– Jeśli szukacie złodziei, zajrzyjcie do drugiej szatni – powiedział do carabinierich Osvaldo Bagnoli, trener Hellasu Werona. Jego słowa uderzały w Juventus i przeszły do historii calcio. Wypowiedział je po meczu 1/8 finału Pucharu Europy, w którym Stara Dama za zamkniętymi drzwiami wyrzuciła Mastinich z rozgrywek. Po tragedii na Heysel mecz rozegrano bez udziału publiczności, co według obserwatorów pozwoliło sędziemu na przepchnięcie obrońców tytułu do kolejnej rundy rozgrywek.
Tamto wydarzenie miało wpływ na przyjaźń Gianpiero Bonipertiego i Sergio Chiampana. Szefowie odpowiednio Juventusu oraz Hellasu współpracowali ze sobą na rynku transferowym, ale i poza futbolem. Dzięki temu do Werony trafili piłkarze, którzy przyczynili się do największego sukcesu w historii klubu. Bo żeby zagrać w Pucharze Europy, werończycy musieli przecież zdobyć Scudetto. W 1985 roku niespodziewanie przechytrzyli oni m.in. Juventus, wygrywając wyścig o tytuł. Bianconeri odwdzięczyli się rok później. Mastini byli o krok od awansu do ćwierćfinału rozgrywek, jednak po domowym remisie 0:0, w Turynie mieli zostać oszukani. Niepodyktowany rzut karny i jednostronne sędziowanie sprawiły, że po meczu na stadionie pojawiła się policja. Piłkarze Hellasu wylewali bowiem swoją frustrację na szatni dla gości, co zakończyło się poważnym urazem Antonio Di Gennaro, który rozbił szybę własnym ciałem. Tak zakończyła się historia, która zdarza się raz na sto lat. Historia, której bohaterami byli piłkarze z prowincji, którzy pokonali gigantów w drodze do wiecznej chwały.
***
Werona to Romeo, Werona to Julia, Werona to Hellas. Wie o tym każdy Włoch, tę zależność znają wszyscy fani calcio. Choć w mieście miłości jest też drugi klub, Chievo, mimo że to on w ostatnich latach częściej i lepiej grał w Serie A, miasto należy do Mastinich. Również dlatego, że to Hellas może się pochwalić największym sukcesem w historii Werony – tytułem mistrza Włoch, zdobytym w 1985 roku. W Serie A zdominowanej przez światowe gwiazdy z Bońkiem, Platinim czy Rummenigge na czele zdarzył się cud, który nawet jego autorzy nazywają rzeczą nie do powtórzenia.
– Hellas sięgający po Scudetto pokazał mi, że każdy może osiągnąć wszystko, co sobie wymarzy, jeśli tylko da z siebie wszystko i mocno w to uwierzy.
Maurizio Setti, obecny prezydent klubu
„Veronesi tutti matti” – wszyscy Werończycy to szaleńcy, głosi stare włoskie powiedzenie. Kto więc lepiej pasowałby do roli zagranicznych gwiazd Hellasu niż dwaj szaleni piłkarze? Latem 1984 roku dyrektor sportowy Emilliano Mascetti wpadł na pomysł wymiany stranierich w swojej drużynie. Miasto miłości opuścili więc Władysław Żmuda i Joe Jordan, ale że Scaligerich nie było stać na gwiazdy pokroju Platiniego, wzrok skierowano ku zachodniej Europie. Z Belgii wyciągnięto niegdyś świetnie zapowiadającego się Prebena Elkjaera Larsena, a z Niemiec Hansa-Petera Briegla. Pierwszy miał pseudonim Szaleniec z Lokeren, drugiego zwanego Panzerem. Taki mix zapowiadał się całkiem nieźle.
Elkjaer Larsen szybko potwierdził, że pseudonim nosi nieprzypadkowo. W Weronie zasłynął tym, że uwielbiał jeździć konno nawet na treningi, a z basenu w swojej wilii korzystał również zimą. Sąsiedzi pukali się w czoło, ale dla człowieka północy, jakim był Preben, temperatura była przecież idealna i zdziwienia lokalsów w ogóle nie rozumiał. Podobnie, jak nie zrozumiał swojego trenera. Osvaldo Bagnoli był typem człowieka, który jest oszczędny w słowach, jednak Duńczyk, który dopiero co przybył do nowego klubu, jeszcze o tym nie wiedział. Chciał wkomponować się do drużyny, więc postanowił uciąć sobie pogawędkę ze szkoleniowcem.
