Reklama

100 najlepszych drużyn powojennej Europy (100.-76.)

redakcja

Autor:redakcja

22 marca 2020, 18:59 • 38 min czytania 9 komentarzy

Futbol totalny w wydaniu Rinusa Michelsa. Tiki-taka Pepa Guardioli. Catenaccio Helenio Herrery. Który z tych fenomenalnych szkoleniowców opracował najzmyślniejszą taktykę? Dzieło którego z nich należy ocenić najwyżej?

100 najlepszych drużyn powojennej Europy (100.-76.)

Naszpikowana gwiazdami ekipa Galácticos. Holenderskie super-trio z Milanu. Niezapomniane „Dzieciaki Busby’ego”. Która z tych ekip prezentowała najpiękniejszą piłkę? Która wykorzystała sto procent swojego potencjału?

Potrójna korona PSV Eindhoven. Arsenal w niepokonanym wydaniu. Bayern Monachium sięgający po triumf w Pucharze Europy trzy razy z rzędu. Które z tych osiągnięć ma największą wymowę? Które imponuje najbardziej?

Na te i wiele innych pytań spróbujemy odpowiedzieć gigantycznym rankingiem, w którym zestawiliśmy sto najlepszych drużyn powojennej Europy. Przygotowaliśmy dla was jednak nie tylko suche zestawienie najsłynniejszych ekip w dziejach Starego Kontynentu. Ten ranking to jednocześnie fascynująca opowieść o historii europejskiego futbolu. Okazja, by przypomnieć sobie kilku wspaniałych zawodników, odświeżyć w pamięci parę kapitalnych spotkań, a być może również poznać losy niesłusznie zapomnianych, a wielkich zespołów.

Na początek kilka uwag natury organizacyjno-technicznej.

Reklama

Nasz ranking – jak sama nazwa wskazuje – opieramy wyłącznie na zespołach powojennych (czyli od 1945 roku) i wyłącznie na zespołach europejskich. Jakimi kryteriami kierowaliśmy się przy wyborze?

Cóż, było tego sporo. W pierwszej kolejności sprawdzaliśmy oczywiście gablotę z trofeami, ale niemal równie ważne było dla nas to, co dana drużyna wniosła do historii futbolu w wymiarze taktycznym, czasami wręcz filozoficznym. Mieliśmy przecież w dziejach piłki takie ekipy, które tytułów zgarnęły relatywnie niewiele, dominowały krótko, ale ich styl gry do dziś stanowi punkt odniesienia w dyskusjach o piłce. Co jeszcze? Cóż, niektóre zespoły otrzymały bonus za to, jak długo udało im się dominować. Inne doceniliśmy jednak za to, że w trakcie jednego sezonu potrafiły wygrać wszystko, zgarnęły pełną pulę. Trudno w takim rankingu przyjąć jakieś jasne, stuprocentowo klarowne kryteria. Braliśmy również pod uwagę kadrę danego zespołu i ustanawiane rekordy. Czy to na polu ligowym, czy też europejskim.

Wyjaśnienia wymaga też pewna kwestia ogólna – z pewnością wielu z was wychodzi z założenia, że umieszczenie w pierwszej dziesiątce takiego rankingu drużyny z, dajmy na to, lat pięćdziesiątych mija się z celem, ponieważ gdyby przenieść takich ananasów wehikułem czasu do 2020 roku, to zebraliby lanie nawet od Korony Kielce. Nie bronimy mieć takiego podejścia do podobnych rozkminek, ale sami go nie podzielamy. Na potrzeby rankingu założyliśmy, że talent jest po prostu ponadczasowy, a współcześni gladiatorzy też niekoniecznie musieliby wymiatać w latach czterdziestych. Pozbawieni współczesnej medycyny, wiedzy o taktyce, ubrani w dziesięciokilowe buty i kopiący stukilogramową, przemoczoną futbolówkę, na dodatek będąc po kolana w błocie.

Takie myślenie to ścieżka donikąd.

To chyba tyle, jeżeli chodzi o wstęp. Ruszamy. Na razie miejsca od 100. do 76.

***
Reklama

100. GALATASARAY SK (1996 – 2000)

Na szpicy Hakan Şükür, jeden z najwybitniejszych zawodników w historii tureckiego futbolu. Dziś wyklęty nad Bosforem z przyczyn politycznych, przed laty wręcz tam ubóstwiany, ładujący gola za golem. Za jego plecami Gheorghe Hagi, który z kolei zapracował sobie na status najwspanialszego rumuńskiego piłkarza w dziejach. W latach dziewięćdziesiątych dla każdego sympatyka futbolu postać w zasadzie kultowa. Niezapomniany, niezwykle efektownie grający playmaker, specjalista od potężnych bomb z dystansu. Między słupkami natomiast Cláudio Taffarel – czołowy bramkarz swojej generacji, posiadający smykałkę do niesłychanie spektakularnych interwencji. No i na dokładkę paru graczy, których sława miała zasięg raczej lokalny – Okan Buruk, Bülent Korkmaz, Ümit Davala, Hakan Ünsal, Emre Belözoğlu, Hasan Şaş… Listę uznanych nazwisk można ciągnąć.

U klubowego steru prezes Faruk Süren, z rozmachem poruszający się po transferowym rynku. Wreszcie – na ławce trenerskiej charyzmatyczny, błyskotliwy, no i nieco narwany Fatih Terim, zwany „Cesarzem”. Takiego pseudonimu naprawdę nie otrzymuje się przez przypadek.

Galatasaray w drugiej połowie ostatniej dekady XX wieku wskoczyło na najwyższy poziom. Po mistrzostwach Europy w 1996 roku klubem zawładnął Terim, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Kadra oparta na najlepszych krajowych zawodnikach i paru wybitnych weteranach również doskonale się sprawdziła. – Prowadzenie doświadczonych, wybitnych zawodników, takich jak na przykład Hagi, dla trenera jest najłatwiejsze. Nie mogę jednak dopuścić, by którykolwiek z członków grupy łamał dyscyplinę w szatni. Nie mam kompleksów, reguły są jasne dla wszystkich. Nikt nie narzeka. Ani Hagi, ani ktokolwiek inny – zastrzegał się Terim.

Ekipa „Lwów” cztery razy z rzędu sięgnęła po mistrzostwo kraju, dokładając do kolekcji również dwa Puchary Turcji.

Wisienką na torcie okazał się natomiast triumf w Pucharze UEFA w 2000 roku. Podopieczni Terima swoją przygodę w tych rozgrywkach zaczęli po odpadnięciu z Ligi Mistrzów i nie wyglądali na mocnych kandydatów do końcowego sukcesu, a jednak uporali się z naprawdę poważnymi rywalami i koniec końców mogli świętować europejski triumf jako pierwszy turecki klub w historii. W finałowej konfrontacji Galatasaray okazało się lepsze od naprawdę mocarnego w tamtym czasie Arsenalu, pokonując „Kanonierów” po serii rzutów karnych. Wspaniałego sukcesu „Lwów” nie przyćmiły nawet olbrzymie kontrowersje wokół zachowania tureckich kibiców.

Samo dotrwanie do konkursów jedenastek w finale było sporym wyczynem Galatasaray, ponieważ na początku dogrywki z boiska wyleciał znany z krewkiego charakteru Hagi. Ale tamtego wieczora Turcy byli w stanie przetrwać wszystko.

Przed meczem byłem bardzo zdenerwowany, ale kiedy tylko wszedłem na boisko, wszystkie emocje ze mnie uleciały – opowiada Bülent Korkmaz, kapitan tamtej ekipy. – Rozegrałem w swojej karierze wiele ważnych meczów na stadionie w Stambule, lecz atmosfera, jaka tamtego dnia unosiła się nad obiektem Parken w Kopenhadze była wyjątkowa. Występ w finale europejskiego pucharu to uczucie, którego nie można zestawić z niczym. Nasi kibice śpiewali patriotyczne pieśni, czułem gęsią skórkę na plecach. Czułem dumę, że jestem Turkiem. Myślę, że wygraliśmy ten finał dlatego, że pragnęliśmy tego o wiele bardziej niż zawodnicy Arsenalu.

W sierpniu 2000 roku Galatasaray – już z Mirceą Lucescu w roli trenera – zgarnęło jeszcze Superpuchar Europy.

W starciu z Realem Madryt błysnął Mario Jardel, nowa gwiazda klubu. Brazylijski super-snajper miał poprowadzić turecką drużynę do sukcesu w Champions League, lecz tego ostatecznie dokonać się nie udało. Niemniej – tamta ekipa i tak została zapamiętana nad Bosforem jako Avrupa Fatihi. „Zdobywcy Europy”.

