Nie zagrał ani jednego meczu w portugalskiej ekstraklasie, ale znalazł się swego czasu na szczycie listy najlepszych strzelców w dziejach portugalskiej reprezentacji. Nie wygrał nawet jednego tytułu mistrza Francji, choć w Ligue 1 spędził aż osiem sezonów, trzykrotnie zdobywając koronę króla strzelców rozgrywek. Dwa razy wybrano go również ligowcem roku. Najcenniejsze trofeum w swojej karierze – mistrzostwo Hiszpanii – zgarnął w barwach Deportivo La Coruña, lecz summa summarum pobyt akurat w tym klubie niespecjalnie mu się udał. Najsłynniejszy występ w narodowych barwach – niestety dla reprezentacji Polski, ze szczególnym uwzględnieniem Tomasza Hajty – zanotował podczas mistrzostw świata w Korei i Japonii, które zespołowo zakończyły się dotkliwą klęską Portugalczyków. Najbliżej złotego medalu wielkiej imprezy był z kolei na Euro 2004, choć na tym turnieju ani razu nie udało mu się odnaleźć drogi do siatki. Pauleta, zwany „Orłem z Azorów”. Wielka gwiazda Paris Saint-Germain zanim stało się to modne.
Kontrakt z paryskim klubem podpisał w 2003 roku. Miał już wówczas ugruntowaną pozycję w Ligue 1, dlatego działacze PSG zdecydowali się zapłacić za niego aż 12 milionów euro. Obecnie taka kwota nie sprawia już rzecz jasna, że włos się jeży na głowie. W tamtym czasie także transfer Portugalczyka nie mógł się zresztą równać z największymi transakcjami dokonanymi w świecie futbolu. Ledwo, ledwo załapał się do dwudziestki najdroższych zakupów letniego okienka. Niemniej – dwanaście baniek to dwanaście baniek. Wcześniej tylko dwóch piłkarzy w historii PSG zostało ściągniętych za większą kasę. Jay-Jay Okocha, wykupiony w 1998 roku z Fenerbahçe za 14 milionów, a także Nicolas Anelka, który przed sezonem 2000/01 powrócił do Paryża po nieudanej przygodzie z Realem Madryt.
Ściągnięcie Anelki – któremu towarzyszyła niesłychana transferowa telenowela – kosztowało PSG aż 35 milionów euro, lecz ten zakup to była jednak sprawa dość wyjątkowa. Lwią część gwiazdorskiej pensji Francuza pokrywała firma Nike, a kwotę odstępnego sfinansował sponsor strategiczny PSG, czyli telewizja Canal+.
Zresztą – w Paryżu kalkulowano, że na 25-letnim Okochy i 21-letnim Anelce uda się jeszcze zapewne w przyszłości zarobić. A nawet jeśli nie, to będą oni stanowić o sile klubu przez długie lata, więc spory wydatek z całą pewnością prędzej czy później się zwróci. I sportowo, i marketingowo. Tymczasem w przypadku Paulety trudno było snuć jakiekolwiek dalekosiężne plany. Gdy reprezentant Portugalii trafił na Parc des Princes, miał trzydzieści lat na karku. Ile zostało mu jeszcze paliwa w baku? Dwa, trzy sezony gry na najwyższym poziomie? A nawet jeżeli troszkę więcej, to i tak wydawało się jasne, że snajper lepszy już po prostu nie będzie.
Wątpliwości pojawiło się sporo. Zwłaszcza, że paryżanie w ramach dealu oddali też cennego obrońcę, Mauricio Pochettino. Poza tym – Pauleta trafił do Paryża w takim momencie, że przypadła mu dość niewdzięczna rola następcy Ronaldinho, zaklepanego przez FC Barcelonę.
Brazylijski magik nie zdobył może w barwach PSG wielu trofeów, ale praktycznie każdym swoim występem gwarantował piłkarskie fajerwerki, robił na boisku show. Zachwycał. Często otrzymywał owację na stojąco. Wejście w jego buty było więc dużym wyzwaniem dla Paulety, który we Francji słynął głównie z doskonałej skuteczności, perfekcji w wykańczaniu akcji. Dryblingi, rajdy, sztuczki techniczne – to nie był jego żywioł, w tym się po prostu nie specjalizował. Strzały z pierwszej piłki, soczyste woleje, balansowanie na granicy ofsajdu – o, to były jego karty atutowe. Choć można też spojrzeć na drugą stronę medalu. Pauleta trzy poprzednie sezony spędził w ekipie Girondins de Bordeaux i ani razu nie wypadł ze swoim klubem poza czołową szóstkę Ligue 1. W tym samym czasie PSG dwukrotnie zajmowało jedenastą lokatę w tabeli. W końcowym rozrachunku z popisów Ronaldinho i jego kolegów niewiele wynikało.
