22 czerwca 1983 roku – Lechia Gdańsk wygrywa finał Pucharu Polski z Piastem Gliwice, sięgając po pierwsze w swojej historii trofeum. Kilka tygodni później ekipa Jerzego Jastrzębowskiego dokłada też do tego sukcesu Superpuchar, a potem rozgrywa legendarne mecze z Juventusem Turyn na europejskiej arenie.
2 maja 2019 roku – biało-zieloni drugi raz zwyciężają w krajowym pucharze, tym razem po pokonaniu Jagiellonii Białystok na Stadionie Narodowym. W lipcu do gabloty gdańskiego klubu trafia też drugi Superpuchar Polski.
Przeszło trzynaście tysięcy dni dzieli zatem największe wyczyny w dziejach Lechii. Jak nietrudno się domyślić – klub w międzyczasie przeżywał wiele wzlotów i upadków, z naciskiem raczej na te drugie. Dość powiedzieć, że 12 sierpnia 2001 roku gdańszczanie także rozegrali mecz w pucharze. Konkretniej – Okręgowym Pucharze Polski, gdzie ich rywalem byli Błękitni Sobowidz. Dla biało-zielonych był to mecz na przetarcie przez rozpoczęciem rywalizacji… w A-klasie.
Jak się wiodło Lechii na niemalże najniższym poziomie rozgrywek?
Na początek zapraszamy na materiał filmowy, gdzie barwne, A-klasowe czasy wspominają bohaterowie tamtych wydarzeń.
Dzisiaj Lechia swoje mecze rozgrywa na olbrzymim, przepięknym stadionie. W drużynie nie brakuje piłkarzy z międzynarodowym doświadczeniem. Ambicje klubu sięgają najwyższych zaszczytów, z mistrzostwem kraju na czele. Aż trudno uwierzyć, że niespełna dwie dekady temu – czyli nie tak znowu dawno – biało-zieloni odbudowywali się właściwie od zera, a drużynę oparto niemal wyłącznie na młodych zawodnikach, którzy nie mieli żadnego doświadczenia w seniorskim futbolu.
W 2001 roku przedstawiciele Lechii postanowili wystąpić z klubu Lechia/Polonia Gdańsk. Zerwanie tej dość toksycznej fuzji oznaczało rzecz jasna konieczność stworzenia całkiem nowego, piłkarskiego bytu. Tak narodził się Ośrodek Szkolenia Piłkarskiego Lechia Gdańsk – jego dyrektorem został Marek Bąk, a wicedyrektorem Piotr Wojdakowski. Wkrótce działacze zaniechali prób współpracy z Lechią/Polonią i zgłosili do rozgrywek własną, seniorską drużynę. Z dzisiejszej perspektywy już wiadomo, że decyzja o całkowitej przebudowie klubu była ze wszech miar słuszna. Lechia dzielnie przetrwała kryzysowe czasy i w 2008 roku wróciła do najwyższej klasy rozgrywkowej. Tempo tego powrotu było – trzeba przyznać – brawurowe. Ale kiedy Bąk, Wojdakowski i reszta osób odpowiedzialnych za odnowę Lechii decydowali się na tak śmiałe kroki, wątpliwości wokół ich posunięć było sporo.
– Szczerze mówiąc, to my chyba nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z tego, w jakim projekcie bierzemy udział. Zrozumieliśmy to dopiero z czasem, gdy na trybunach przybywało ludzi a zainteresowanie naszymi występami rosło – wspomina Marek Wasicki, autor dwóch goli dla Lechii w jej pierwszym meczu na poziomie A-klasy.
Było to wyjazdowe spotkanie z Deltą Miłoradz, wygrane przez gdańszczan 3:1.