99. REAL SARAGOSSA (1963-1966)

Los Magnificos. „Wspaniali”. Na taki przydomek zapracowali sobie piłkarze Realu Saragossa – Canario, Santos, Marcelino, Villa i Lapetra – w latach 60. Nie udało się im co prawda w tym okresie zostać mistrzami Hiszpanii, ale regularnie znajdowali się w najlepszej piątce ligi. No i odbili to sobie w pucharach – dwa razy wygrali Copa del Rey, a w sezonie 1963/64 zwyciężyli w Pucharze Miast Targowych.

Wspomniana piątka stała się jednym z najbardziej przerażających ataków w historii hiszpańskiego futbolu. Canario był waleczny i temperamentny, Santos potrafił się poświęcić dla zespołu, Willi imponował dryblingiem i techniką, Lapetra miał wizję gry i potrafił dyktować tempo, Marcelino zaś miał w sobie coś z artysty – to on dawał największe show z tej piątki. Udało się ich zebrać w jednym miejscu dzięki sprzedaży stadionu „El Torrero” i przeniesieniu na La Romaredę.

Niestety, kiedy Brazylijczyk Canario odszedł do Mallorki w 1968 roku, pojawiła się w zespole luka, której już nie udało się wypełnić. Real Saragossa nigdy później nie był tak mocny jak w czasie, kiedy siedmiokrotny reprezentant Canarinhos przywdziewał barwy klubu.

98. HELLAS WERONA (1983 – 1987)

Każda liga ma swoich sensacyjnych mistrzów, o których pamięta się latami. Najświeższy przykład takiej gigantycznej niespodzianki to oczywiście triumf Leicester City w Premier League, więc niech “Lisy” stanowią tutaj punkt odniesienia, ponieważ scudetto zdobyte przez Hellas Werona w 1985 roku było wydarzeniem podobnego kalibru co mistrzowski sezon podopiecznych Claudio Ranierego w angielskiej ekstraklasie. Hellas sięgający po Scudetto pokazał mi, że każdy może osiągnąć wszystko, co sobie wymarzy, jeśli tylko da z siebie wszystko i mocno w to uwierzy stwierdził Maurizio Setti, obecny prezydent klubu.

Pierwszym architektem sukcesów Hellasu na początku lat osiemdziesiątych był trener, Osvaldo Bagnoli. Drugim – dyrektor sportowy, Emilliano Mascetti. Obu panów łączyła skłonność do ryzyka. Bagnoli bardzo odważnie stawiał na zawodników z różnych powodów niespełnionych, którzy pod jego wodzą rozkwitali i grali swoją życiówkę. Dzięki temu Hellas w 1982 roku powrócił do Serie A i sprawił wielką sensację jako beniaminek, finiszując w rozgrywkach ligowych na znakomitym, czwartym miejscu w tabeli.

Gialloblu dotarli też do finału Pucharu Włoch, minimalnie ulegając tam Juventusowi. Wspomniany Mascetti uznał jednak, że to za mało.

Latem 1984 roku do Werony trafiło dwóch zawodników o olbrzymim potencjale i nieco kontrowersyjnej, żeby nie powiedzieć szemranej reputacji. Z Belgii przechwycony został Preben Elkjær Larsen, znany jako “Wariat z Lokeren”, z kolei z Niemiec wyciągnięto Hansa-Petera Briegla, nazywanego “Walcem”. Ksywa wzięła się od walca drogowego, nie od pięknego tańca.

Jak tu najkrócej wyjaśnić, czemu akurat takie pseudonimy?

Wystarczą chyba dwie ciekawostki. Duńczyk na treningi Hellasu przyjeżdżał konno. Niemiec, będący jednym z najtwardziej grających zawodników w Europie, na boisku meldował się bez ochraniaczy. Zawadzały mu w walce o piłkę.

Już pierwszym mecz sezonu 1984/85 zwiastował, że Bagnoli i Mascetti zmontowali w Weronie naprawdę konkretną ekipę. Gialloblu przed własną publicznością gładko pokonali Napoli, a debiutujący w roli środkowego pomocnika Briegel nakrył czapką Diego Maradonę, debiutującego w Italii. Już do końca sezonu Hellas nie zwolnił tempa – werończycy przegrali tylko dwa mecze w lidze i sięgnęli po mistrzowski tytuł kosztem Juventusu i Romy, które były w tamtym czasie naszpikowane gwiazdami europejskiego futbolu po sam korek. Potężny sukces, niesamowity wyczyn. Preben Elkjær uplasował się na drugim miejscu w wyścigu po Złotą Piłkę, a Briegel został wybrany piłkarzem roku w Niemczech.

Hellas sukcesu z 1985 roku już nie powtórzył, ale jeszcze przez jakiś czas trzymał się w czołówce Serie A. – Osvaldo Bagnoli był dla Werony tym, kim Bill Shankly był dla Liverpoolu. Uczynił ludzi szczęśliwymi skwitował Matteo Fontana, dziennikarz z Werony.

Wszyscy pamiętają o Scudetto, ale kiedy wygrywaliśmy Serie B graliśmy jeszcze lepiej. Byliśmy perfekcyjnie zsynchronizowaną drużyną, w której każdy wiedział, co ma robić. Tytuł? Wywalczyliśmy go, bo każdy z piłkarzy był głodny sukcesów i chciał udowodnić byłemu klubowi, że zbyt łatwo z niego zrezygnował. Byliśmy silni jako grupa, ale nie było u nas przybyszów z innej planety, którzy ciągnęli drużynę do zwycięstw – twierdzi sam Bagnoli. – W szatni zwykle siadałem w kącie i przeglądałem gazetę. Odprawy? A co ja miałem im mówić? Przez cały tydzień ćwiczyliśmy schematy, więc w dzień meczu musieli już je pamiętać. Moje słowa nic by tam nie wniosły.

97. WERDER BREMA (1981 – 1989)

W latach siedemdziesiątych Werder Brema był synonimem ligowej szarzyzny, przeciętności. Co gorsza, Die Werderaner przez długie lata pozostawali wtedy w cieniu swoich największych rywali z regionu, Hamburgera SV. Szczytem wszystkiego okazał się sezon 1979/80. W marcu HSV, zaliczane w tamtym czasie do ścisłej europejskiej czołówki, wygrało Derby Północy aż 5:0, a Werder z donośnym łoskotem zwalił się do 2. Bundesligi. Straszliwa klęska, nawet biorąc pod uwagę, że bremeńczykom wystarczył jeden sezon, by wygrzebać się z zaplecza niemieckiej ekstraklasy i powrócić do elity.

Wówczas do akcji wkroczył on. Otto Rehhagel.

Dzisiaj wszyscy już doskonale wiedzą, jak znakomity był to szkoleniowiec. Mistrzostwo Europy zdobyte z Grecją w 2004 roku to bez wątpienia najbardziej spektakularny przejaw geniuszu Niemca. Wygranie Bundesligi z niepozorną ekipą Kaiserslautern, której skład z pamięci wyrecytował swego czasu Tomasz Hajto, również dość dobitnie świadczy o tym, z jakiego kalibru trenerem mamy do czynienia. Po prostu wybitna postać. Jednak na początku lat osiemdziesiątych Rehhagel bywał jeszcze dość złośliwie przyzwany Torhagel. Czyli: „Grad goli”. To dlatego, że w 1978 roku prowadzona przez niego Borussia Dortmund przegrała mecz ligowy aż 0:12 ze swoją imienniczką z Mönchengladbach. Po takiej kompromitacji naprawdę trudno jest odbudować zszarganą reputację. Zwłaszcza, jeśli chce się uchodzić za specjalistę od defensywy.

Rehhagelowi w Bremie udało się tego jednak dokonać. Niemalże natychmiastowo uczynił z Werderu czołową drużynę Bundesligi. Jego podopieczni aż trzy razy na przestrzeni sześciu kolejnych sezonów zakończyli rozgrywki ligowe na drugim miejscu w tabeli. Przerośli nawet swoich odwiecznych oponentów z Hamburga. Wyróżniali się bardzo charakterystycznym stylem gry, doskonale się broniąc i z dużym rozmachem kontratakując.

Brakowało właściwie tylko mistrzowskiej kropki nad i, stąd zmiana pseudonimu trenera, przechrzczonego przez media na “Wiceadmirała” albo „Ottona II”.