Mogło się zatem paradoksalnie wydawać, że sportowo Portugalczyk wykonuje krok wstecz, przeprowadzając się do stolicy Francji. Przekonano go jednak do tego ruchu tłustym kontraktem i obietnicą, że stanie się centralną postacią paryskiego projektu. Działacze PSG chcieli bowiem odmienić oblicze drużyny. Postawić na skuteczność zamiast efekciarstwa. Waleczność zamiast gwiazdorzenia. Rzetelność zamiast kapryśności.
Pauleta miał zostać nową twarzą nowego PSG. Liderem od zaraz.
Vahid Halilhodžić i Pauleta.
W pierwszym meczu ligowym sezonu 2003/04 napastnik nie zagrał, był zawieszony. Paryżanie bezbramkowo zremisowali na otwarcie rozgrywek Ligue 1 z Bastią. W drugim spotkaniu pojawił się na boisku. Efekt? Mizerny. Rozczarowująca porażka 0:1 z Lille. W trzecim starciu udało się wprawdzie pokonać Metz, ale Portugalczyk ponownie nie wpisał się na listę strzelców. Przełamanie nadeszło dopiero w czwartej serii spotkań, gdy snajper wpakował otwierającego gola w szlagierowym starciu z mocnym wówczas AS Monaco. Jednak zawodnicy z Księstwa szybko odgryźli się stołecznej ekipie i koniec końców spektakularnie zatriumfowali w Parku Książąt. Cóż, kolejny zawód. W następnym spotkaniu PSG poległo z Montpellier, a potem w paskudnym stylu wymęczyło zwycięstwo z Tuluzą.
Po sześciu kolejkach Pauleta miał na koncie tylko jedno ligowe trafienie, na dodatek zanotowane w przegranym starciu.
Niezadowolenie trybun zaczęło narastać. Niektórzy zdążyli już przyczepić Portugalczykowi łatkę transferowego niewypału. Choć przecież PSG w poprzednich rozgrywkach uplasowało się na jedenastej pozycji, a w zespole bynajmniej nie roiło się wtedy od wybitnych piłkarzy. To była zgraja zawodników solidnych, a często po prostu przeciętnych. Nie istniały racjonalne podstaw by przypuszczać, że Pauleta z miejsca pociągnie swoją nową drużynę do wiekopomnych sukcesów. A jednak – presja rosła. Taki urok Les Parisiens.
– Nigdy nie miałem aż tak kiepskiego wejścia do nowego zespołu – pieklił się sam napastnik. – Najgorsze, że nie dochodzę nawet do sytuacji podbramkowych. W ostatnim spotkaniu oddałem jeden strzał. To chore. Co mogę zrobić, gdy nie dostaję piłek?
Vahid Halilhodžić, szkoleniowiec Paris Saint-Germain, musiał się gęsto tłumaczyć. To jego wskazywano jako osobę bezpośrednio odpowiedzialną za sprowadzenie kosztownego Paulety do Paryża. Bośniacki trener kompletnie nie potrafił zrozumieć tak nerwowych relacji – zapewniał dziennikarzy, że Pauleta wkrótce się odblokuje, że potrzeba mu czasu na dostosowanie się do gry w nowej drużynie. Przypominał również, że on sam – jeszcze za swoich zawodniczych czasów – błyszczał na francuskich boiskach będąc grubo po trzydziestce, więc robienie z Portugalczyka emeryta jest zwyczajnie niepoważne. – Bordeaux nie chciało go sprzedać do innego francuskiego klubu, długo pracowaliśmy nad tym transferem i jesteśmy przekonani, że to był dobry krok – zapewniał Halilhodžić.
Trener przychylnie odniósł się również do jednej ze stadionowych opraw sympatyków PSG, którzy słynęli w tamtym czasie z chuligańskich wybryków. Kibice zaprezentowali olbrzymi transparent z wymownym napisem: „POT – PRACA – SZACUNEK”.
– To komunikat odnoszący się do pożegnania z Ronaldinho. Kibice wielokrotnie kwestionowali podejście Brazylijczyka do treningów – analizował
– Pauleta to z kolei przeciwieństwo Ronaldinho – dodał Berlin. – Wzór profesjonalizmu i solidności.
W siódmej kolejce sezonu 2003/04 Pauleta wreszcie odpalił. Niemal w pojedynkę rozmontował ekipę Guingamp. Najpierw wypracował gola koledze, potem sam podwyższył rezultat trafieniem z rzutu karnego. Można rzec – maszyna ruszyła.
