a po nieco ponad godzinie – 2:3. Albo gdy w 1958 Milan dwa razy w drugiej połowie finałowego starcia wychodził na prowadzenie, a jednak w obu przypadkach szybko je tracił i ostatecznie poległ w dogrywce.

W piątym, ostatnim wygranym finale z tamtego okresu, Real ograł zaś Eintracht Frankfurt na Hampden Park 7:3. To spotkanie po dziś dzień wspominane jest jako jedno z najpiękniejszych w całej historii futbolu. „The Guardian” napisał: „Tamten mecz był zgodnie uważany za jeden z najwybitniejszych pokazów ofensywnego futbolu, jaki miała okazję oglądać Wielka Bryania aż do tamtego dnia. Przypomniał on fanom po obu stronach granicy, jak wiele jeszcze brakuje brytyjskiej piłce do takiego poziomu”. Z kolei francuski reporter Jean Eskenazi donosił: „Gra Realu była najbardziej fantastycznym pokazem fajerwerków, jakiego nie zobaczycie przez długi czas”.

Real wycisnął peak swoich największych gwiazd jak cytrynę i to mimo tego, że zmieniano w Madrycie trenerów jak rękawiczki. A może dzięki temu? Dzięki pewnemu płodozmianowi, ciągłemu wietrzeniu, dzięki któremu nie wdała się rutyna, zmęczenie danym szkoleniowcem? Dwa pierwsze triumfy to bowiem robota José Villalongi, dwa kolejne – Luisa Antonio Carniglii, wreszcie ostatni – Miguela Muñoza.

W dniu finału z Eintrachtem dwójka, która podzieliła między sobą zdobycz bramkową, była już naprawdę wiekowa – Di Stefano miał 34 lata, Puskas – 33. Nie można było więc dziwić się, gdy w kolejnym sezonie nie udało się znów zajść tak daleko. Real swoich pogromców znalazł w Barcelonie, zmierzał też coraz bardziej zdecydowanie ku wymianie pokoleniowej.

2. FC BARCELONA (2008-2011)

Pep Guardiola zmienił reguły gry. Jego Barcelona stała się inspiracją dla kolejnych zespołów, tiki-takę próbowali grać wszyscy. Tiki-taka doprowadziła reprezentację Hiszpanii do wielkich triumfów na mistrzostwach świata i Europy, tiki-takę próbowaliśmy przecież kopiować nawet w Polsce. A konkretnie – próbował ją implementować w Cracovii Wojciech Stawowy.

Piłka była traktowana w grze jego zespołu jak świętość, do każdego zagrania przykładane było ogromne namaszczenie. Gdy Barcelona miała swój dzień, karmiła duszę jak wizyta w Luwrze. — Żaden zespół na świecie nie gra tak odważnie, taką liczbą piłkarzy na połowie rywala, jak Barcelona — zachwycał się Victor Fernandez, były menedżer Celty Vigo.

Czasy Guardioli idealnie zbiegły się z najlepszym okresem w karierze Leo Messiego. Ze szczytem formy Xaviego i Andresa Iniesty. La Masia wyprodukowała mu idealnego defensywnego pomocnika uzupełniającego ten duet – Sergio Busquetsa. Ale on też potrafił z mniej utalentowanych graczy wyciągać maksimum. Taki Pedro Rodriguez strzelał dla ekipy Guardioli bramki w sześciu różnych rozgrywkach w jednym sezonie. On także wygrywał dla tego zespołu arcyważne mecze, choć nie umieścilibyśmy go pewnie ani w TOP10, ani w TOP20, ani w TOP30 najlepszych ofensywnych piłkarzy, jakich miała w swojej historii Barcelona.

Eliminował jednostki, które nie potrafiły się mu podporządkować, potencjalne miny, jak Samuela Eto’o, Yaya Toure czy Zlatana Ibrahimovicia. Był, i wciąż jest obsesyjnym perfekcjonistą, więc wymagał zawsze pełnego posłuszeństwa. Chciał, by każdy w jego drużynie był za nim gotów wskoczyć w ogień. Dani Alves powiedział kiedyś: — Gdyby kazał mi rzucić się w dół z drugiej kondygnacji trybun na Camp Nou, pomyślałbym, że pewnie spotka mnie tam coś dobrego.

Na 19 trofeów możliwych do zdobycia, Guardiola wywalczył z Blaugraną 14, w tym dwa Puchary Mistrzów. Odszedł dopiero, gdy poczuł, że sam jest psychicznie wykończony presją prowadzenia najpotężniejszego klubu świata, a jednocześnie jego zawodnicy pozwolili wygasnąć płomieniowi żądzy zwycięstwa. Swojemu przyjacielowi i biografiście Martiemu Perarnau powiedział: — Kiedy zobaczę, że z oczu moich piłkarzy zniknął błysk, będę wiedział, że to czas odejść.

Po czterech latach pięknej przygody, gdy tiki-taka Barcy z szalenie imponującej stała się momentami grą w człapanego, to był właśnie taki moment. Pożegnał się Pep pięknie, bo wygranym finałem Pucharu Króla, choć zwieńczył on sezon pełen rozczarowań, na czele z przegranym na rzecz Realu mistrzostwem, a także feralnym dwumeczem w półfinale Champions League z Chelsea Roberto Di Matteo.