Niemoc udało się wreszcie przełamać w sezonie 1987/88, kiedy to Werder zdetronizował Bayern Monachium i wygrał Bundesligę, tracąc w ligowych rozgrywkach tylko 22 gole, co w tamtym czasie było rekordem rozgrywek. Później Rehhagel poprowadził zresztą bremeńczyków do jeszcze jednego triumfu w lidze, dwóch sukcesów w Pucharze Niemiec i jednego zwycięstwa w Pucharze Zdobywców Pucharów. Za jego kadencji w Werderze rozwinęło się mnóstwo gwiazd niemieckiego, a nawet europejskiego futbolu. Przede wszystkim Rudi Völler, a oprócz niego choćby Karl-Heinz Riedle, Marco Bode, Mario Basler, Wynton Rufer czy też Frank Neubarth i Dieter Eilts.

Wielu z wymienionych spędziło w Werderze naprawdę długie lata, co też stanowiło dodatkową wartość tamtej drużyny. Miała swój charakter i swoich bohaterów, mocno zżytych z miejscową widownią.

Dla mnie wynik jednego meczu nie jest żadnym wyznacznikiem jakości mojej pracy – mówił Rehhagel w rozmowie z gazetą Die Kreiszeitung przed finałem PZP w 1992 roku. Karl-Heinz Riedle i Rudi Völler są dzisiaj wspaniałymi ambasadorami niemieckiego futbolu w Europie. Uważam to za taką samą część swojego dorobku jak trofea. Stworzyłem tę drużynę od zera, z moich początków pozostali w niej już tylko Jonny Otten i Thomas Schaaf. Pokazałem graczom, jak należy się zachowywać będąc zawodowym sportowcem. Żadnego alkoholu, żadnych papierosów. Zawsze jestem doskonale przygotowany do meczu. Całkowicie oddany klubowy.

Piłkarze to akceptują – dodał. – Wiedzą, że nawet kiedy jestem dla nich ostry, to zawsze chodzi mi tylko o kwestie piłkarskie. Kocham ich wszystkich jako ludzi. Dbam o to, by nie zranić ich duszy. Trzeba znać umiar. Polecam każdemu, by odwiedził Dolinę Królów w Egipcie. Kiedy znajdziesz się w tym miejscu, to szybko zrozumiesz, że czterdzieści lat twojego zawodowego życia to tylko mrugnięcie oka w wymiarze historycznym. Życie jest za krótkie na złośliwość i gniew.

96. IFK GÖTEBORG (1981-1982)

Nim Sven-Göran Eriksson stał się szkoleniowcem znanym na cały świat, dokonał wielkich rzeczy w ojczyźnie. Już jego pierwsza podjęta posada sugerowała, że ten gość sroce spod ogona zdecydowanie nie wypadł. Z Degerfors błyskawicznie awansował do pierwszej ligi, co nie uszło uwadze mających spore ambicje władz IFK Göteborg.

Gdyby jednak w momencie zatrudnienia Svena ktoś powiedział im, że za trzy lata Szwed poprowadzi IFK do zmiażdżenia w finale Pucharu UEFA potężnego HSV Ernsta Happela, pewnie nie byliby w stanie dać takim prognozom wiary.

Zespół Erikssona rozjeżdżał jednak kolejnych przeciwników i o ile eliminacja fińskiej Haki czy Dinamo Bukareszt była jeszcze możliwa do wyobrażenia, o tyle zwycięstwa z Valencią i Kaiserslautern, to już były sporego kalibru sensacje. IFK powtórzyło jednak dwukrotnie ten sam schemat – wyszarpany remis na wyjeździe i destrukcja przeciwnika u siebie.

HSV jednak zespół z Göteborga nie pozostawił złudzeń. Najpierw wygrał u siebie 1:0, by w Hamburgu rozjechać Niemców walcem atomowym. 3:0 w obecności 57 tysięcy kibiców było prawdziwym szokiem dla gospodarzy. Doniosłości to osiągnięcie nabrało jeszcze rok później, gdy HSV wygrało kolejną edycję Pucharu Europy, pokonując w finale Juventus z Platinim, Bońkiem, Zoffem, Scireą, Tardellim, Gentile czy Rossim. Jeśli podliczyć współczynnik UEFA, liga szwedzka w 1982 roku dysponowała podobną liczbą punktów do włoska Serie A. Właśnie ze względu na kapitalne pucharowe szarże Göteborga.

95. PARIS SAINT-GERMAIN (2012 – 2016)

Zlatan Ibrahimović dobijający do granicy 50 bramek w sezonie, do tego sekundujący mu Edinson Cavani, również tłukący gola za golem. Pełen kreatywności środek pola. Ángel Di María dokazujący na skrzydle, brazylijskie gwiazdy w defensywie. Najpierw Carlo Ancelotti, potem Laurent Blanc na ławce trenerskiej. Co tu dużo mówiąc – Paris Saint-Germain z katarską kroplówką finansową od początku było klubem skazanym na sukces. I ten sukces udało się osiągnąć, jasne, lecz wyłącznie na krajowym podwórku.

Zaczęło się niemrawo – od przegrania walki o triumf w Ligue 1 z Montpellier. Ale pierwsze śliwki robaczywki, później PSG pozamiatało już konkurencję we Francji. Cztery mistrzowskie tytuły z rzędu mówią same za siebie, a to przecież nie koniec sukcesów paryżan.

W 2015 i 2016 roku PSG wygrało w kraju po prostu wszystko, co jest do wygrania. Mistrzostwo. Puchar Francji. Superpuchar Francji. Puchar Ligi Francuskiej. Nawet największym ekipom w dziejach takie wyczyny rzadko kiedy się udawały. Osiągnięcie sukcesu na każdym froncie jest w świecie futbolu wyczynem, który graniczy z cudem. Paryż nie jest zresztą żadnym chwalebnym wyjątkiem od reguły. Ekipa z Parku Książąt pozostaje bowiem niespełniona na europejskiej arenie.

Ćwierćfinał, ćwierćfinał, ćwierćfinał, ćwierćfinał.

Cztery sezony rozczarowań w Lidze Mistrzów.

To nie oznacza, że trzeba na PSG spuścić kurtynę milczenia. To wielka drużyna. W sezonie 2015/16 prezentowała się wręcz fenomenalnie. Pewnie Laurent Blanc do dziś zadaje sobie pytanie, jakim cudem udało mu się przegrać ćwierćfinałowy dwumecz w Champions League z Manchesterem City, który w tamtym czasie był naprawdę pod formą. Przy całym szacunku dla czterech lat absolutnej hegemonii PSG na krajowym podwórku i dla wszystkich ustanowionych przez nią rekordów, nie jesteśmy jednak w stanie sklasyfikować tej drużyny wyżej. Bo po prostu stać ją było na więcej. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że hegemonia PSG w Ligue 1 została jednak przełamana przez AC Monaco.

Zobaczymy, jak daleko zawędruje paryska ekipa z duetem Mbappe&Neymar na czele.

94. OLYMPIQUE LYON (2001 – 2008)

Siedem mistrzowskich tytułów z rzędu. Można patrzeć na ligę francuską z pewnym powątpiewaniem, mając w pamięci choćby ekipę sklasyfikowaną poważej. Można wypominać brak sukcesów na europejskiej arenie. Można pamiętać, że – niezależnie od poziomu dominacji na krajowym podwórku – najlepsi zawodnicy i tak czmychali z klubu. To wszystko prawda. Niemniej, Olympique Lyon w pierwszej dekadzie XXI wieku napisał naprawdę piękną opowieść, którą mimo wszystko trzeba doceniać i o której należy pamiętać.

W 2002 roku Les Gones pierwszy raz w całej swojej historii znaleźli się na szczycie Division 1. Pewnie nawet sam Jean-Michel Aulas, krnąbrny właściciel klubu, nie spodziewał się wówczas, że jego drużyna aż do tego stopnia zdominuje francuskie rozgrywki.

Trzeba powiedzieć, że to właśnie postać właściciela stanowi klamrę, która spina te wszystkie mistrzowskie tytuły. Aulas uczynił z Lyonu nie tylko doskonale prosperujący biznes, ale i bardzo atrakcyjny produkt bez względem czysto sportowym. Choć w drużynie w czasach hegemonii zmieniało się sporo. Pierwsze mistrzostwo dla Les Gones zdobył Jacques Santini. Kolejne trzy wywalczył Paul Le Guen. Następne dwa – doświadczony Gérard Houllier. No i wreszcie siódmy, ostatni tytuł mistrzowski został wywalczony za kadencji Alaina Perrina. Wszystkich Aulas pozbywał się w gruncie rzeczy z tego samego powodu. Ponieważ nie potrafili doprowadzić Olympique’u do triumfu w Champions League.

Swój najlepszy wynik w Lidze Mistrzów zawodnicy Lyonu osiągnęli… w 2010 roku. Gdy ich krajowa dominacja przeszła już do historii. W latach 2002 – 2008 nie udało im się ani razu przebrnąć choćby przez ćwierćfinał. Toczyli wspaniałe dwumecze, straszliwie gnębili Real Madryt. Ale jak przychodziło co do czego, wymiękali.