Gdy futbolówka bezpiecznie załopotała w siatce, portugalski napastnik odetchnął głęboko z ulgą i szeroko rozpostarł ramiona, wykonując swoją firmową cieszynkę, za sprawą której przylgnął do niego pseudonim L’Aigle des Acores. Było to jego drugie trafienie w barwach Paris Saint-Germain. Drugie spośród stu dziewięciu. Na liście najlepszych strzelców w dziejach klubu wyżej od Paulety plasuje się obecnie tylko dwóch piłkarzy – Edinson Cavani oraz Zlatan Ibrahimović. – Żałuję, że trafiłem do PSG tak późno – wyznał Portugalczyk w rozmowie z portalem observador.pt. – Mimo to, udało mi się napisać w tym klubie piękną historię. Kiedy przeniosłem się do Paryża, nie zastałem tam wspaniałego zespołu. Nie można go w ogóle porównywać z tym dzisiejszym. Ale z całą pewnością zastałem wielki, wspaniały klub.
***
Kiedy miałem szesnaście lat, postanowiłem rzucić szkołę i postawić na futbol. Mój ojciec się zgodził, ale postawił warunek. „Od dziś będziesz trenował i jednocześnie pracował jako mój pomocnik w firmie remontowej. Musisz się dowiedzieć, jak wygląda życie” – powiedział.
Pauleta
***
Pauleta – a właściwie Pedro Miguel Carreiro Resendes, bo tak brzmi jego pełne imię i nazwisko – urodził się 28 kwietnia 1973 roku w mieście Ponta Delgada, pełniącym rolę stolicy Azorów – archipelagu dziewięciu wulkanicznych wysp położonych w środkowej części Oceanu Atlantyckiego. Azory zostały skolonizowane już na początku XV wieku, stając się tym samym jedną z pierwszych zamorskich posiadłości, należących do rodzącego się z wolna Imperium Portugalskiego. Jako pierwszy zawładnął nimi wychowanek słynnego Henryka Żeglarza, niejaki Gonçalo Velho. Poddany króla Jana I Dobrego, należący – podobnie jak sam Żeglarz – do Zakonu Rycerzy Chrystusa.
Dawniej historycy przypisywali śmiałemu odkrywcy naniesienie na mapy świata aż siedmiu spośród dziewięciu wysp. Dzisiaj już wiemy, że wyprawa zorganizowana przez Velho dotarła tylko do południowej części Azorów. Kolejnych odkryć dokonały następne ekspedycje.
Za czasów zwierzchnictwa Velho i jego następców Azory stanowiły ważną stację morską dla okrętów wyprawiających się wodami Atlantyku dalej, w kierunku Ameryki Południowej. Wyspy zostały natychmiast zaludnione przez skazańców, niewolników i innych przesiedleńców, którzy podjęli się próby stworzenia tam podstaw gospodarki. Okazało się prędko, że żyzny teren wysp nieźle sprzyja rolnictwu, a okoliczne wody to prawdziwy raj dla wszelkiej maści rybaków i poławiaczy. W latach osiemdziesiątych XX wieku Azory były zresztą ostatnim miejscem w Europie, gdzie pozwalano na wielorybnictwo.
Na szczęście dziś można tam wciąż obserwować te niezwykłe morskie ssaki w ich naturalnym środowisku.
Mapa Azorów.
W 1479 roku Portugalczycy i Hiszpanie podpisali dokument zwany traktatem z Alcáçovas. Na mocy tego bezprecedensowego porozumienia dwa kolonialne imperia podzieliły się między sobą odkrytymi, a także tymi niezbadanymi dotąd terytoriami Nowego Świata. Portugalia wkroczyła wówczas na drogę ku dominacji w basenie Oceanu Atlantyckiego. Wedle wytycznych tego swoistego międzynarodowego prawa Azory stały się definitywnie częścią portugalskiego królestwa.
Podobnie jak choćby Gwinea, Madera i Wyspy Zielonego Przylądka.
- Wyspy Zielonego Przylądka, skąd pochodzą rodzice Naniego, który sięgnął z Portugalią po złoto na Euro 2016.
- Gwinea, gdzie urodził się Eder, autor zwycięskiej bramki w finale tych mistrzostw.
- Madera, gdzie przyszedł na świat Cristiano Ronaldo, najwybitniejszy portugalski piłkarz wszech czasów.
- Azory, miejsce narodzin Paulety, drugiego na liście najlepszych strzelców w dziejach portugalskiej kadry.
Kiedy król Alfons V Afrykańczyk wraz z księciem Janem, zapamiętanym potem przez historię jako król Jan II Doskonały, wynegocjowali z władcami Kastylii i Aragonii bardzo korzystne dla swojego państwa porozumienie, tak naprawdę położyli też fundamenty pod piłkarskie sukcesy portugalskiej reprezentacji narodowej. Odniesione na długo po tym, jak kolonialne imperium Portugalii przestało istnieć.
