Tomasz Foszmańczyk został dzięki monologowi Grzegorza Skwary unieśmiertelniony, będzie miał trwałe miejsce w polskiej piłce. Teraz ciężko pracuje na to, by takie miejsce mieć i w historii Ruchu Chorzów. Kapitan Niebieskich grał jeszcze z Mariuszem Śrutwą czy Krzysztofem Bizackim, a dziś, po kilkunastu latach, pracuje nad odbudową chorzowskiej marki.
Dlaczego sam poprosił o niższą pensję? Co jest dzisiaj siłą i nadzieją ruchu? Czego jego zdaniem brakuje dziś młodym piłkarzom? Jakim trenerem był jego zdaniem Jerzy Brzęczek, a jakim Leszek Ojrzyński?
***
Pana nazwisko weszło chcąc nie chcąc do kanonu piłkarskich wypowiedzi. “Niech pan zapyta Foszmańczyka” zna każdy kibic w Polsce. Zawsze mnie intrygowało: jakie pytanie sugerował Grzegorz Skwara?
To był mecz o awans Rakowa. Przy 2:1, zamiast podać, sam zakończyłem akcję. O to chodziło. Czemu tak napiętnował akurat tę sytuację – nie mam pojęcia. To był ostatni raz kiedy Grzesia widziałem na własne oczy, nie mieliśmy okazji pogadać, ale też nie siedziało to we mnie jakoś bardzo. Nie sądziłem, że to wydarzenie nabierze takiej rangi.
Dużo osób kojarzy pana bardziej z tej wypowiedzi niż z boiska?
Wielu kojarzy nazwisko. W szatni czasem się przewijało w formie żartu. Na pewno wolałbym żeby moje nazwisko przewijało się w polskiej piłce w inny sposób, ale całe szczęście od początku miałem do tego dystans. Co do pobytu w Rakowie nie mam sobie nic do zarzucenia, czyste sumienie. Podchodzę do tego z humorem, myślę, że inne osoby przywiązują do tego większą wagę.
To przejdźmy może do typowo boiskowych spraw. Zaczynał pan w 2003 wchodząc do nieprzypadkowej szatni Ruchu Chorzów. W składzie sporo znanych nazwisk: Mosór, Szyndrowski, Malinowski, atak Śrutwa-Bizacki. A to tylko pierwsza liga.
Na pewno zupełnie inaczej wtedy wchodziło się do szatni będąc młodym niż teraz. Respekt był większy. Teraz młodzież według mnie dostaje wszystko zbyt łatwo. Później nie muszą się starać, nie muszą dawać z siebie wszystkiego, bo wszystko dostali od ręki. To ma myślę demobilizujący wpływ. Nas napędzało, że musieliśmy naprawdę wylać siódme poty żeby na coś zasłużyć. Pamiętam jakie to było przeżycie, gdy jechało się na pierwszy wyjazd z drużyną. Pamiętam to jak dziś: dwudniowe zgrupowanie, siedziałem w pokoju z grającym trenerem Wleciałowskim.
Na pewno oni, starszyzna, też dawali lekcję charakteru. Trzeba było być cały czas skoncentrowanym. Teraz czasem młodzi są rozkojarzeni, myślami gdzie indziej – przy Mariuszu raz się zaspało, nie wróciło za zawodnikiem, dostawałeś ciężką burę. Nie wychylaliśmy się. To nie tak, że nie mogliśmy czegoś zrobić na boisku, ale nie pchałeś się na dwóch-trzech zawodników. Dziś menadżerowie mówią: kiwajcie, ryzykujcie! Ja, jeśli miałem starszego zawodnika na obieg, to nie było szans, żeby mu nie zagrać.
Oczywiście w piłce trzeba ryzykować, to konieczne do rozwoju, pytanie ile czasem w tym sztucznej chęci zabłyśnięcia, wypromowania się i na ile to się pokrywa z interesami zespołu. Pamiętam jak kiedyś w pierwszej lidze na Drwęcy Nowe Miasto Lubawskie przez przypadek założyłem komuś siatkę. Chciałem podać – wyszła “dziura”. Zebrałem za to mocną burę. Ja to rozumiałem – na wszystko jest czas, nie możesz wychodząc z własnego pola karnego podejmować ryzyka niepotrzebnego. Musi być równowaga.
Co do hierarchii w szatni, noszenie pachołków to pewnie był standard.