Jeżeli chodzi o zawodników, rotacja też była spora. Mahamadou Diarra z Francji trafił do Realu Madryt, podobnie jak Karim Benzema. Florent Malouda i Michael Essien przenieśli się do londyńskiej Chelsea, Eric Abidal do Barcelony. Summa summarum – tylko trzech piłkarzy zapisało na swoim koncie wszystkie siedem mistrzowskich tytułów w barwach Lyonu. Przede wszystkim bramkarz, Grégory Coupet, który rozegrał w barwach Olympique’u aż 518 spotkań, choć wcale nie jest wychowankiem klubu. Do tego Sidney Govou, no i rzecz jasna niezapomniany Juninho Pernambucano, jeden z najwybitniejszych wykonawców stałych fragmentów gry w historii futbolu.

Brazylijczyk aż 75 razy trafił do siatki ze stojącej piłki. To oficjalny rekord wszech czasów. I to trochę podsumowanie tamtego Lyonu – pozostały po nim trudne do pobicia rekordy, ale tego najważniejszego trofeum zabrakło. Nawet nie było blisko.

93. IPSWICH TOWN (1973 – 1982)

Nie od razu Ipswich zbudowano – gdyby sir Bobby Robson znał polskie powiedzonko na temat Krakowa, to na pewno w ten sposób by je sparafrazował, żeby krótko podsumować swoje początki w roli szkoleniowca Ipswich Town. Co tu dużo mówić – na starcie Anglikowi wiodło się na ławce trenerskiej ekipy „Traktorzystów” dość przeciętnie. Klub wegetował sobie po prostu w środku tabeli, bez wielkich nadziei na nagły progres. Dziś jednak przed stadionem Ipswich Town stoi dumnie statua Robsona – można się zatem domyślać, że nagły i niespodziewany progres jednak się wydarzył, a zespół wskoczył do czołówki brytyjskiego futbolu.

Punktem przełomowym dla ekipy z Suffolk okazał się sezon 1972/73. Wówczas podopieczni Robsona osiągnęli kapitalne, czwarte miejsce w angielskiej ekstraklasie, dokładając do tego na dodatek Texaco Cup. Rozgrywkach niezbyt może prestiżowych, ale jednak mających jakieś tam znaczenie.

Potem zresztą wiodło się „Traktorzystom” już tylko lepiej. W 1978 roku klub zwyciężył w Pucharze Anglii, niespodziewanie pokonując Arsenal na wypełnionym po brzegi stadionie Wembley. Mało tego – w latach 1981-82 Ipswich dwukrotni skończyło ligę na drugim miejscu, przegrywając wyścig po mistrzowski tytuł z Aston Villą i Liverpoolem. Obie te ekipy święciły w tamtym okresie triumfy w Pucharze Europy. Ale i ekipa Robsona nie odpuszczała w międzynarodowych rozgrywkach. W 1981 roku udało się Anglikom zwyciężyć w Pucharze UEFA. Doskonale pamiętają to na pewno starsi sympatycy Widzewa Łódź, ponieważ piłkarze Ipswich na drodze do tytułu napotkali łodzian i okrutnie złoili im skórę. U siebie Widzew zwyciężył 1:0, ale na wyjeździe przyjął pięć sztuk

Wiodącą rolę w sukcesach Ipswich w tamtym okresie odgrywał rzecz jasna charyzmatyczny manager. Robson miał do dyspozycji kilku ciekawych zawodników, takich jak Arnold Mühren, Mick Mills, Terry Butcher, Eric Gates, Paul Mariner czy Alan Brazil. Sroce spod ogona żaden z nich nie wypadł, mieli swoją markę nie tylko na Wyspach. No ale umówmy się – znalazłoby się co najmniej kilka klubów w angielskiej ekstraklasie o większym potencjale kadrowym niż ten, którym dysponował Robson. Przez trzynaście lat pracy z klubem trener ściągnął do Ipswich zaledwie czternastu zawodników. Koncentrował się na kreowaniu gwiazd, nie zaś polowaniu na takowe.

Wyszło mu to znakomicie, nawet jeśli summa summarum nie udało się spuentować tego mistrzostwem kraju.

– To, że nie wygraliśmy ligi pozostaje największym rozczarowaniem mojej zawodowej kariery, przynajmniej jeżeli chodzi o jej klubową część – wyznał Robson w swojej autobiografii. – W 1981 roku dziennikarze z całej Europy wybrali nas najlepszym zespołem kontynentu. Kiedy mój czas na Portman Road dobiegał końca, jeden z dyrektorów uścisnął mi dłoń i powiedział: „Wiem, że przyszedł już na ciebie czas i robisz to, co musisz. Ale jest mi przykro, że odchodzisz. Chcę ci podziękować za dekadę futbolu, jakiego już w Ipswich nigdy nie zobaczymy”. Nigdy nie zapomniałem tych słów.

Takie pożegnanie dziwić nie może. Robson w Ipswich to nie tylko nowatorskie metody taktyczne, nie tylko wielka charyzma, ale – być może nawet przede wszystkim – dobry duch klubu. Anglik był przyjacielem wszystkich. Kibice nie obrazili się na niego nawet wtedy, gdy – chyba obrażony zbyt cichym dopingiem – Robson nazwał ich „bandą zombie”.

Na następny mecz fani przyszli z plakietkami „Armia Zombie Robsona”. I dopingowali bardziej żywiołowo.

92. RANGERS FC (1955 – 1967)

Gdybyśmy brali pod uwagę również przedwojenne zespoły, pewnie w rankingu zagościłaby ekipa Rangersów, którą zbudował legendarny Bill Struth, osiemnastokrotny mistrz Szkocji. No ale większość jego sukcesów przypada jednak na lata dwudzieste i trzydzieste, więc nie pozostaje nam nic innego, jak docenić sukcesy jego spadkobiercy. Scot Symon, bo o nim mowa, przejął stery okrętu z Ibrox Park w 1954 roku. Wcześniej był zresztą zawodnikiem The Gers, więc na temat metod swojego zacnego poprzednika wiedział wszystko.

I szybko udowodnił, że nauki Strutha nie poszły w las. Rangers już w drugim sezonie pracy Symona sięgnęli po mistrzostwo kraju. Łącznie Szkot w latach 1955 – 1967 zdobył siedem tytułów mistrzowskich, dokładając do tego cztery wicemistrzostwa, pięć Pucharów Szkocji i cztery Puchary Ligi Szkockiej. Zabrakło tylko wisienki na torcie, jaką byłby sukces na europejskiej arenie, choć było blisko. Rangers raz zawędrowali do półfinału, a raz do ćwierćfinału Pucharu Europy. Dwukrotnie przegrali też finał Pucharu Zdobywców Pucharów.

Całkiem niezłe wyniki. Zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że Symon nie był managerem idącym z duchem czasu. Twardo trzymał się przedwojennych metod swojego poprzednika, które nawet w latach sześćdziesiątych sprawdzały się zupełnie nieźle.

W futbolu często przesadzamy z nazywaniem czegoś “magią”, ale Scot Symon miał w sobie coś naprawdę magicznego – stwierdził Alex Ferguson, który miał okazję, by krótko grać dla Symona. – Kiedy wchodził do szatni, wszyscy cichli, a nawet przestawali czyścić buty. Czekaliśmy w milczeniu, aż dostaniemy pozwolenie, by się odezwać. Wiele w swoim piłkarskim życiu widziałem, ale takiej atmosfery, jaka panowała wtedy na Ibrox, już nigdy nie doświadczyłem. Trener nie pozwalał nam nawet na trzymanie rąk w kieszeniach w jego obecności. Nigdy nie krytykował nas jednak publicznie. W szatni było różnie, lecz w rozmowach z dziennikarzami bronił nas choćby nie wiem co. Myślę, że w momencie, gdy Rangers zwolnili Symona… stracili swoją wielkość. To najgorsza decyzja w historii klubu.

91. DERBY COUNTY (1971-1975)

Nim Brian Clough zawładnął piłkarską Europą z Nottingham Forest, udało mu się podbić Anglię z ekipą Derby County. Nie był łatwym człowiekiem do współpracy, stąd w 1973 roku, mimo doprowadzenia Derby do mistrzostwa w 1972, został zastąpiony przez Dave’a Mackaya. Ale położył podwaliny pod sukces, który najpiękniejsze lata w historii klubu spiął klamrą. Drugiego – i ostatniego po dziś dzień – tytułu najlepszej drużyny w Anglii.