Obecnie Azory cieszą się dużą autonomią. Tak naprawdę stosunkowo niewielu Portugalczyków z kontynentalnej części kraju w ogóle kiedykolwiek odwiedziło ten urokliwy archipelag. W przypadku Paulety niechęć do podróżowania działała jednak w drugą stronę – piłkarz kompletnie bez entuzjazmu podchodził do perspektywy opuszczenia rodzinnych stron, co w bardzo znaczący sposób zahamowało rozwój jego kariery na etapie juniorskim. Był… maminsynkiem. Nie miał w sobie nic z odkrywcy. – Moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa wiąże się z futbolem – opowiadał w rozmowie z portalem tribunaexpresso.pt. – Odwiedzili nas krewni ze Stanów Zjednoczonych. Przylecieli do Ponta Delgada po raz pierwszy od czterdziestu lat. Ja miałem wtedy chyba cztery lata. I pamiętam, że w dniu ich wyjazdu grałem w piłkę z pierwszy raz spotkanym kuzynem z Ameryki. Odbijaliśmy sobie ją o ścianę. To była tak naprawdę jedna z niewielu okazji, gdy miałem możliwość z kimś pograć. Ojciec długo nie wypuszczał mnie na ulicę, bym mógł pokopać z rówieśnikami.
Pierwszy raz Pauleta dostał od rodziców pozwolenie na samodzielne wyjście z domu w wieku ośmiu lat.
Początkowo dzieciaki z okolicy traktowały chłopaka z lekceważeniem, podchodząc do niego jak do zdziwaczałego odludka. Jednak Pauleta szybko zyskał sobie ich sympatię kapitalną postawą na boisku. Samodzielne treningi nie poszły na marne. Grał fenomenalnie.
– Mój ojciec też był zawodnikiem. Na Azorach każdy powie, że grał znacznie lepiej ode mnie, ale zabrakło mu szczęścia. Na otwarcie stadionu w Ponta Delgada strzelił nawet honorowego gola Benfice Lizbona w meczu przegranym 1:18! Jest z tego bardzo dumny. (…) Marzyłem o tym, żeby zobaczyć go w akcji. W końcu wymknąłem się z domu i poszedłem na mecz lokalnej drużyny, w której występował. Zaraz po końcowym gwizdku chciałem prysnąć, żeby mnie przypadkiem nie zauważył, ale było za późno. Bałem się, że dostanę szlaban na grę. Zamiast tego tata zapisał mnie do piłkarskiej szkółki – wspominał Pauleta. – W moim pokoju z trofeami nadal trzymam pierwszą piłkarską koszulkę, jaką wtedy dostałem. To dla mnie skarb. Mój pierwszy trener był jednocześnie prezydentem tego małego, młodzieżowego klubu. Właściwie sam wszystko organizował. Nawet odwoził nas do domu po meczach. Zabierał jednocześnie po osiem-dziewięć osób. Do dziś nie wiem, jakim cudem się mieściliśmy w jego dwudrzwiowym Citroenie.
W wieku czternastu lat Pauleta podjął treningi w miejscowym Clube Desportivo Santa Clara – bodaj najsłynniejszej piłkarskiej drużynie Azorów. Santa Clara funkcjonowała wtedy jako satelicki klub dla wspomnianej Benfiki Lizbona. Talent młodego napastnika nie uszedł rzecz jasna uwadze obserwatorów z Estádio da Luz.
– Zrobiło się o mnie głośno, zwłaszcza gdy dostałem powołanie do juniorskiej reprezentacji Portugalii u-16 od Carlosa Queiroza. Benfica zaprosiła mnie wtedy na dwutygodniowe testy – mówił piłkarz. – Nie potrafiłem jednak wytrzymać z dala od domu. Codziennie płakałem i prosiłem trenera, żeby odesłał mnie z powrotem. Tęskniłem za mamą. Dla mnie wyprawa do Lizbony była największą podróżą, jaką odbyłem w życiu. Wydawało mi się, że trafiłem na koniec świata. Dzisiaj dzieciaki w wieku dwunastu lat mają już za sobą wizyty na paru kontynentach. Wtedy było inaczej, podróżowanie nie było tak powszechne.
W 1989 roku Pauleta podjął jeszcze jedną próbę sprawdzenia swoich sił w słynnej portugalskiej szkółce – tym razem padło na kuźnię talentów FC Porto. Poszło lepiej niż za pierwszym podejściem. W Porto spędził rok i – jak sam twierdzi – szalenie rozwinął się jako napastnik. Ale do pierwszej drużyny „Smoków” nie zdołał się przebić. W wieku siedemnastu lat ponownie został piłkarzem trzecioligowej Santa Clary. Zaczął wtedy z konieczności łączyć grę w piłkę z pracą w firmie transportowej. Potem trafił do wojska. – Strasznie się tego bałem. W klubie załatwili mi nawet kilka fałszywych zdjęć, które wskazywały, że mam astmę i nie jestem zdolny do służby. Niestety, komisja wykryła to oszustwo. Wojsko mnie nie ominęło. „Gdyby twój organizm rzeczywiście wyglądał tak, jak na tych rentgenowskich zdjęciach, to byłbyś, chłopcze, martwy” – oznajmił mi wojskowy lekarz.