– Dzień dobry trenerze.
- Dzień dobry, gdzie grasz?
- W ataku.
- W porządku.
I to by było na tyle. Elkjaer był przerażony, jak miał nawiązać współpracę z kimś takim? Ale odwrotu już nie było: jego żona zakochała się w Italii od pierwszego wejrzenia. Zresztą, czym innym Hellas mógłby kusić? Tak, co prawda prezydent Celestino Guidotti, znany dealer samochodowy, obiecywał, że jeśli któryś z jego piłkarzy strzeli 15 bramek, otrzyma nowiutkie Maseratti, ale w zasadzie była to jedyna premia przewidywana dla zawodników Mastinich. Z drugiej strony duński napastnik nie miał już wyboru. Przez lata grał w Belgii i choć Lokeren nie było wtedy słabym zespołem, czuł, że nie wykorzystał swojej kariery w stu procentach. Transfer do najlepszej wówczas ligi świata był dla niego drugą szansą od losu.
A co zrobił z pierwszą? Zmarnował ją w sposób wręcz spektakularny. Jako młody piłkarz trafił do Kolonii, ale tam zupełnie sobie nie poradził. Elkjaer był nadzieją duńskiego futbolu, zawodnikiem, któremu wróżono większą karierę niż Michaelowi Laudrupowi. Tyle że Preben w ogóle sobie nie pomagał. Laudrup harował na treningach, a Larsen kopcił jak smok. Z Niemiec wyleciał w zasadzie dyscyplinarnie, skreślając samego siebie w oczach trenera, gdy wyszedł na imprezę. Został wezwany na dywanik, gdzie powiedziano mu, że zeszłej nocy widziano go w klubie z butelką whisky w dłoni i kobietą w loży. Elkjaer zaprzeczył. Powiedział, że to była butelka wódki, a kobiety były dwie.
Sami więc rozumiecie, że Hellas był dla niego zbawieniem. Kiedy już ustatkował się w życiu, stwierdził, że warto spróbować powalczyć o coś więcej, dowieść swojej jakości. Jak pomyślał, tak zrobił i został jednym z głównych bohaterów szalonej, mistrzowskiej historii. Spodziewano się, że będzie on główną gwiazdą drużyny, ale zamiast tego Elkjaer wolał pracować z boku. W duecie z Giuseppe Galderisim robił za kogoś, kto ściąga na siebie rywali, szykując miejsce dla bramkostrzelnego partnera. On sam jednak posłał piłkę do siatki osiem razy, a dwie z tych bramek dały mu wieczną sławę. Przy okazji pozbył się też szalonego pseudonimu, zyskując przydomek „Kopciuszek”. Dlaczego? W październiku 1984 roku Scaligeri grali z mocarnym Juventusem. Mecz był stykowy – Hellas prowadził 1:0, ale w końcówce Stara Dama mogła doprowadzić do wyrównania. Wtedy Preben ruszył z piłką z lewego skrzydła, ściął w kierunku bramki, minął dwóch rywali i… zgubił prawego buta. Komiczna sytuacja powinna położyć kres tej akcji, ale Duńczyk pokazał klasę: strzelił gola na 2:0 i jak sam twierdzi, rozkochał w sobie całą Weronę. Taka bramka zdarza się przecież raz na tysiąc lat.
– Nikt nie spodziewał się przed startem sezonu, że wygramy tę ligę.
Pietro Fanna
Duńczyk zresztą grał na tyle dobrze, że dość nieoczekiwanie… był bliski zdobycia Złotej Piłki. W 1984 roku zajął on trzecie, a rok później drugie miejsce, dwukrotnie ustępując Michelowi Platiniemu. Nie musimy dodawać, że nigdy później żaden piłkarz Hellasu nie dostąpił już takiego zaszczytu.