Jednym z ojców sukcesu na boisku był Archie Gemmill, który – gdyby nie determinacja Clougha – pewnie nigdy by dla Baranów nie zagrał. Menedżer wybrał się do domu Gemmilla i zagroził mu, że tak długo, jak długo zawodnik nie podpisze umowy z jego klubem, on nie ruszy się samochodem z jego podjazdu. Jeśli będzie trzeba, może w nim nawet spać.

Ostatecznie Clough dopiął swego, a Gemmill był kluczową postacią w obu mistrzowskich sezonach Derby, łącznie występując w 261 spotkaniach tego klubu.

Już początek lat 70. był dla zespołu Derby zwiastunem, jak piękny czas może czekać klub z East Midlands. Wywalczył sobie bowiem w sezonie 69/70 nie tylko trzecią pozycję w lidze, ale także  udział w Watney Cup – towarzyskim spotkaniu dwóch zespołów z największą liczbą goli w Football League, która jednocześnie nie wywalczyła awansu lub europejskich pucharów. Sponsorem był browar, którego właściciel uważał, że bramki na meczach podnoszą sprzedaż jego piwa. Przeciwnikiem w finale, do którego udało się drużynie Clougha dojść, był Manchester United.

To właśnie tego dnia Brian Clough zasmakował po raz pierwszy, jak smakuje zwycięstwo w finale. Można mówić, że to tylko turniej towarzyski, ale obecność 32 tysięcy osób na trybunach, wśród których był prezydent FIFA Stanley Rous zdecydowanie nadawała okolicznościom prestiżu. Bobby Charlton, George Best, Dennis Law – zdobywcy Złotej Piłki – musieli po spotkaniu spuścić głowy i pogratulować Baranom wysokiego, przekonującego triumfu 4:1.

Dwa lata później Derby było już mistrzem Anglii, kolejne trzy lata później ten wyczyn powtórzyło. Po drodze, niedługo po awansie aż do półfinału Pucharu Europy, zamieniono Clougha na Dave’a Mackaya (co nie do końca spodobało się drużynie), bowiem tarcia między menedżerem a zarządem zrobiły się z czasem nie do zniesienia. Mackay miał zespół piekielnie mocny w obronie, dosypał szczyptę szaleństwa w ofensywie i tak oto narodziła się najwybitniejsza ekipa, jaką kibice Derby oglądali – Bruce Rioch zaopatrywał świetnymi dograniami trio Kevin Hector, Francis Lee, Roger Davies.

Złote lata dobiegły jednak końca bardzo szybko. Następny sezon to jeszcze 4. miejsce, kolejne – trzy razy dolna połówka tabeli, za czwartym spadek do Division Two.

90. DINAMO ZAGRZEB (1966-1967)

W 1967 roku Dinamo stało się pierwszym zespołem z Jugosławii, który zwyciężył w rozgrywkach europejskich pucharów. Wygrało Puchar Miast Targowych, po drodze rozprawiając się w wielkim stylu z rywalami naprawdę wysokiej klasy. Ich comeback przeciwko Eintrachtowi Frankfurt w półfinale należy do najlepszych w historii europejskich rozgrywek.

Gdy we Frankfurcie padł wynik 3:0 dla gospodarzy, wydawało się, że jest pozamiatane. Że piękna przygoda, której składową była wygrana 5:2 w dwumeczu z Juventusem Heriberto Herrery, dobiega końca. Nic bardziej mylnego.

Dinamo błyskawicznie, już w pierwszym kwadransie, odrobiło dwie bramki deficytu, a kiedy mecz chylił się ku końcowi, potężną przewagę osiągniętą w całym spotkaniu zmaterializował trzecim trafieniem Josip Gucmirtl. Jak czytamy na stronie eintracht-archiv.de, karny w 102. minucie był kontrowersyjny, ale nie zmienia to faktu, że został podyktowany a następnie bezlitośnie wykorzystany przez Belina.

W finale wcale nie czekał łatwiejszy przeciwnik, a jednak i z Leeds udało się w dwumeczu wygrać, ba – nie stracić choćby jednego gola przeciwko rywalowi z Anglii.

89. REAL SOCIEDAD (1979-1983)

Złote lata Realu Sociedad, które nie doczekały się już później choćby swobodnego nawiązania. Już w 1980 roku Baskowie byli o krok od mistrzostwa kraju, ale wypuścili tak doskonałą okazję w ostatniej serii gier, nie dając rady grającej w dziewiątkę Sevilli. Ale w ich przypadku nie była to okazja, która miała nie powrócić. W Sociedad udało się bowiem zebrać nieustraszoną grupę, która przypuściła kolejny – tym razem już w pełni udany – szturm na krajową dominację klubów z Madrytu – na sześć poprzednich tytułów, pięć padło łupem Realu, jeden – Atletico.

Wszystkiemu dowodził świętej pamięci Alberto Ormaetxea, koronując dzieło swoich trzech poprzedników – Rafaela Iriondo, Andoniego Elizondo i José Antonio Irulegui. Jego zespół stworzył bardzo mocną więź z kibicami, był niesamowicie trudny do złamania w defensywie, charakterny. I choć w sezonie 82/83 nie potrafił już trzeci raz z rzędu wygrać ligi, dotarł aż do półfinału Pucharu Europy, gdzie odpadł z niesamowicie wtedy mocnym HSV. Zresztą zwycięzcą całej edycji.

88. DEPORTIVO LA CORUÑA (1999-2004)

Ból ściska serce, gdy patrzy się na dzisiejszy upadek Deportivo, które przecież nie dalej, jak dwie dekady temu, było „SuperDepor”. Zespołem regularnie grającym w europejskich pucharach, mistrzem Hiszpanii, drużyną zdolną odwrócenia losów dwumeczu w Lidze Mistrzów nawet wtedy, kiedy wracała z San Siro po bolesnym 1:4. Aż do dwumeczu Barcelony z PSG, kiedy to Barcy udało się dzięki 6:1 na Camp Nou odrobić 0:4 z Paryża, nikt nie potrafił pobić wyczynu drużyny Javiera Irurety.

Deportivo było mistrzem w tego typu zwycięstwach. W psuciu święta, na które rywale byli już w pełni przyszykowani. Do historii przeszedł bowiem także wygrany finał Copa del Rey z Realem Madryt, kiedy to Królewscy chcieli triumfem uczcić stulecie istnienia klubu.

Galaktyczni Królewscy zostali tego dnia stłamszeni przez rewelacyjne trio Valeron-Sergio-Diego Tristan.

Niestety, sezon 2003/04, ten ze słynnym 4:0 z Milanem, był w zasadzie ostatnim wielkiego Deportivo. Irureta i Mauro Silva odeszli w 2005, klub zaczął się staczać finansowo aż do spadku z ligi. Dziś jest już tylko niewyraźnym cieniem tamtej niesamowitej ekipy.

87. ATLETICO MADRYT  (1972-1974)

Jeśli szukać w historii Atletico zespołu najbardziej przypominającego ten dzisiejszy Diego Simeone, najsłuszniejszym tropem byłby zdecydowanie ten z początku lat 70. ubiegłego stulecia.

To był czas Juana Carlosa Lorenzo, który stawiał na ścisłą dyscyplinę i sprawienie, by przeciwnik miał dość rywalizacji z tak twardo, nieustępliwie, bezwzględnie grającym zespołem ze stolicy Hiszpanii. Wyjazdowe starcie z Celtikiem w półfinale Pucharu Europy nazywano wtedy jednym z najbardziej wypełnionych cynicznymi faulami meczów, jakie widziały te rozgrywki. Cel uświęcił jednak podjęte środki, choć nie obyło się bez ofiar. Tymi byli Ayala, Diaz i Quique, którzy zostali zawieszeni po dwumeczu ze Szkotami.

Mimo ich braku w finale, Atletico niemal udało się sięgnąć po Puchar Europy. Zabrakło dosłownie kilku minut, by dowieźć prowadzenie w starciu z Bayernem. Niestety, gol Schwarzenbecka doprowadził do powtórki, którą Niemcy wygrali już wysoko, 4:0.

86. CAGLIARI (1969-1970)

Jedyne scudetto w historii Sardynii, to właśnie dzieło ekipy Cagliari z końcówki lat 60./początku lat 70. To był zespół, na który nikt nie stawiał, co stało się poniekąd jego największym atutem. Angelo Domenghini, który zasilił go odchodząc z Interu powiedział później: – Odetchnąłem. Nie było już telewizji, dziennikarzy, sponsorów. Ponownie odkryłem piękną, autentyczną piłkę i radość z gry. Wychodziłem na boisko z czystą głową, byłem silniejszy, czułem się jakbym oddychał pełnymi płucami i czułem głód zwycięstwa.