Noszenie pachołków do pikuś. Do naszych obowiązków należało wszystko. Najgorzej wspominamy obóz w Wiśle u naszego ówczesnego prezesa Klimka. To był ośrodek nieprzygotowany dla sportowców, nie miał na miejscu żadnego sportowego sprzętu – wszystko trzeba było wozić. Więc trzeba było tego mnóstwo załadować, a potem rozładować. Wszyscy szli do swoich pokojów, a my z tym żelastwem biegaliśmy. Albo takie budzenie starszyzny – coś niespotykanego w tych czasach, żeby młody chodził po pokojach i budził.
Pewnie bywało, że chcąc nie chcąc nawinął się na kontrę.
Były niejednokrotnie krzyki “daj spokój!’, “Idź już młody!”. Co było zrobić? Musieliśmy przyjść drugi, trzeci raz, bo jakby nie zeszli, to i tak my byśmy zebrali burę.
Po piwo też biegaliście?
Nie. Ani dla nich, ani dla siebie. Kto nie wierzy jego sprawa, ale z tymi, z którymi się piłkarsko wychowałem – często się śmiejemy, że piwo widzieliśmy tylko na półkach sklepowych. Byliśmy zafiksowani na punkcie piłki, nic innego nas nie interesowało – chcieliśmy wykorzystać swój moment. W jakichś imprezach uczestniczyłem mając dopiero dwadzieścia kilka lat.
Jaki był wtedy Mariusz Śrutwa?
Śmiejemy się, że dziś mamy lepszy kontakt niż wtedy. Mariusz skupiał na sobie wszystko co działo się w Ruchu. Brał odpowiedzialność. Relacje były trudne, nie przebierał w środkach, bo wiedział, że wszystko co dobre, będzie spadało na drużynę, a co złe, będzie spadało na Mariusza Śrutwę. Po latach to rozumiem. Wtedy na pewno szybko reagował, wyciągał konsekwencje. Jak była gierka na treningu i trafiałeś do zespołu Mariusza, to najpierw się cieszyłeś, że nie musisz grać przeciw niemu. Ale okazywało się, że raz odpuścisz i Mariusz ciebie będzie gonił, więc łatwiej wcale nie będzie. Choć też trenerzy Fornalak i świętej pamięci Wyrobek pilnowali, żeby starszyzna nie przesadzała.
Na kim pan się wtedy wzorował?
Z pozycji i charakteru patrząc, na Marcinie Malinowskim. Taki pierwszy idol z boiska. Nie dziwię się, że tyle lat w ESA spędził. Zachowując proporcje, był podobny do Xaviego – motoryka nie na najwyższym poziomie, ale myślał duży szybciej i wcześniej niż inne. Na to się dziś kładzie nacisk, ale mało wciąż jest takich piłkarzy.
Pamiętam, sporo obiecywano sobie w Ruchu po Eddiem Stanfordzie. Przychodził do nas z Legii z dużymi aspiracjami. Nie odnalazł się jednak – w Ruchu też jest duża presja, mocna otoczka na meczach, z którą nie każdy da sobie radę. Był przykładem zawodnika treningowego, który na zajęciach wypadał świetnie, ale tracił dużo wartości na meczach. Sądząc po jego późniejszej karierze, miał z tym duży problem, choć talentu mu nie odmówię.
Co by pan z tamtych czasów przeniósł dziś?
Większy szacunek do ciężkiej pracy. Świadomość, że w piłce nic nie dostaniesz na tacy. Dzisiaj jest tendencja, że młodzi dostają bardzo dużo minut dla wypromowania. Wtedy szans było mało, trzeba było bardzo mocno pracować żeby dostać jakiekolwiek minuty. To kształtowało charakter. Dzisiaj wielu młodszych graczy po jednym, dwóch słabszych spotkaniach bardzo się załamuje. Niejednokrotnie, muszę przyznać, w szatni gryzę się w język.
Młodzi są zagłaskiwani na swoją piłkarską śmierć?
Moim zdaniem jest za duży margines błędu. To nie pomaga. Pomaga to, że dostają kolejne szansę, mogą się otrzaskać, robią progres. Ale wymagania trzeba stawiać. Natomiast zdaję sobie sprawę, że każdy jest inny, ma swój charakter.