Ale Preben Elkjaer miał wyjątkowe szczęście i wkrótce powtórzył magiczne trafienie. Tym razem obyło się bez strat w obuwiu, za to pewnie kilka serc przeżyło wówczas mini zawał. Była przedostatnia kolejka rozgrywek, a Hellas grał w Bergamo z Atalantą. La Dea prowadziła, a Mastinim do Scudetto brakowało jednego punktu. Remis równał się z euforią, porażka z walką do ostatnich minut na ligowym finiszu. Niestety, podziału punktów nic nie zapowiadało. Gospodarze dominowali, jednak popełnili jeden błąd. Zostawili trochę za dużo miejsca pewnemu duńskiemu napastnikowi. Ot tyle, że wystarczyło, żeby ten złożył się do pół-woleja, huknął jak z armaty i zdobył najważniejszą bramkę w historii klubu.
Elkjaer do spółki z Brieglem byli też bohaterami słynnego meczu na Stadio Friuli w Udine. Gospodarze zrobili wtedy coś, co po wielu latach zacznie się nazywać „robieniem Stambułu”. Na długo przed finałem z udziałem Liverpoolu i Milanu, Udinese odrobiło straty z 0:3 do 3:3 i mogło urwać werończykom punkty przed ważnymi starciami z Juventusem i Interem, ale wtedy wszyscy przekonali się, po co do Włoch, kraju mistrzów świata, ściągano czołowych piłkarzy z innych krajów. To oni wzięli sprawy w swoje ręce i szybko strzelili dwie bramki. Zdaniem wielu był to moment, w którym Hellas naprawdę uwierzył, że może wyprzedzić gigantów w wyścigu po najważniejszy skalp sezonu.
Są jednak i tacy, którzy twierdzą, że o wyjątkowym roku dla Mastinich wiedzieli już na starcie rozgrywek. Dlaczego można im wierzyć? Bo w pierwszej kolejce do Werony przyjechało Napoli. Nie jakieś Napoli, a TO Napoli. Klub, który przed chwilą ściągnął Diego Maradonę i znalazł się na ustach całego świata. Boski Diego miał zadebiutować właśnie w spotkaniu z Hellasem, to w mieście Romea i Julii miał rozkochać w sobie Włochów i pokazać, jak silni będą Partenopei z nim w składzie. Tymczasem sprawy przybrały niecodzienny obrót. Gospodarze triumfowali 3:1, a pierwszego gola zdobył Hans-Peter Briegel. Niemiec przyćmił Maradonę nie tylko golem w debiucie, ale też nakrywając go czapką w boiskowej rywalizacji. Było to zaskakujące nie tylko dlatego, że Briegel nie uchodził wcześniej za „jednego z wielkich”. Niemiec został ściągnięty po to, żeby zastąpić na lewej obronie Luciano Maragnona, który nosił się z zamiarem odejścia. Włoch ostatecznie się rozmyślił i sprawił Bagnoliemu spory kłopot. Klubu nie stać było na to, żeby trzymać w kadrze dwóch klasowych lewych obrońców, więc Briegel zaproponował: przesuń mnie do środka pola, zawsze chciałem grać jako pomocnik. Starcie z Napoli było więc dla niego debiutem nie tylko w barwach nowego zespołu, ale i przetarciem w zupełnie nowej roli na boisku, z którego wyszedł uskrzydlony.
Briegel utrzymał kapitalną formę do końca sezonu. Strzelał jak na zawołanie, kończąc rozgrywki z dziewięcioma golami na koncie – o jednym więcej od Elkjaera. Swoją grą zasłużył na historyczne wyróżnienie: jako pierwszy piłkarz grający poza granicami Niemiec, został wybrany najlepszym zawodnikiem w kraju zza naszej zachodniej granicy.
–
Z Bagnolim czuliśmy się jak ptaki, które ktoś wypuścił z klatki.
Pietro Fanna, piłkarz Hellasu
Zagraniczne gwiazdy były głównymi, ale nie jedynymi aktorami wielkiego sukcesu. Gra Hellasu opierała się w dużej mierze na kapitalnej linii obrony. W 30 spotkaniach Mastini stracili zaledwie 19 bramek. W całych rozgrywkach werończycy przegrali tylko dwa mecze, ale bardzo często remisowali. Wówczas kluczową rolę odgrywali defensorzy, którzy 16 razy zachowali czyste konto. Było to o tyle zaskakujące, że między słupkami drużyny z miasta miłości stał Claudio Garella, golkiper, który w tamtych latach był w Italii wręcz wyśmiewany. Dlaczego? Najprościej ujmując: był ciapowaty. W Serie A utrzymał się tylko przez rok, potem grał o poziom niżej, w Sampdorii Genua. Nie wróżono mu, że kiedykolwiek powróci do gry w najwyższej klasie, a tymczasem gdy rękę wyciągnął do niego Bagnoli, wywalczył z Hellasem awans do Serie A i zapracował na transfer do wielkiego Napoli. Początkowo jednak wciąż żartowano z jego umiejętności.