Drużyna prowadzona przez Manlio Scopigno była prawdziwą jednością. – Klimat zrobiło to, że mieszkaliśmy razem. Tuzin chłopaków w jednym mieszkaniu. Każdy miał swoją sypialnię, ale reszta była wspólna. Nasz pensjonat wkrótce stał się miejscem spotkań całej drużyny, rozmawialiśmy i wycinaliśmy sobie numery. Pamiętam, jak kiedyś z mojego pokoju zniknęło łóżko. Chłopaki wyrzucili je przez okno do ogrodu… – wspominał po latach Giulio Zignoli.

Nic więc dziwnego, że na boisku Sardyńczycy tak imponowali zgraniem, zrozumieniem, że jak już wspięli się na fotel lidera po wygranej z ówczesnym mistrzem, Fiorentiną, to już nie chcieli z niego zejść. Aż do chwili, kiedy można było wznieść upragnione trofeum. Scapigno wypowiedział wtedy pamiętne słowa: „jeden tytuł z Cagliari jest wart więcej niż dziesięć wygranych gdzie indziej”.

85. VALENCIA CF (2001 – 2004)

Kiedy Rafael Benítez w 2001 roku obejmował posadę szkoleniowca Valencii, stał przed trudnym zadaniem. Drużyna przez dwa lata z rzędu występowała w finale Ligi Mistrzów, więc oczekiwania wobec nowego szkoleniowca były naturalnie bardzo wygórowane. A okoliczności trochę się jednak zmieniły, niekoniecznie na lepsze. Drużynę opuścił Gaizka Mendieta – środkowy pomocnik, wokół którego dotychczas kręciła się cała gra Los Ches. Niedoświadczony w prowadzeniu zespołów z najwyższej półki Benítez musiał zatem natychmiast popisać się nie lada umiejętnościami i skutecznie przedefiniować styl gry Valencii.

Szczególnym autorytetem w szatni błysnąć nie mógł. Nie było bowiem żadną tajemnicą, że działacze klubu próbowali wcześniej zatrudnić paru innych szkoleniowców, ale negocjacje spełzły na niczym. Benítez nie był nawet opcją numer dwa, ale cztery albo nawet pięć.

Jak z tego wybrnął?

Popisowo. Sięgnął z Valencią po dwa mistrzowskie tytuły, na dokładkę wygrał również Puchar UEFA. Ekipa z Estadio Mestalla tak wielkich sukcesów nie odniosła przez kilkadziesiąt poprzednich lat.

Zespół Beníteza został zapamiętany jako ekipa super-defensywna, specjaliści w dziedzinie blokowania dostępu do własnej bramki. To trochę skrzywiona reputacja. Fakt – pierwszy triumf w hiszpańskiej ekstraklasie został przez Los Ches zdobyty przede wszystkim dzięki doskonałej organizacji gry w obronie. Valencia w sezonie 2001/02 zdobyła zaledwie 51 goli w lidze. Prawie o dwadzieścia mniej od galaktycznego Realu Madryt. Najlepszym strzelcem zespołu był Ruben Baraja – autor, bagatela, siedmiu bramek. Ale już w sezonie 2003/04 na Valencię można było z przyjemnością popatrzeć.

Santiago Cañizares wciąż fenomenalnie bronił. Roberto Ayala i Carlos Marchena wciąż odwalali kawał dobrej roboty w destrukcji. Rubén Baraja i David Albelda wciąż czyścili środek pola. Jednak do głosy doszli też ofensywni zawodnicy. Przede wszystkim magik Pablo César Aimar i dynamiczny Vicente Rodríguez.

Myślę, że nasze sukcesy nie są już możliwe do powtórzenia – powiedział Benitez w rozmowie z FourFourTwo. – Real i Barcelona mają zbyt dużą przewagę nad resztą stawki.

84. PARTIZAN BELGRAD 1965-1966

Gdyby tylko finał Pucharu Europy był w 1966 roku rozgrywany w Belgradzie, a nie na Heysel…

W sezonie 1965/66 nie było straty, jakiej Partizan nie potrafiłby odrobić u siebie, nie było zespołu w Pucharze Europy zdolnego strzelić choćby jedną bramkę drużynie Adbulaha Gegicia, gdy ten występował na własnym terenie. Belgradczycy nie wygrali ani jednego spotkania na wyjeździe, przegrali 0:1 z Manchesterem United i Werderem Brema, 1:4 ze Spartą Praga, zremisowali 2:2 z Nantes. A jednak w domu nie stracili ani jednej bramki, wygrali każde spotkanie, stratę ze stolicy Czech odrobili z konkretną nawiązką, na 1:4 odpowiedzieli pogromem 5:0.

Dopiero Real Madryt w finale okazał się po prostu za mocny.

Choć Królewscy musieli gonić, odrabiać gola Velibora Vasovicia z 55. minuty. Vasović, doświadczony stoper, dał się poznać z tak dobrej strony, że gdy Rinus Michels kompletował w Amsterdamie zespół marzeń, postanowił ściągnąć go do siebie i uczynić centralną postacią defensywy. Jemu udało się więc zdobyć Puchar Mistrzów, dla jego kolegów utracona w 1966 roku szansa była jednocześnie ostatnią taką w karierze.

83. SSC NAPOLI (1986 – 1990)

Diego Armando Maradona. Właściwie na tym można by było zakończyć opowieść.

Pisaliśmy na Weszło: „Kiedy Argentyńczyk przybył do Neapolu w 1984 roku po niezbyt szczęśliwym pobycie w FC Barcelonie, z miejsca stał się najcenniejszym skarbem dla miasta. Miasta straszliwie biednego, targanego rozmaitymi konfliktami, zdominowanego przez mafijne układy spod szyldu słynnej kamorry, trzymającej w garści najważniejsze dziedziny życia Neapolu. Przygoda Diego z ekipą Azzurrich też miała rzecz jasna swoje ostre zakręty, ale już po trzech latach niemożliwie utalentowany Argentyńczyk zdołał wprowadzić przeciętną wcześniej drużynę na szczyt świata calcio i sięgnąć z nią po mistrzostwo Włoch.

Zdobycie scudetto w 1987 roku bez wątpienia może uchodzić za jeden z najważniejszych momentów w całych dziejach miasta, którego symboliczne początki historycy datują na IX wiek przed Chrystusem. Maradona zastał Neapol zrujnowanym i w sumie to takim też go zostawił, ale po drodze uczynił dumnym. (…)

Najgłośniejsze, najtłoczniejsze i najbardziej chaotyczne miasto Europy się wyludniło – pisał włoski naukowiec, Amalia Signorelli, w swoich badaniach na temat fenomenu popularności Maradony. 10 maja 1987 roku, w przedostatniej kolejce Serie A, Napoli zremisowało na Stadio San Paolo z Fiorentiną 1:1 i zapewniło sobie upragnione, pierwsze mistrzostwo. Najpierw miasto w istocie się wyludniło, gdy wszyscy zamarli w pełnym napięcia oczekiwaniu przed telewizorami, obserwując kluczowy mecz. A potem eksplodowało ze szczęścia. Dzisiaj trudno już nawet wiarygodnie stwierdzić, jak długo Neapol fetował ten historyczny sukces. Jedni twierdzą, że całą noc i cały następny dzień. Inni dowodzą, że impreza przetaczała się przez miasto calutki tydzień, albo i jeszcze dłużej. Słynne stało się graffiti, które ktoś wysmarował na miejscowym cmentarzu. Ścianę kapliczki pokrył wymowny napis: „Nie wiecie, co straciliście”.

Maradonie też dedykowano kapliczki, stawiano pomniki, pisano dla niego poematy. Dziewczyny oddawały mu swoją cnotę, mężczyźni nazywali swoich synów jego imieniem. Otoczono go kultem”.

Oczywiście sprowadzenie sukcesów Napoli w drugiej połowie lat osiemdziesiątych tylko do postaci Maradony byłoby uproszczeniem. Dwa tytuły mistrzowskie w Italii, zwycięstwo w Pucharze Włoch i triumf w Pucharze UEFA to również zasługa innych znakomitych zawodników, takich jak choćby Careca, Alemão, Fernando de Napoli, Ciro Ferrara, Andrea Carnevale, Giovanni Francini, Luca Fusi… Diego miał z kim pokopać.

Niemniej – ani przed, ani po Maradonie neapolitańczycy ani razu nie mieli okazji do świętowania zdobycia scudetto. I pewnie rychło się taka szansa nie nadarzy.

82. LAZIO (1997-2001)

Sezon 1999/2000 był jednym z najbardziej pamiętnych w dziejach Serie A. Losy mistrzostwa decydowały się bowiem do ostatniej kolejki, a kluczową rolę odegrał w niej ślepy los. Czy raczej rywal zdecydowanie bardziej nieubłagany niż jakikolwiek boiskowy, z którym Juventus mógłby się w decydującej serii gier zmierzyć. Rzęsista ulewa.