Żeby nie było, że tylko narzekam: widzę, że wielu młodych bardzo profesjonalnie podchodzą do swoich obowiązków, chętnie zostają po treningach, dokształcają się, dbają o dietę, o trening motoryczny. Gdy patrzę jak pracują moi koledzy w Ruchu – serce rośnie. Ale widziałem też takich, którzy myśleli, że zajadą daleko tylko na samym talencie, bo w juniorach byli najlepsi. Może kiedyś tak można było zrobić, ale nie dzisiaj przy obecnych wymaganiach fizycznych i taktycznych futbolu. Samą piłką, iskrą bożą, już się nie obronisz.
Pan miał wątpliwości kiedykolwiek co do swoich możliwości piłkarskich? Miał pan plan zapasowy?
Nie. O planie B zacząłem myśleć dopiero w wieku 30 lat, jak zacząłem mieć problemy z plecami. Dowiadywałem się co trzeba zrobić, żeby otworzyć szkółkę… Na szczęście ból odszedł, poddałem się zabiegowi, ale kto wie, może do tego pomysłu wrócę. Natomiast wtedy w Ruchu nie myślałem o niczym poza piłką.
Wie pan, spotykałem wielu chłopaków, którzy byli mocni w swoim roczniku, stawiali tylko na futbol, a potem przez to musieli zaczynać od zera, choć wcześniej odpuścili na przykład edukację.
Byłem wypożyczany do Jastrzębia czy Polonii Bytom, więc grałem dużo, także u mnie nie było raczej tego ryzyka. Nigdy się też szybko nie poddawałem. Moim zdaniem też dziś niektórzy młodzi boją się zejść na przykład z Ekstraklasy niżej, a dużo więcej da młodemu piłkarzowi pełna runda grania w II czy nawet III lidze niż 2-3 mecze w ESA czy I. Albo jak ktoś gra w seniorach, idzie do dużego klubu, a tam trafia do juniorów… To wielkie uwstecznienie.
Ale jest ryzyko, że zniknie się z radaru. Bliżej świecznika jest się na ławce ESA, jeden udany mecz może zmienić o wiele więcej niż cały udany sezon w III lidze.
To jest znak czasów. Łatwo się można wypromować i za chwilę zaczynają się obserwacje, a potem telefony menadżerów, którzy roztaczają kuszące wizje, a często tak naprawdę nie mają na myśli korzyści zawodnika. Dla mnie trzeba przede wszystkim myśleć o rozwoju, a żeby się rozwijać, trzeba grać. Sam zawsze wolałem, gdy przychodził do nas ktoś po pełnym sezonie nawet niżej, niż ktoś schodzący z wyższej ligi po ogonach – piłkarze to czują, zazwyczaj jest różnica.
Sam pan też powiedział, że jak do 22 roku nie załapie się do ESA, to potem jest już bardzo trudno.
To się zmieniło, dziś łatwiej się wypromować, choć wciąż uważam, że są rezerwy nie tylko w I lidze, ale także niżej. Jestem przekonany, że są tam piłkarze, którzy nie tylko nie zaniżyliby poziomu Ekstraklasy, ale mogliby ją podnieść.
Miał pan dość szczególny sezon 06/07 – dwa awanse w rok.
Śmieję się, że cztery. Raz, że awansował Ruch do Ekstraklasy. Dwa, że to samo przydarzyło się Polonii z mojego rodzinnego Bytomia, a do której byłem wypożyczony jesienią. Zrobiłem też awans z Jastrzębiem do II ligi wiosną, a zagrałem tez jeden mecz w rezerwach Jastrzębia, które awansowały do IV ligi. Niemniej w Niebieskich nie zagrałem, a po sezonie się rozstaliśmy. Marek Wleciałowski wytłumaczył mi, że koncepcja jest inna, a ja w Ekstraklasie będę miał problem żeby grać – nie miałem pretensji.
Poszedł pan do wspomnianego Rakowa, a tu miał okazję zagrać z bratem.
Tak, cieszę się, że Sebastian przez pół roku mógł zobaczyć ten fajny poziom, a także potrenować pod okiem trenera Ojrzyńskiego. To był fajny zespół: Maciek Gajos, Mateusz Zachara… dużo ciekawych zawodników. Niestety były też wtedy problemy finansowe. Pół roku nie otrzymywaliśmy pensji, ani złotówki. Najgorzej mieli młodzi, którzy przyjechali z daleka – czasem kupowali szybkie dania w sklepie, żeby mieć w ogóle co zjeść. Czasem spotykaliśmy się wszyscy, razem gotowaliśmy… tu też potwierdzało się, że bieda spaja, buduje atmosferę. Trener Ojrzyński też dodawał tu swój odpowiedni charakter, zaszczepiał nam ambicję, walkę o wielkie cele, chciał awansu.