Dlaczego jednak Miłoradz, skoro to miejscowość położona aż 60 kilometrów od Gdańska? Cóż – Lechia skorzystała na przyjaznym geście Pomorskiego Związku Piłki Nożnej i rywalizację o powrót na szczyt rozpoczęła od szóstego, a nie siódmego poziomu rozgrywek. Nie spodobało się to ekipom występującym w gdańskiej A-klasie. Dlatego biało-zieloni zostali zmuszeni do podjęcia rywalizacji w grupie malborskiej, co wiązało się z dość odległymi wyjazdami. – Zawsze pomagali nam kibice. Niejednokrotnie przebieraliśmy się po prostu w autokarach czy samochodach, bo kluby z A-klasy nie miały do dyspozycji swoich szatni. A my byliśmy młodymi chłopakami, mieliśmy po szesnaście, siedemnaście lat. Nie mieliśmy własnych samochodów. Kibice zawsze służyli nam pomocą. Z boiskami też było różnie, ale nam zupełnie nie przeszkadzało, na jakich murawach gramy. Każdy mecz w barwach seniorskiej Lechii stanowił dla nas duże przeżycie. Na każdy wyjazd jechaliśmy z uśmiechem na twarzy – dodaje Wasicki.
– Z czasem zaczęło do nas docierać, że nie przychodzimy tylko na te mecze, żeby sobie dla przyjemności pograć w piłkę, ale przede wszystkim żeby pchać klub do przodu i z każdym rokiem grać w coraz wyższej klasie rozgrywkowej – mówi. – Kibice nam to uświadomili.
O zaangażowaniu kibiców nie zapomniał także Grzegorz Grzegorczyk. On także zapisał się na liście strzelców we wspomnianym meczu z Deltą i stanowił mocny punkt drużyny walczącej o awans do okręgówki. – Przeszkód organizacyjnych było sporo, zaczynając od różnych podstawowych rzeczy – opowiada. – Ale to nie było dla nas najważniejsze. Jako drużyna zaprzyjaźniliśmy się ze sobą, a zresztą byliśmy już kumplami z zespołów juniorskich, gdzie wiele lat razem trenowaliśmy. Część z nas znała się jeszcze z czasów szkoły podstawowej. To przynosiło pozytywne efekty. Czasami ta integracja była może nawet trochę za mocna. Ruszało się po meczach na miasto. Oczywiście w ramach rozsądku!
Stadion przy ulicy Traugutta 29 w Gdańsku.
– Ja zacząłem swoją przygodę z Lechią już w wieku juniora – wspomina Wasicki. – Na stadion po raz pierwszy przyszedłem w wieku dziewięciu lat. Kiedy w klubie zaszły zmiany właścicielskie i drużyna zaczęła rywalizację od A-klasy, ja i moi koledzy zostaliśmy poproszeni o to, żeby nie kończyć wieku juniora i od razu zostać seniorami. Właściwie było nam to nawet na rękę. W innych okolicznościach wielu z nas nigdy nie zadebiutowałoby w seniorskim zespole Lechii. Opcja zmiany klubu nie wchodziła w grę. Tutaj byliśmy wychowani, te biało-zielone barwy zawsze były dla nas najważniejszymi barwami w Trójmieście. Nikt nie pomyślał, żeby odchodzić. Potraktowaliśmy to jako formę przygody.
Jednak, jako się rzekło, przygoda szybko przerodziła się w poważną misję.
Frekwencja na meczach Lechii systematycznie rosła, a zmontowany naprędce zespół w A-klasie wygrywał jeden mecz za drugim. Błyskawica Postolin, Wisła Korzeniewo, Sokół Mareza, Bałtyk Sztutowo, Nadmorzanin Stegna… Nie były to może najcenniejsze skalpy dla klubu pamiętającego starcia z Juventusem Turyn, niemniej – widać było, że młodzi chłopcy z Lechii to jednak znacznie wyższy poziom od amatorskich zawodników z szóstej ligi.