Juventus mając 2 punkty przewagi nad Lazio potrzebował wygranej z Peruggią, by przyklepać scudetto. Remis, przy jednoczesnej wygranej Lazio, oznaczałby rozegranie pomiędzy turyńczykami a rzymianami dodatkowego dwumeczu pomiędzy dwoma liderami. Lazio jednak wygrało, a Juventus przegrał 0:1 na boisku przypominającym bardziej mokradła niż plac do gry w piłkę.

To było szczęśliwe, acz piękne ukoronowanie świetnego okresu Lazio. Lazio grającego niezwykle efektownie. Na koniec sezonu rzymianie mieli na koncie 64 gole, o 18 więcej niż Juve imponujące zaś defensywą twardszą niż stal. To był czas, kiedy w Rzymie nie liczyli się z kasą i spełniali właściwie każdą zachciankę Svena Gorana Erikssona. Juan Sebastian Veron? Proszę bardzo. Nestor Sensini? Żaden problem. Diego Simeone? Jasne, gdzie podpisać? Simone Inzaghi? Kennet Andersson? Jasne!

Zresztą we wszystkich letnich okienkach Szwed mógł liczyć na konkretne wsparcie władz. Christian Vieri, Macelo Salas, Sinisa Mihajlović, Dejan Stanković, Vladimir Jugović, Roberto Mancini, a tuż po scudetto – Hernan Crespo, Claudio Lopez czy Angelo Peruzzi.

I tę ekipę oglądało się znakomicie. Ogromny potencjał w ofensywie z Salasem i obdarowanym pełną swobodą w ofensywie Roberto Mancinim. Pavel Nedved na skrzydle, argentyńskie serce drugiej linii – Veron, Sensini, Simeone. Alessandro Nesta i Sinisa Mihajlović na stoperze, trzej wymieniający się na bokach defensywy zawodnicy wielkiej klasy – Negro, Pancaro i Favalli.

— Wielu zawodników było wśród najlepszych na świecie na swoich pozycjach. Wszyscy byli urodzonymi zwycięzcami. Chcieli wygrywać każdy mecz — opowiadał Eriksson w „Tactical Masterclass: Lazio 1999-2000” na kanale „The Coaches’ Voice”.

81. PSV EINDHOVEN (1974 – 1978)

Aż do lat siedemdziesiątych PSV Eindhoven było liczącą się siłą piłkarską w Holandii, miało swoje sukcesy na koncie, ale mimo wszystko pozostawało w cieniu Ajaksu Amsterdam i Feyenoordu Rotterdam. Wszystko zmieniło się w momencie, gdy drużynę objął Kees Rijvers, który dla ekipy z Eindhoven był mniej więcej tym, kim Rinus Michels dla Ajaksu.

W 1975 roku Rijvers poprowadził PSV do mistrzostwa Holandii – pierwszego od dwunastu lat, piątego w erze Eredivisie. Rok później „Rolnicy” obronili tytuł, dokładając do tego jeszcze krajowy puchar, drugi za kadencji Holendra. W 1978 roku podopieczni Rijversa sięgnęli zaś po mistrzostwo numer trzy, a ten sukces uświetnili dodatkowo triumfem odniesionym na europejskiej arenie. Udało im się zwyciężyć w rozgrywkach Pucharu UEFA. W finale PSV okazało się zdecydowanie mocniejsze od francuskiej Bastii. Tak naprawdę jednak największym osiągnięciem w tamtej kampanii było dla PSV pokonanie w dwumeczu FC Barcelony, w której występowali Johan Cruyff i Johan Neeskens.

Po takim sukcesie nie wypadało się już wyłożyć na jakiejś tam Bastii.

W holenderskiej drużynie aż roiło się od gwiazd europejskiego futbolu, które nie miały powodów do kompleksów względem wspomnianego duetu z Barcelony. Bracia Willy i René van de Kerkhof byli zawodnikami absolutnie topowymi, podobnie jak napastnik Willy van der Kuijlen. Klasę trzymali też Jan Poortvliet, Huub Stevens, Jan van Beveren i Adrie van Kraay. Właściwie można tak wymienić całą jedenastkę “Rolników”.

Wygraliśmy wtedy prawie wszystko, co tylko możliwe. Mistrzostwo kraju. Puchar Holandii. Puchar UEFA. Mieliśmy w składzie pięciu czy sześciu chłopaków, którzy na mistrzostwach świata w Argentynie doszli do finału. Piękny czas. Wspaniała drużyna, zbudowana przez trenera Keesa Rijversa – opowiadał Willy van de Kerkhof. – Znaliśmy się świetnie, bo długo ze sobą graliśmy. Ja i mój brat trafiliśmy do klubu z Twente w 1973 roku. Już rok później zdobyliśmy pierwsze mistrzostwo w Eindhoven. Drużyna się wtedy jeszcze umocniła. Zwłaszcza, że jej trzon stanowili miejscowi chłopcy. Doskonale się rozumieliśmy.

80. REAL MADRYT (2010-2013)

Jose Mourinho nazwał w rozmowie z portugalską telewizją Canal 11 tę posadę najważniejszą w karierze pod względem zdobytego doświadczenia. I mówiąc o zespołach, które w XXI wieku najmocniej zapadły w pamięć, doprawdy nie sposób nie wspomnieć o Realu, który sztukę błyskawicznego kontrataku doprowadził do perfekcji. Rywale mając rzut rożny w ataku zamiast myśleć o zagrożeniu bramce Królewskich musieli się już zastanawiać, czy za kilkanaście sekund nie będą wyciągać piłki z siatki.

Real Mourinho był bezwzględny, był piekielnie skuteczny, bo też Portugalczyk trafił na najbardziej owocne lata Cristiano Ronaldo w charakterystycznej białej koszulce. Potrafił w 2012 roku przełamać ligową dominację Barcelony, która triumfowała w trzech kolejnych latach. I choć środki użyte do obrzydzenia Barcy meczów z Królewskimi bywały brutalne, El Clasico z wielkiego piłkarskiego święta stawało się czasami zażartą bitką, to trudno odmówić Mourinho, że wraz z Guardiolą wznieśli rywalizację Barcelona-Real na poziom emocji, jakiego pomiędzy tymi zespołami dawno nie było. Może nawet nigdy nie było.

Mourinho zabrakło jednak kropki nad „i”.

Decimy. Dziesiątego triumfu Realu w Champions League. Trzy razy padał na przedostatniej przeszkodzie, w półfinale. Nie potrafił sobie poradzić z Barceloną, jego zawodnicy fatalnie strzelali karne przeciwko Bayernowi, wreszcie w ostatnim podejściu cel numer jeden zmazał czterema zdecydowanymi pociągnięciami gąbki Robert Lewandowski.

79. AS ROMA (1979 – 1984)

W 1979 roku w Romie wiele się zmieniło. Przede wszystkim – pieczę nad zespołem objął prezes, Dino Violi, który swoją kadencję rozpoczął od uporządkowania sytuacji w klubie i mianowania nowego trenera. Wybór padł na przedstawiciela szwedzko-włoskiej myśli szkoleniowej, Nilsa Liedholma. Legendarny zawodnik Milanu, w Italii zwany często Il Barone, jako szkoleniowiec dość długo szukał sobie bezpiecznej przystani. Wiodło mu się w roli trenera raczej przeciętnie. Parę lat wcześniej pracował już w Romie, bez wielkich sukcesów.

Ceniono go, ponieważ dawał zawodnikom na boisku swobodę. Sam był wybitnym zawodnikiem, więc jako trener także czuł futbol. Wiedział, czego potrzebuje utalentowany piłkarz, by błysnąć na murawie umiejętnościami. Ale co innego pozwolić na rozkwit poszczególnym zawodnikom, a co innego stworzyć sprawnie funkcjonującą drużynę.

Przełomem okazał się sezon 1978/79, gdy Szwed zdobył scudetto jako szkoleniowiec Milanu. Wtedy nadarzyła się druga szansa na pracę w stolicy.

Już w pierwszym sezonie Liedholm powiódł Romę do triumfu w Pucharze Włoch. Rok później udało się powtórzyć ten sukces, a rzymianie zajęli drugie miejsce w lidze. Największym sukcesem zakończyły się jednak rozgrywki 1982/93 – Giallorossi sięgnęli wówczas po pierwsze w powojennych dziejach scudetto. Rok później zawędrowali natomiast do finału Pucharu Europy, ale tam ulegli Liverpoolowi po serii rzutów karnych.

