Ależ nasza kochana Ekstraklas potrafi sprowadzać na ziemię! Dotychczas w 26. kolejce mieliśmy same fajne mecze, a ten w Lubinie był wręcz niesamowity, strach było zerknąć za okno, żeby nie przegapić czegoś ciekawego. Już człowiek zaczął życzliwiej podchodzić do ligi, jakby trochę bardziej akceptować jej wszelkie niedostatki przy takim poziomie emocji, ale spotkanie w Białymstoku szybciutko przypomniało nam, w jakiej rzeczywistości się poruszamy. Nie mogło być za dobrze.
Do przerwy Jagiellonia ze Śląskiem koncertowo kaleczyły ten piękny sport. Goście nie oddali ŻADNEGO strzału, nawet jakiegoś niedożywionego farfocla z daleka. Nic, zero. “Jaga” coś tam próbowała, ale w sumie do pokazania nadawała się jedna akcja, gdy Puljić posłał piłkę nad poprzeczką po zagraniu Romanczuka.
Skoro zawodnicy nie za bardzo radzili sobie z rozruszaniem widowiska, sprawy w swoje ręce – i niestety gwizdek – wziął prowadzący zawody Piotr Lasyk. Niedługo po zmianie stron podyktował karnego tak naciąganego i tak miękkiego, że nawet księżniczka na ziarnku grochu uznałaby to za przegięcie. Mystkowski, owszem, przez moment był lekko chwytany przez Tamasa, ale mógł normalnie grać dalej i dopiero po chwili, gdy tracił szansę na dojście do piłki, postanowił się przewrócić. Sędzia Lasyk wskazał na jedenasty metr.
Sędziów na meczu jest już prawie tylu co zawodników jednej drużyny.
Ilość nie idzie w parze z jakością. #JAGŚLĄ pic.twitter.com/LD1Yjo2oPA
— Krzysztof Banasik (@krzbanasik) March 7, 2020
Okej, mógł dać się nabrać. Ale miał przecież na łączach kolegów z VAR-u, mógł też obejrzeć powtórki, czego nie zrobił. Podtrzymał tę absurdalną decyzję, czego nie jesteśmy w stanie zrozumieć. Dalecy jesteśmy od snucia teorii spiskowych, nie posądzajcie nas o to, lecz fakty są takie, że znów Lasyk skrzywdził rywali Jagiellonii przyjeżdżających na jej teren. Piłkarze Wisły Płock zapewne do dziś pamiętają, co się działo wiosną 2018 roku. Niesmak, olbrzymi niesmak.
Błąd arbitra nie rozgrzesza rzecz jasna Musondy i Tamasa, którzy zawalili tutaj sprawę, pozwalając w ogóle Mystkowskiemu na powalczenie o piłkę. Szczególnie ten pierwszy może mieć do siebie pretensje. Generalnie Zambijczyk znów nie do końca ogarniał w tyłach, już przed przerwą kilka razy nie dojeżdżał. Jak na razie decyzja o przesunięciu go do tyłu nie za bardzo się broni i nie będziemy zdziwieni, jeżeli wkrótce boki obrony WKS-u tworzyć będą Cotugno na prawej stronie (dziś debiutował grając na lewej, wypadł poprawnie) i Stiglec.
Nim Lasyk zaczął swoje show, obejrzeliśmy wreszcie jakiś celny strzał. Jego autorem był Martin Pospisil, choć celność to największy atut tego uderzenia. Zaraz potem Pospisil mocno maczał palce w akcji, po której w boczną siatkę trafił Romanczuk. Czech brał też udział w kontrze zakończonej strzałem Prikryla, z którym poradził sobie Putnocky. Generalnie jeśli już u gospodarzy działo się coś dobrego z przodu, najczęściej Pospisil był w to zamieszany.
Śląsk tak naprawdę miał jeden jedyny moment, kiedy zrobiło się groźnie. Bezbarwny wcześniej Exposito jakoś przedarł się przez Romanczuka i Tiru, by następnie z trudnej pozycji przyładować w słupek. Dwukrotnie dobijał jeszcze Płacheta, w obu przypadkach jednak Węglarzowi nie wypadało skapitulować. Te dwie dobitki były jedynymi strzałami gości w światło bramki w całym meczu, co najlepiej podsumowuje ofensywną jakość podopiecznych Vitezslava Lavicki. Razi zupełny brak formy Roberta Picha, zero jakości z jego strony.
Iwajło Petew po drugim z rzędu zwycięstwie może wreszcie nieco odetchnąć. Gdyby “Jadze” nie poszło z Pogonią i Śląskiem, nie bylibyśmy w szoku czytając o szybkim pożegnaniu bułgarskiego trenera. A tak Petew kupuje sobie trochę spokoju, zaś Jagiellonia przynajmniej na chwilę wraca do grupy mistrzowskiej. Śląskowi ostatnio zupełnie nie układa się na wyjazdach, ale na papierze do końca fazy zasadniczej ma dość dobry terminarz (Raków u siebie, wyjazdy do Gdyni i Płocka, ŁKS u siebie), więc do tego czasu z walki o czołowe lokaty raczej nie wypadnie.
Fot. FotoPyK