– Pierwsze spotkanie ligowe do dziś doskonale pamiętam. 18 sierpnia 2001, Delta Miłoradz. Pierwszy oficjalny mecz, nasze zwycięstwo 3:1. Dla mnie tak naprawdę debiut w piłce seniorskiej – mówi Grzegorczyk. – Dla wszystkich chłopaków to było wielkie przeżycie. Prosto z szatni juniorskiej weszliśmy do pierwszego zespołu. Za selekcję odpowiadał wtedy Michał Globisz. Powiedział jasno – część zawodników zostaje w juniorach, część stworzy pierwszy zespół Lechii. Tak powstawała ta nowa Lechia. Zostać częścią tego projektu to było bardzo duże wyróżnienie. Byliśmy związani z klubem, zaczęliśmy tu trenować jeszcze jako maluchy. Podejrzewam, że nikomu nawet przez myśl nie przeszło, by poszukać sobie innego miejsca do gry. Każdy chciał zadebiutować w Lechii. Tak się złożyło, że szansa debiutu pojawiła się na jednym z najniższych poziomów rozgrywek, ale to wciąż była Lechia, którą każdy miał w sercu. Każdy marzył o tym, by reprezentować barwy Lechii. Mimo że to była A-klasa.
– Pamiętam, że na pierwszy mecz jechaliśmy kompletnie nie wiedząc, czego się spodziewać – dodaje Wasicki. – Nikt z nas nie miał za sobą debiutu w drużynie seniorskiej. Nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Tymczasem na meczu pojawiło się chyba około trzystu czy czterystu kibiców. To było dla nas dużym zaskoczeniem. Dla wielu z nas był to pierwszy mecz w życiu, gdzie dostaliśmy doping. To zostaje w głowie młodego chłopaka na długo. Za sprawą fanów wzrastała w nas odpowiedzialność. Ktoś na nas liczył, ktoś nas obserwował. To było bardzo miłe. (…) Skoro ci kibice przyjechali z nami na mecz A-klasy, to była dla nas taka informacja, że oni będą z nami przez cały czas.
Lechia w 2002 roku bez większych trudności wywalczyła sobie awans do ligi okręgowej. Tam rywalizację zaczęła wprawdzie od porażki z Powiślem Dzierzgoń, ale potem również udało się biało-zielonym zdeklasować konkurencję. Pierwsze kłopoty zaczęły się tak naprawdę dopiero w czwartej i trzeciej lidze, choć summa summarum aż do zaplecza Ekstraklasy gdańszczanie się nie zatrzymali.
Co roku robili awans.
– Chyba nikt się nie spodziewał, że to się w tak krótkim czasie odbuduje – mówi Maciej Słomiński, dziennikarz i kibic Lechii Gdańsk. – Po dwóch fuzjach klubu – najpierw z Olimpią Poznań, potem z Polonią Gdańsk – ludzie przestali odczuwać związek z Lechią. Zapanowało ogólne zniechęcenie. Ta A-klasa to był taki swego rodzaju czyściec dla Lechii. Klub nagrzeszył różnymi fuzjami, mało sportowymi zagrywkami, więc musiał odpokutować. Dzięki temu nasz powrót do Ekstraklasy i później triumf w Pucharze Polski były takie czyste.
– Ja osobiście najlepiej wspominam okres trzecioligowy. Był taki pamiętny mecz o awans z Elaną Toruń, gdzie dostaliśmy czterysta biletów, a na spotkanie pojechało chyba trzy razy tyle kibiców. Udało się wygrać 1:0 i na wyciągnięcie ręki znalazła się druga liga, gdzie czekały takie firmy jak Widzew, Ruch czy Jagiellonia. W ostatnim meczu sezonu Lechia grała wtedy z Kotwicą Kołobrzeg na starym stadionie przy Traugutta. Kilka tysięcy ludzi na trybunach. W pewnym momencie przyszła wiadomość z innego stadionu, o korzystnym dla nas wyniku. A wtedy, jak w scenariuszu, wszyscy kibice Lechii wstali i odśpiewali hymn: „My wierzymy”. To była taka ekipa, że każdy wiedział instynktownie, że trzeba wstać i zaśpiewać. W opinii ludzi, którzy pamiętają tamte czasy, to do dziś jest najlepsze wykonanie tego hymnu w nowożytnych czasach – opowiada Słomiński.