Wydawało się, że kariera Paulety stanęła w miejscu. W Benfice mu się nie podobało, w Porto się nie przebił. A przecież w bezlitosnym świecie futbolu rzadko można liczyć na trzecią szansę na sukces, zwłaszcza gdy poprzednie dwie były tak dogodne. Portugalczyk jeszcze w wieku dwudziestu dwóch lat tkwił na Azorach, reprezentując barwy drugo- i trzecioligowych zespołów. Pauleta nie ukrywa, że wtedy grał w piłkę już nie z pasji, a po prostu dla pieniędzy – odkładał każdy grosz, żeby kupić sobie kawałek ziemi i wybudować dom.
W końcu jednak los się do niego uśmiechnął.
***
Pauleta odbył z zespołem jeden trening, wyszedł na mecz ligowy i strzelił hat-tricka. Uważam, że to obiecujący debiut.
Elie Baup
***
Przed startem sezonu 1995/96 Pauleta podpisał kontrakt z Grupo Desportivo Estoril Praia, klubem występującym na zapleczu portugalskiej ekstraklasy. – To była dziwna sytuacja. Umawiałem się już wtedy z moją dzisiejszą żoną, ale wówczas była ona jeszcze moją dziewczyną. Teściowa pod żadnym pozorem nie pozwalała mi wejść do ich domu, więc musiałem z żoną rozmawiać przez balkon – wspominał z rozbawieniem Pauleta. Portugalczyk nie ukrywa, że jest strasznym pantoflarzem. – Nagle: słyszymy dźwięk telefonu. Okazało się, że to połączenie… do mnie. Telefonował Jorge Gama – nieznany mi wtedy agent piłkarski, który – jak się okazało – poprowadził resztę mojej kariery. Byłem w szoku. Jak on wykombinował numer domowy do rodziców mojej dziewczyny i skąd wiedział, że akurat mnie tam zastanie?! Powiedział, że ma dla mnie ofertę transferową. Trochę się wkurzyłem i stwierdziłem, że nie jestem zainteresowany. A on dzwonił i dzwonił. W końcu mnie namówił.
W tak niecodziennych okolicznościach Pauleta wreszcie wyrwał się z Azorów. I jego kariera błyskawicznie nabrała tempa.
W barwach Estoril dynamiczny napastnik został królem strzelców drugiej ligi portugalskiej. Jego obrotny agent natychmiast to wykorzystał i załatwił swojemu klientowi angaż w Hiszpanii. UD Salamanca – spadkowicz z La Ligi – poszukiwała akurat sprytnego, skutecznego snajpera, który pomoże jej powrócić do elity i wpasuje się do ofensywnego stylu gry, preferowanego przez włodarzy klubu.
Pauleta doskonale wywiązał się z tej roli. Ponownie został najlepszym strzelcem rozgrywek, tyle że tym razem w drugiej lidze hiszpańskiej. Salamanca bez większych perturbacji awansowała do ekstraklasy. Tam Portugalczyk nie zdjął już nogi z gazu. Zdobył piętnaście bramek, które pozwoliły klubowi utrzymać się w najwyższej klasie rozgrywkowej, co zostało uznane za sporego kalibru sensację. W ostatniej kolejce rozgrywek Salamanca zaszalała na całego – pokonała Barcelonę na Camp Nou i to aż 4:1.
Pauleta wpakował wtedy Katalończykom dwie sztuki.
FC Barcelona 1:4 UD Salamanca (La Liga 1997/98).
Na tak dokazującego napastnika musiały zwrócić uwagę potężniejsze kluby.
Ostatecznie na ściągnięcie 25-letniego Paulety zdecydowali się działacze Deportivo de La Coruña. Którzy mieli poważne powody, by szanować możliwości Portugalczyka. Ten w barwach Salamanki zaaplikował ekipie Súper Dépor efektownego hat-tricka.