Później niestety Raków był bliski upadku, ale uratowali go trener Brzęczek i prezes Kołaczek, również finansowo. Gdyby nie ich pomoc, myślę, że dziś Rakowa nie byłoby w Ekstraklasie, bo oni pozwolili wtedy klubowi przetrwać. Tak czy siak miło dziś popatrzeć na Raków, szczególnie ja to doceniam mając w pamięci tamte czasy.
Nie tylko w Rakowie, ale również w Katowicach miał pan okazję współpracować z trenerem Brzęczkiem.
Moim zdaniem to świetny trener i bardzo dobry człowiek. Rozumie piłkarzy. Widzi gołym okiem kto jest w formie, kto jest niezadowolony, a kto ma problemy. Nie da się go oszukać.
W jakim sensie?
W takim, że chciałby ktoś zamarkować grę lub że odpowiada mu sytuacja w zespole, jego hierarchia. Trener Brzęczek też dużo widzi – pamiętam, na treningu mieliśmy akcję prawą stroną, on przerwał i miał pretensje do zachowania lewego obrońcy zupełnie po drugiej stronie boiska. Nie jest też jakiś cukierkowy, potrafi rzucić mocnym słowem. Czasami tylko trudno go rozczytać. Paradoksalnie jak wygrywaliśmy, był bardziej zamknięty, a jak traciliśmy punkty, to otwierał się, bo chciał nam zaszczepić optymizm… Początkowo trudne do zrozumienia, ale później złapaliśmy o co chodzi.
Niemniej awansu z GKS-em nie udało się zrobić.
Tak jest w sporcie, wszystkiego nie da się zaplanować. Ten Kluczbork nieszczęsny na finiszu przypomina mi mecz, po którym wywiadu udzielił Grzesiu Skwara. Graliśmy z Arką Nowa Sól, prowadziliśmy 2:0, przegraliśmy 2:3, gdzie Arka była na dnie tabeli. Jako całość w GKS-ie nie udźwignęliśmy tamtego meczu, choć mieliśmy dobry sezon.
Patrzę na skład, w którym znajdował się pan w Warcie Poznań… Dziś mówi się o awansie, ale wtedy to było warciane Galacticos.
W mojej opinii to było źle zbudowane. Za dużo ego w szatni. Ciężko to było wytrzymać. Może trener z twardą ręką by to ogarnął, tymczasem niczego żadnemu nie odmawiając, tak prowadziło nas wtedy czterech… Ciężko wtedy budować autorytet. Szczególnie żałuję, że dłuższej szansy nie otrzymał trener Płatek, on by to przeciąganie liny mógł wyprowadzić na prostą.
Korona Kielce, gdzie debiutował pan w ESA, to drugi biegun?
Czuć było, że wszystko tu robione jest na euforii, ale i z rozsądkiem. Trener Ojrzyński zawsze wiedział kto akurat może dać najwięcej zespołowi. Jeśli chodzi o szatnię, to przypominało mi to stary Ruch Chorzów – tu zresztą w Koronie też było wielu graczy, którzy dobrze pamiętali zwyczaje z początku XXI wieku. Była tak dyscyplina, jak i świetna zabawa. Gdy działo się źle, nie mieliśmy minorowych min, tylko byliśmy wkurzeni. Robiliśmy też często zbiórki na różne cele charytatywne, praktycznie raz w tygodniu. Pamiętam na przykład jak zawalił się dach rodzinie pod Kielcami. Gdzie indziej był pożar. Nieważne ile kto dał, czy 10 zł czy 1000zł – to budowało empatię i więzy z klubem, ze społecznością wokół niego. Nie grałem za wiele, ale mimo to bardzo dobrze wspominam ten czas.
Jak pan wspomina Vukovicia? Wtedy kolega z boiska, dzisiaj trener lidera Ekstraklasy.
Był bardzo pomocny. Ja występowałem na zbliżonej pozycji, mógłbym się spodziewać negatywnego nastawienia – tak bywa w zespole. Tymczasem nic z tych rzeczy. Dużo mi doradzał. Do dziś pamiętam jak bardzo mocno się rozgrzewałem, a Vuko mnie tonował:
– Odpuść. Przystopuj. To rozgrzewka, nie możesz się już na niej zajechać. Spokojnie w nią wejdź, żeby w meczu czuć się optymalnie.