Stadion przy ulicy Traugutta 29 w Gdańsku.
Oczywiście im wyżej Lechia mierzyła, tym więcej pojawiało się w składzie zawodników z potężnym doświadczeniem. Ostatecznie tylko Mateusz Bąk przetrwał w klubie całą drogę od A-klasy do Ekstraklasy.
– Ja zostałem w klubie aż do awansu do drugiej ligi za kadencji trenera Marcina Kaczmarka – mówi Wasicki. – Doznałem wtedy poważnej kontuzji, miałem naderwane więzadła krzyżowe w kolanie. Lechia dała mi pół roku na powrót do pełnej dyspozycji. Nie udało się, zostałem wypożyczony. Powrotu już nie było. Oczywiście pojawił się żal, że nie udało się napisać takiej historii jak w przypadku Mateusza. Wszyscy mu tego zazdrościmy! Jest to na pewno ewenement w skali całej Polski, żeby piłkarz poradził sobie kolejno na wszystkich szczeblach rozgrywek. Ale teraz możemy się tylko cieszyć, że Mateuszowi tak wspaniale poszło i że zrobił tak wielką karierę, bo u niego na pewno nie należy już mówić tylko o przygodzie z piłką.
– Dzisiaj nie pracuję już przy futbolu, zajmuję się nieruchomościami – opowiada były zawodnik Lechii. – Jednak na mecze Lechii cały czas chodzę. To oczywiście jest już inny klub, który ma przed sobą zupełnie inne cele. Jednak mam tę satysfakcję, że obecne sukcesy to jest finał tego, co my kiedyś zaczęliśmy.
Z kolei Grzegorz Grzegorczyk cały czas jest związany z klubem nie tylko na poziomie kibicowskim. Trenuje młodzież w akademii Lechii.
– To jest tak naprawdę coś niesamowitego. Zaczynałem w Lechii jako młody chłopiec i trafiłem na trenerów, którzy zaszczepili we mnie pasję do piłki. Może nie zrobiłem wielkiej kariery jako zawodnik, ale na szczęście zawsze można poszukać innej ścieżki kariery, również związanej z tym sportem. Lechia to mój pierwszy i jedyny ukochany klub. Często mówię nawet, że to moje trzecie dziecko. Mam syna, córkę, a trzecim dzieckiem jest Lechia – twierdzi Grzegorz.
O szalonej odbudowie Lechii przez A-klasę gdańscy kibice wciąż jeszcze pamiętają, choć – jak niepokoi się Maciej Słomiński – wspomnienia tamtych barwnych czasów zaczynają się już pomału zacierać, zwłaszcza wśród młodszych sympatyków klubu. – Ostatnio pojawiła się koncepcja, żeby ćwierćfinałowe spotkanie Pucharu Polski rozegrać na stadionie przy Traugutta. Myślę, że to świetny pomysł. Ja bym na pewno wziął swoje dzieci na stadion i inni starsi panowie pewnie też chętnie by pokazali synom, gdzie się wychowali. Ale w mediach społecznościowych reakcje nie były zbyt pozytywne. Że po co, że stadion się przecież rozlatuje. Historia z odbudową klubu jest tak naprawdę fundamentem dzisiejszych sukcesów Lechii, ale obawiam się, że coraz mniej kibiców o tym pamięta. Nasz dom zawsze będzie przy Traugutta. (…) Czasami było nas niewielu, ale wszyscy się znaliśmy i dążyliśmy do jednego celu.
– W poprzednim sezonie Lechia osiągnęła oczywiście fajny, sportowy wynik. Ale te dawne czasy to było coś więcej, niż tylko piłka nożna. Nawiązały się przyjaźnie na całe życie. Można powiedzieć, że byliśmy w wojsku. Takim biało-zielonym.
przygotowali: Michał Kołkowski, Mateusz Stelmaszczyk
fot. NewsPix.pl