– Prawdę mówiąc, niewiele brakowało, a w ogóle nie trafiłbym do Hiszpanii – opowiadał Pauleta. – Bezpośrednio z Estoril miałem – zgodnie z prawem Bosmana, które weszło wtedy w życie – przenieść się do Belenenses. Ale wtedy zaczęły się dziać jakieś dziwne rzeczy. Okazało się, że prawo Bosmana w Portugalii dotyczy tylko obcokrajowców, więc moja umowa z Belenenses jest nieważna. Właściciel klubu nie chciał mnie natomiast wykupić z Estoril, bo wpadł akurat w kłopoty finansowe, więc temat zupełnie upadł. Wtedy pojawiła się propozycja z Salamanki. Trenerem klubu został właśnie João Alves, który zaczął na potęgę ściągać tam Portugalczyków. Wziął również mnie. Aklimatyzacja była prosta z uwagi na to, jak wielu moich rodaków spotkałem w szatni. Początkowo nie szło mi najlepiej, spadłem w hierarchii napastników na czwarte miejsce. W końcu jednak zacząłem regularnie grać i udowodniłem swoją wartość.
Co innego jednak szwendająca się w dolnych sektorach tabeli Salamanca, a co innego mocarne Deportivo. Galicyjski klub walczył w tamtym czasie o najwyższe cele, marząc nawet po cichu o mistrzostwie kraju. Puchary stanowiły dla tej drużyny plan minimum.
W swojej klubowej karierze Pauleta nie miał wcześniej do czynienia z wyzwaniami tego kalibru.
Marzył mu się raczej powrót do ojczyzny. Tym bardziej, gdy dowiedział się, że jego sytuację w Hiszpanii stale monitorują działacze lizbońskiej Benfiki. Jednak „Orłów” nie było stać na wykupienie napastnika z Salamanki. Zainteresowanie zgłosiło też Udinese. – Musiałem sięgnąć do atlasu, bo nie wiedziałem, w jakim kraju leży to miasto. Okazało się, że we Włoszech. Od razu odmówiłem. Nie miałem zamiaru jeszcze dalej wyjeżdżać – wyznał szczerze Pauleta. – W końcu na stole pojawiła się oferta z Deportivo. Siedmioletni kontrakt. Nie zastanawiałem się długo.
W ekipie Súper Dépor portugalski snajper nigdy jednak na dobre się nie rozkręcił – w sezonie 1998/99 zdobył dziesięć ligowych bramek, co było dorobkiem najwyżej przyzwoitym, a w kolejnych rozgrywkach trafił do siatki tylko ośmiokrotnie. Klub odniósł wprawdzie historyczny sukces, sięgając w 2000 roku po mistrzostwo Hiszpanii, ale wiodącą rolę w zespole pełnili inni. Przede wszystkim Roy Makaay, podstawowa dziewiątka Deportivo. Kiedy przeszło 200 tysięcy mieszkańców Galicji wyległo na ulice miasta, by wraz z zawodnikami świętować sensacyjny triumf w ligowych rozgrywkach, Pauleta planował już kolejny krok w swojej karierze. Wkrótce na ostatni guzik dopięte zostały jego przenosiny do Francji. Napastnik za plus-minus osiem milionów euro trafił do Girondins de Bordeaux.
Zamienił więc najlepszą drużynę ligi hiszpańskiej na czwartą drużynę ligi francuskiej.
Nie można powiedzieć, by transfer wyglądał od razu na trafiony w dziesiątkę.
Pauleta w barwach Girondins Bordeaux.
Okazało się jednak, że w ekipie „Żyrondystów” portugalski napastnik osiągnął życiową formę strzelecką. W ciągu trzech sezonów ligowych zdobył aż 65 bramek w Ligue 1. Został królem strzelców rozgrywek 2001/02, dwukrotnie nagrodzono go także tytułem najlepszego ligowca roku. Te wyróżnienia miały swój wymiar, ponieważ na hegemona we francuskiej ekstraklasie wyrastał wtedy Olympique Lyon i to właśnie ten klub miał największą zdolność kreowania najjaśniej święcących gwiazd w lidze.
Pauleta w Lyonie byłby otoczony piłkarzami równymi sobie. W Bordeaux często stanowił jednoosobową armię.
Zresztą – już sam debiut Portugalczyka stanowił zwiastun jego niezwykłych wyczynów. Pauleta oficjalnie podpisał kontrakt z klubem na dziesięć minut przed zakończeniem okna transferowego, więc do zespołu dołączył dopiero we wrześniu, gdy sezon Ligue 1 już od dawna się toczył. W debiucie przyszło mu zagrać przeciwko FC Nantes. Kanarki” broniły wtedy mistrzowskiego tytułu. Pauleta wjechał do ligi razem z drzwiami i futryną – choć odbył z zespołem tylko jeden trening, od razu znalazł się w wyjściowe jedenastce Bordeaux. Wpakował faworyzowanym rywalom hat-tricka na ich obiekcie, a „Żyrondyści” zwyciężyli aż 5:0.
– Do Francji przyjechałem w poniedziałek. We wtorek odbyłem pierwszym trening z zespołem. W środę wyszedłem na mecz – wspominał Pauleta. – Nawet ja byłem zaskoczony, że wszystko przychodzi mi tak łatwo. To były najlepsze lata mojej kariery.