1. AFC AJAX (1969-1973)

Po dziś dzień wielu historyków futbolu twierdzi, że czas w piłce dzieli się na okresy przed i po Ajaksie przełomu lat 60. i 70.

W Amsterdamie pod koniec lat 60. i na początku 70. urodził się zespół tak potężny, że gdy wygrywał z Benficą tylko 1:0 w dwumeczu Pucharu Europy… mało nie zwolniono trenera Stefana Kovacsa. Fundamenty wylał Rinus Michels rewolucjonizując światową piłkę swoją wizją futbolu totalnego, Kovacs zaś, gdy po Michelsa sięgnęła Barcelona, nieco poluzował taktyczny kaganiec i osiągnął rezultaty, które po dziś dzień wzbudzają podziw.

Nowy menedżer do pracy swojego poprzednika miał dużo szacunku, ale nie podszedł do niej na zasadzie: lepiej nic nie zmieniać, bo można tylko sknocić coś, co wygląda świetnie. Nic z tych rzeczy. Rumun z rozkoszą zaczął zaprowadzać w zespole swoje porządki. Jego zdaniem styl pracy poprzednika był zbyt surowy, zbyt skoncentrowany na szczegółach, drobnostkach, niuansach. Kovacs doszedł do wniosku, że w Ajaksie trzeba poluzować taktyczny kaganiec i dopiero wtedy jego największe gwiazdy – Cruyff, Neeskens, Krol, Keizer i tak dalej – rozbłysną pełnią swych możliwości.

Opus magnum tego szkoleniowca, ukoronowaniem trzyletniej dominacji w Europie, była trzecia z rzędu kampania Ajaksu w Pucharze Europy. Po drodze do triumfu los zdecydowanie mógł być dla nich łaskawszy. Powiedzieć, że trasa do trzeciego tytułu najlepszej klubowej drużyny kontynentu była usłana cierniami, to nie powiedzieć nic.

Bayern. Real. Juventus. A jednak w półfinale na Santiago Bernabeu piłkarze Królewskich byli tak bezradni, że Gerrie Muhren beztrosko żonglował między nimi – zawodnikami przekonanymi, że grają w najlepszej drużynie świata, wtedy kompletnie upokorzonymi, wyprutymi z sił i ambicji. W finale bez szans był Juventus, zdominowany, stłamszony, choć Holendrzy ostatecznie wygrali zaledwie jednym golem.

Znamienne, że mimo trzeciego z rzędu sezonu zakończonego triumfem w Pucharze Europy, kibice Ajaksu wrócili do Holandii rozczarowani nieskutecznością i skromnym zwycięstwem. Johnny Rep wspominał później na łamach książki Davida Winnera „Brilliant Orange”: – Największym problemem dla nas było to, że wszystko przychodziło nam tak łatwo. Potrzebowaliśmy jakiegoś wyzwania. Dlatego wielu z nas zmieniło potem drużynę, zmieniło ligę. Zaczęło nam się nudzić.

Jednak nie tylko znudzenie, ale i to, że Kovacs popuścił swoim zawodnikom, sprawiło, że Ajax po finale 1973 ustąpił miejsca na piłkarskim Olimpie innym. Między innymi Barcelonie, gdzie Rinus Michels od 1971 roku implementował swój futbol totalny, a dwa lata później mógł korzystać z usług sprowadzonego z Holandii Johana Cruyffa. Jonathan Wilson w „Odwróconej piramidzie” pisał: „Paradoksem jest, że dając swojemu składowi swobodę, która pozwoliła mu osiągnąć szczyt, Kovacs utorował również drogę ku jego destrukcji”.

MICHAŁ KOŁKOWSKI
SZYMON PODSTUFKA

fot. NewsPix.pl/Wikipedia/Flickr

Najnowsze

Weszło

Polecane

Świetny sportowiec może być kruchy psychicznie. „Szedł na zagrywkę blady jak ściana”

Jakub Radomski
2
Świetny sportowiec może być kruchy psychicznie. „Szedł na zagrywkę blady jak ściana”
Piłka nożna

Niepokonani. Dlaczego nikt nie wierzy, że najlepszy klub świata gra w Turkmenistanie?

Szymon Janczyk
28
Niepokonani. Dlaczego nikt nie wierzy, że najlepszy klub świata gra w Turkmenistanie?
Polecane

Agent zdradza kulisy siatkówki. „Było grubo. Bednorz w Rosji mógł trafić do więzienia”

Jakub Radomski
7
Agent zdradza kulisy siatkówki. „Było grubo. Bednorz w Rosji mógł trafić do więzienia”
Polecane

Czasy się zmieniają, on wciąż na szczycie. O’Sullivan walczy o ósme mistrzostwo świata

Sebastian Warzecha
10
Czasy się zmieniają, on wciąż na szczycie. O’Sullivan walczy o ósme mistrzostwo świata

Komentarze

3 komentarze

Loading...