Stosowałem to później.
Obawiał się pan iść do Niecieczy?
Nie, miałem świadomość, że i tak wszyscy mieszkają w Tarnowie. Popytałem, podzwoniłem – wyglądało to obiecująco. W pewnym momencie były tu problemy trochę jak w Warcie Poznań, może przez pierwsze pół roku u trenera Radolskiego. Tak to jest w szatni, gdzie ściągnie się wielu bardzo dobrych zawodników – czasem ciężko to potem okiełznać. Ale później przyszedł trener Mandrysz, poukładał to i zrobiliśmy awans. Żałuję, że tam nie zostałem, byłem już praktycznie dogadany, ale gdy zwolniono trenera Mandrysza, moja sytuacja też uległa zmianie.
Pan, który w Ruchu stawiał pierwsze kroki, wrócił do niego w najtrudniejszym momencie. II liga, walka o utrzymanie, wiosna.
Nie wierzyłem, że nie uda nam się utrzymać. Po treningach byłem zbudowany. Nie mogłem się doczekać pierwszego meczu. Byłem pewien, że zanotujemy passę zwycięstw. Gdy nie wygraliśmy – byłem autentycznie w dużym szoku, że mając taki potencjał nie zrobiliśmy trzech punktów.
Diagnoza spadku Ruchu z II ligi?
Pokłosie tego, co zdarzyło się na Bukowej – problemy z presją. Ja też teraz to zapowiadam chłopakom: ta runda będzie inna. Wtedy nikt na na nie stawiał, myśleli, że padniemy. Tymczasem zrobiliśmy wynik, mamy mocny zespół, klub się odbudowuje. Teraz trzeba to udźwignąć.
Lato było jednak piekielnie trudne.
Mój pierwszy spadek. Jeszcze z Ruchem i jeszcze od razu do III ligi, gdzie Ruch nigdy nie grał. Wielki cios. Ani przez moment jednak nie miałem myśli, żeby latem opuścić Chorzowa, choć miałem propozycje z wyższych lig. Obowiązywał mnie kontrakt, to raz, a dwa, że chciałem zobaczyć co się będzie działo i jak mogę pomóc. Było naprawdę źle – pamiętam nawet głosy, że lepiej będzie jak upadniemy i zaczniemy od nowa. Wielu ludzi męczyło się przez minione lata z tym co musieli oglądać i co się działo. Mieli dosyć takiego zarządzania, dlatego stawiali sprawę na ostrzu noża.
Teraz wszystko jest budowane na bazie wsparcia, wzajemnego szacunku, czy ktoś jest piłkarzem, kibicem, trenerem, dozorcą, pracownikiem w sklepiku. Wszyscy traktowani tak samo. To jest bardzo fajne, powstają autentyczne więzi. Mamy świadomość, że choć wychodzimy na prostą, Ruch to nie jest jeszcze kraina mlekiem i miodem płynąca, ale są innowacyjne pomysły, wsparcie kibiców, a ewentualne poślizgi są do przeżycia. W tym kontekście mamy wszystko, żeby się rozwijać – wszyscy w Ruchu pchają ten wózek w jedną stronę.
To prawda, że pan zgłosił się do klubu o obniżenie pensji?
Byłem na rozmowach o przedłużeniu kontraktu. Prezes Siemianowski zaproponował swoje, ja zaproponowałem trochę niższą kwotę. No bo co z tego, że Foszmańczyk zarabiałby więcej, jeśli w klubie byłyby problemy? Wolę mniejsze środki, ale że dzięki temu lepszy będzie los dwóch chłopaków z akademii, którzy nam pomogą.
Pan jest też członkiem stowarzyszenia Wielki Ruch.
Przekonało mnie to, że mamy comiesięczne składki zgodnie z ideą socios, a te pieniądze są transparentnie wydawane. To choćby ostatnio: wyjazd pierwszej drużyny, remont akademii, sprzęt multimedialny do odpraw. Fajne akcje, konkretne cele, które można wesprzeć, a które wydatnie pomagają klubowi. Dziś widać na co idą w Ruchu pieniądze, nikt nie ma świadomości, że są wyrzucane w błoto.
Rozmawiał Leszek Milewski
Fot. Chwieduk. 400mm.pl