Przez Bordeaux przewinęło się w tamtym czasie wielu świetnych zawodników. Marc Wilmots, Christophe Dugarry, Ulrich Rame, Aleksiej Smiertin, Eduardo Costa, Vikash Dhorasoo. Całkiem przyjemna paczka. Przełożyło się to jednak na zaledwie jedno trofeum – zwycięstwo w Pucharze Ligi Francuskiej. 20 kwietnia 2002 roku „Żyrondyści” w finałowym spotkaniu pokonali 3:0 ekipę Lorient.
Dwa trafienia na Stade de France zanotował rzecz jasna niezawodny Pauleta. Przerastał wtedy klasą nie tylko swoją drużynę, ale całą ligę.
Girondins Bordeaux 3:0 Lorient (finał Pucharu Ligi Francuskiej 2002).
Bramka na trzy zero – najwyższa klasa.
Nie może dziwić, że Pauleta do tego stopnia zachwycił działaczy Paris Saint-Germain, iż ci rok później zaoferowali mu kontrakt marzeń.
– Uznałem, że moja misja w Bordeaux jest zakończona. Miałem trzydzieści lat, klub mógł sporo zarobić sprzedając mnie. A w Paryżu podpisałem umowę życia – stwierdził Portugalczyk. – Zapewniono mi nawet mieszkanie w takim miejscu, w jakim sobie życzyłem. To znaczy – jak najbliżej obozu treningowego i jak najbliżej szpitala. Dbałem o to w każdym klubie. Piłkarz często jest poza domem, więc dobrze, gdy rodzina znajduje się niedaleko szpitala. Nigdy nic nie wiadomo. Zawsze podstawową kwestią dla mnie było zapewnienie wygody żonie i dzieciom. Nie mógłbym spokojnie grać, gdyby im cokolwiek doskwierało.
***
Tomek Hajto to wielki atleta
ograł go w Korei Pedro Pauleta
wierszyk z książki „Szamo”
***
Pobyt Paulety w Paryżu można oceniać dwojako. Z uwagi na swoje indywidualne wyczyny, Portugalczyk stał się z całą pewnością idolem paryskiej publiczności. Takiego statusu – zwłaszcza u tamtejszych ultrasów – nie wypracował żaden z obecnych gwiazdorów klubu. Sam Portugalczyk zresztą mówił: – Park Książąt to najwspanialszy stadion, na jakim kiedykolwiek grałem. Jeden gol strzelony dla PSG na tym obiekcie znaczył dla mnie tyle, co trzy zdobyte w Bordeaux. To po prostu inny poziom dopingu, emocji, adrenaliny.
Skuteczność Paulety – kolejno 18, 14, 21, 15 i 8 bramek w sezonie Ligue 1 – nie przełożyła się jednak na znaczące sukcesy klubu, który całościowo przechodził przez kryzysowe lata. Cytując klasyka – można powiedzieć, że „Orzeł z Azorów” był idolem kryzysowym, tak jak „Orzeł z Wisły”.
Paryżanie z portugalskim napastnikiem w składzie dwukrotnie sięgnęli po Puchar Francji, raz po Puchar Ligi i to w zasadzie tyle. Oczekiwania na pewno były zdecydowanie większe. Choć rzecz jasna trudno o cokolwiek obwiniać samego Pauletę. On robił to, czego się spodziewano. Strzelał. Dwa razy został królem strzelców francuskiej ekstraklasy. Trzymał wysoki poziom, po prostu. Jednak partnerzy często za nim nie nadążali. – Swego czasu wybrano mnie najlepszym zawodnikiem PSG. Uważam, że to zdecydowana przesada. Nie byłem aż tak wielkim piłkarzem – przyznał skromnie. – Ale domyślam się, dlaczego kibice tak mnie docenili. Ponieważ ja zawsze z szacunkiem traktowałem ich ukochany klub. Miałem możliwość wyjazdu do Lyonu, gdzie zdobywałbym jedno mistrzostwo po drugim. Miałem oferty z Anglii, Hiszpanii. Arsenal ubiegał się o mnie wielokrotnie. Odrzucałem te propozycje bez namysłu. Bo czułem się dobrze w Paryżu, a kibice mnie tam uwielbiali. Ja ich też. Narodziła się między nami więź. Dlatego nawet dzisiaj tak mnie cenią.
Kiedy w 2008 roku Pauleta zakończył karierę, był najlepszym strzelcem w historii PSG. Jak na 35-latka, trzymał się zupełnie nieźle. Wydawało się wręcz, że wciąż może jeszcze trochę pograć na wysokim poziomie. Paryżanie oferowali mu zresztą możliwość przedłużenia kontraktu o dwa lata. Jednak Portugalczyk pozostał nieugięty.