Drużyna grała naprawdę efektownie i była pełna gwiazd światowej piłki. Środkiem pola rządził fenomenalny Falcão, u jego boku grali zaś między innymi Toninho, Agostino Di Bartolomei, Herbert Prohaska, Pietro Vierchowod, Roberto Pruzzo i rzecz jasna kultowa postać dla sympatyków rzymskiego klubu – Bruno Conti.

Carlo Ancelotti, inny z piłkarzy tamtej ekipy, bardzo ciepło wspomina pracę z Liedholmem.

Był wyjątkowym człowiekiem. Z jednej strony potrafił nas rozbawić, z drugiej natomiast okazywał wielki wewnętrzny spokój i równowagę. To było naprawdę imponujące. Myśl, że moglibyśmy go stracić, napawała nas przerażeniem. Największe ryzyko wiązało się z meczami wyjazdowymi w Mediolanie. Pociąg odjeżdżał z rzymskiego dworca Termini o północy. Dla niego to było za późno. W związku z tym o dziesiątej wieczorem kazał się odwozić samochodem na stację Roma Tiburtina, gdzie wsiadał do pustej kuszetki, mościł sobie wygodne gniazdko i szedł spać. O jedenastej trzydzieści wagon sypialny podłączano do składu, który wjeżdżał na dworzec główny, gdzie czekaliśmy my wszyscy, gotowi ruszyć w podróż pełną nadziei – nadziei na to, że Liedholm jednak z nami jedzie, że jego kuszetka nie została podpięta do innego pociągu, zdążającego na przykład do Amsterdamu albo Reggio di Calabria. Za każdym razem była to loteria – opowiadał dowcipnie Carletto.

Był prawdziwym liderem prawdziwej bandy, to znaczy nas. Roma, capoccia der monno infame, co w rzymskim dialekcie oznacza: “Rzym, światowa stolica złoczyńców”. On był tam Il Barone, jak go powszechnie nazywano, czyli naszym cesarzem i przewodnikiemdodał.

78. FERENCVÁROS (1962 – 1968)

Na lata sześćdziesiąte przypada złota dekada ekipy zwanej z węgierska Zöld Sasok, czyli “Zielonych Orłów”. W 1963 roku Ferencváros po raz pierwszy od niespełna piętnastu lat sięgnął po mistrzostwo Węgier, a to okazało się być tylko preludium do dalszych sukcesów. W sumie budapesztańska ekipa w ciągu siedmiu sezonów ani razu nie spadła z ligowego podium, aż czterokrotnie plasując się na najwyższym jego stopniu. Co nie było takie oczywiste, ponieważ węgierska ekstraklasa w tamtych latach zaliczana była do piątki, a w porywach nawet dwójki najlepszych lig Starego Kontynentu. Do tego doszły też istotne sukcesy Ferencvárosu na polu europejskim. Osiągnięty w wielkim stylu triumf w Pucharze Miast Targowych kosztem Juventusu, a także minimalna porażka w finale tych rozgrywek po dwumeczu z Leeds United.

Na największą gwiazdę klubu wyrósł Flórián Albert, laureat Złotej Piłki w 1967 roku. Napastnik całą swoją karierę spędził w barwach Ferencvárosu, czym zapracował sobie na status najwybitniejszej postaci w dziejach klubu. Albert bywa zresztą również wskazywano jako najbardziej utalentowany zawodnik swojego pokolenia. Piłkarski elegancik obdarzony bajeczną techniką.

Na mistrzostwach świata w 1966 roku Węgrzy pokonali 3:1 Brazylię, a Albert za swój występ przeciwko ekipie Canarinhos zebrał od angielskiej publiczności gromką owację. Ponoć nikt nie żałował, że na boisku nie może pojawić się Pele.

Ktoś tam na górze postanowił, że Ferencváros będzie całym moim życiem – powiedział Węgier. – Niczego więcej nie było mi trzeba do szczęścia. Ten stadion był moim domem, a klub – moją futbolową ojczyzną.

77. RSC ANDERLECHT (1975 – 1979)

Jeżeli chodzi o występy na krajowym podwórku, końcówka lat siedemdziesiątych to paradoksalnie jeden z najbardziej frustrujących okresów dla sympatyków Anderlechtu. Klub nie potrafił nawiązać do sukcesów sprzed lat i aż cztery razy z rzędu zakończył rozgrywki ligowe na rozczarowującej, drugiej lokacie. Mistrzowskie tytuły kolekcjonował wówczas Club Brugge, dowodzony przez legendarnego Ernsta Happela.

Zapytacie: co taka ekipa wiecznych przegrywów robi w tym rankingu?

Cóż. Przegrać ligę z Clubem Brugge w tamtym czasie to żaden wstyd. Zwłaszcza, że Anderlecht swoją klasę regularnie udowadniał na europejskiej arenie. Les Mauves et Blancs w latach 1976 – 78 aż trzy razy z rzędu zawędrowali do finału Pucharu Zdobywców Pucharów, odnosząc dwa zwycięstwa w tych prestiżowych rozgrywkach.

W 1976 roku drużynę do triumfu poprowadził holenderski trener, Hans Croon. Na murawie też błyszczeli przede wszystkim jego rodacy – Rob Rensenbrink oraz Arie Haan, choć nie odstawali od nich klasą sportową także niektórzy Belgowie, choćby François Van der Elst, Gilbert Van Binst, Ludo Coeck czy też Jean Thissen. Aż trudno uwierzyć, że taka paka nie zdołała sięgnąć po mistrzostwo Belgii. Anderlecht w starciu o Superpuchar Europy wręcz zdeklasował Bayern Monachium. Triumfatorzy Pucharu Zdobywców Pucharów – już pod wodzą Raymonda Goethalsa – pokonali Bawarczyków przed własną publicznością aż 4:1.

Nawet Fanz Beckenbauer nie miał wtedy szans z szalejącym Rensenbrinkiem.

Ba, mało tego. W finale PZP z 1978 roku Anderlecht zdemolował Austrię Wiedeń i znowu Belgowie dołożyli do kolejki również kontynentalny Superpuchar. Tym razem ogrywając w finale Liverpool, czyli – co tu dużo mówić – najlepszą klubową ekipę tamtych czasów. Między innymi dlatego Goethals doczekał się przydomka Raymond la Science. Jego śmiałe koncepcje taktyczne – przede wszystkim zastosowanie agresywnego pressingu na połowie przeciwnika – były potem inspirujące dla kolejnych pokoleń trenerów. Podopiecznym Belga nie przeszkadzało zatem nawet to, że szkoleniowiec notorycznie przekręca ich imiona, a podczas przedmeczowych odpraw zdarza mu się niekiedy ględzić zupełnie nie na temat.

76. SPORTING CP (1947-1955)

Na długo nim na świat przyszedł Cristiano Ronaldo, Sporting mógł się pochwalić innym zawodnikiem, którego powszechnie uważano za najwybitniejszego w portugalskiej piłce. Fernando Peyroteo. Piłkarza, którego stosunek bramek do rozegranych meczów jest lepszy niż jakiegokolwiek piłkarza w historii. Lepszy od Pelégo, Eusébio, Müllera, Ronaldo…

Peyroteo był jednym z pięciu skrzypków („Cinco Violinos”) – artystów, którzy swoimi niesamowitymi umiejętnościami zabawiali publikę na meczach Sportingu przez kilka najpiękniejszych lat w historii klubu. Pomiędzy 1947 a 1954 siedmiokrotnie zostawali mistrzami Portugalii, tylko raz zadowalając się drugą pozycją.

Od 2012 roku Sporting honoruje „Pięciu Skrzypków” corocznym meczem o Troféu Cinco Violinos rozgrywanym tydzień-dwa przed rozpoczęciem rozgrywek ligowych.

***

Miejsca 75.-51. w poniedziałek.

MICHAŁ KOŁKOWSKI
SZYMON PODSTUFKA

fot. NewsPix.pl

Najnowsze

Hiszpania

Hiszpański dziennikarz ocenił występy Kamila Jóźwiaka. „Dlatego trafił na ławkę”

Radosław Laudański
1
Hiszpański dziennikarz ocenił występy Kamila Jóźwiaka. „Dlatego trafił na ławkę”
Anglia

Amorim: Nie przyszedłem na Old Trafford dla kasy. Inni dawali trzy razy więcej

Paweł Wojciechowski
1
Amorim: Nie przyszedłem na Old Trafford dla kasy. Inni dawali trzy razy więcej

Weszło

Piłka nożna

Bilety za stówkę, brak stadionu i dobra akademia. Lechia Zielona Góra, jej problemy i sukcesy

Szymon Janczyk
20
Bilety za stówkę, brak stadionu i dobra akademia. Lechia Zielona Góra, jej problemy i sukcesy

Komentarze

9 komentarzy

Loading...