Interesował go już tylko powrót do Ponta Delgada.
– Nie lubiłem w życiu zmian. Dokonywałem ich tylko wtedy, gdy zmuszała mnie do tego sytuacja – powiedział napastnik. – Kilka miesięcy po zakończeniu kariery otrzymałem jeszcze propozycję występów w Monaco. Bardzo korzystną finansowo, jak dla emeryta. Pozostałem nieugięty. Związałem się z PSG jako ambasador klubu. Nie chciałem zakładać innych barw. Myślę, że najlepszą decyzją jaką mogłem podjąć było zakończenie kariery, gdy wciąż znajdowałem się w niezłej formie. Nie ma sensu rozmieniać się na drobne.
Dwa lata wcześniej – czyli w 2006 roku – Pauleta zakończył też występy w drużynie narodowej.
Tego obrazka nie mogło zabraknąć. Pauleta na mistrzostwach świata 2002.
Już sam debiut Paulety w reprezentacji wzbudził olbrzymią sensację – w 1997 roku napastnik wystąpił bowiem w meczu eliminacji do mistrzostw świata przeciwko Armenii i stał się pierwszym piłkarzem portugalskiej kadry, który zaliczył występ w narodowych barwach nie mając na koncie ani jednego meczu w ojczystej ekstraklasie. Podstawową dziewiątką kadry Pauleta stał się jednak znacznie później – przed mistrzostwami świata w Korei i Japonii. Portugalczycy wiele sobie zresztą po tym turnieju obiecywali – ich drużyna świetnie się spisała na Euro 2000 i do Azji poleciała z medalowymi ambicjami. To pokolenie do dziś nazywane jest w Portugalii „złotym”.
Wyszła z tych ambicji kompletna klapa.
Portugalia w fazie grupowej wygrała tylko jeden mecz i pożegnała się z turniejem. Pauleta jako jedyny z Portugalczyków mógł sobie jednak w pewien sposób osłodzić tę klęskę. Wpakował bowiem hat-tricka przeciwko reprezentacji Polski. Defensorów ekipy Engela, przede wszystkim Tomasza Hajtę, trzeba było po tamtym starciu usuwać z murawy przy użyciu korkociągu.
– Na turniej w 2002 roku pojechał jeden z najlepszych zespołów w historii portugalskiego futbolu – zapewnił Pauleta. – To była drużyna znakomitej jakości. Zawodnicy siedzący na ławce byli tak samo mocni jak ci, którzy grali. Albo… nawet lepsi. Popełniono trochę błędów, kilka niezrozumiałych decyzji. Ale nie ma sensu po latach szukać winnych. Są mecze, które w futbolu nigdy nie powinny się wydarzyć, a jednak on się czasem zdarzają. Żałuję, że po spektakularnym spotkaniu z Polską nie udało nam się pójść za ciosem. Myślę, że przede wszystkim mieliśmy wtedy sporo pecha.
Kolejne wielkie turnieje wiązały się z kolejnymi rozczarowaniami. W 2004 roku Portugalczycy sensacyjnie przegrali finał mistrzostw Europy przed własną publicznością. Pauleta zawiódł, nie zdobywając przez cały turniej ani jednego gola.
W 2006 roku A Seleção zawędrowała natomiast do półfinału mundialu, gdzie została zatrzymana przez Francję.
Pauleta skończył turniej z jednym golem w dorobku. Znów cieniutko. Tym bardziej, że dostępu do francuskiej bramki strzegł Fabien Barthez, którego portugalski napastnik regularnie upokarzał na boiskach Ligue 1. Przegrany mecz o brązowy medal z Niemcami był ostatnim w reprezentacyjnej karierze napastnika. 47 bramek w 88 występach zagwarantowało mu pierwsze miejsce w rankingu najlepszych strzelców w historii drużyny narodowej. Wyprzedził samego Eusebio. Choć oczywiście nienasycony Cristiano Ronaldo już dawno uporał się z pobiciem tego wyniku. – Zadzwoniłem do niego wtedy z pretensjami – opowiadał ze śmiechem Pauleta. – To był najcenniejszy ze wszystkich moich rekordów!
MICHAŁ KOŁKOWSKI
***
INNE WSPOMINKOWE TEKSTY AUTORA
Car. Jak Aleksandr Mostowoj zawładnął Celtą Vigo
Komu potrzebny Cantona, gdy w drużynie jest Yeboah?
Cel dla Piątka? Stać się w Berlinie legendą jak Marcelinho
O krok od mistrzostwa, czyli nie do końca złote lata GKS-u Katowice
Lenczyk. Historia mędrca czy aroganta?
fot. NewsPix.pl