Kibice Lazio nazywali go Paparellą, a Gianni Agnelli stwierdził kiedyś, że Claudio byłby najlepszym bramkarzem na świecie, gdyby tylko inni nie mogli używać rąk. Garella zachował wtedy spokój i odpowiedział: – Najważniejsze w naszym fachu jest bronienie. Nie ma znaczenia, w jaki sposób to robię, kiedy jestem skuteczny.
Faktycznie, golkiper Hellasu słynął z tego, że potrafił wyciągać strzały nogą, głową, klatką, a pewnie i wszystkimi innymi częściami ciała. Na szczęście nie zawsze musiał popisywać się swoim talentem, bo miał przed sobą kapitalnych obrońców z Roberto Tricellą na czele. Był on jednym z trzech piłkarzy, którzy w mistrzowskim sezonie zagrali wszystko, od deski do deski. Prawdziwa skała w defensywie, człowiek, który w pewnym momencie wygryzł ze składu reprezentacji Włoch samego Franco Baresiego. To chyba najlepsza laurka, jaką można mu wystawić. – Dzięki Bagnoliemu nauczyłem się, jak mam grać bez piłki – przyznawał po latach filar drużyny.
[etoto league=”ita”]
Tricella grał jako libero i świetnie rozumiał się z mózgiem zespołu: 22-letnim Antonio Di Gennaro, kolejnym zawodnikiem, który dzięki Hellasowi wypromował się do reprezentacji Włoch. Pomocnik był kimś, kogo dziś określamy jako gościa od „noszenia fortepianu”. Miał końskie zdrowie, harował w środku pola i biegał tak samo w doliczonym czasie gry, jak i w pierwszej minucie spotkania. Zasłynął jednak z czego innego. Niedługo po wspomnianym wcześniej meczu z Udinese, Hellas grało z Juventusem. Drużyna wyglądała na wypompowaną, dodatkowo kwadrans przed końcem spotkania straciła gola i przegrywała 0:1. Di Gennaro jako jedyny miał jeszcze siłę, przejął piłkę 30 metrów od bramki, poprawił ją sobie i huknął wprost w okienko, strzelając równie pięknego, jak i ważnego gola.
Do legendy, obok bramki Di Gennaro, przeszedł także wywiad przeprowadzony po tamtym spotkaniu. Pierino Fanna, kolejna niezwykle ważna dla Hellasu postać, wyszedł do dziennikarzy w… niebieskim szlafroku. Wyluzowany i zrelaksowany skrzydłowy w pełni oddawał stan ducha zespołu. Mastini nic nie musieli, to wielcy pokroju Juventusu i Interu mieli ich gonić, oni bawili się piłką. Fanna był jednak delikatnym przeciwieństwem większości swoich klubowych kolegów. Do Werony przyszedł po trzech mistrzostwach z rzędu, które zdobył z Juventusem. W Turynie nie czuł się jednak jak gwiazda. Laury zgarniali ci, na których on po cichu pracował, dlatego ta rola mu się znudziła. Jego szybkość, drybling i pomysł na grę kombinacyjną miał być kluczowym elementem gry ofensywnej Scaligerich. – Dostawałem różne role, ale w każdej czułej się szczęśliwy. W Hellasie stałem się prawdziwym mistrzem – wspominał sam zainteresowany.
– Spytajcie dziecka, co kryje się za golem, zwycięstwem, udaną interwencją. Powie, że chodzi o jedno słowo: radość. Czysta radość, która pozwala utonąć w ramionach kolegów z drużyny, którą można wykrzyczeć. Dla Werony było tym Scudetto Hellasu.
Diego Alvera, pisarz
Wszyscy zawodnicy, bez znaczenia, czyli odrzutkami z wielkich drużyn, mistrzami kraju czy gwiazdami ligi belgijskiej, byli jednak tylko składnikiem w cieście, które piekł Osvaldo Bagnoli. Człowiek, który znał życie i piłkę nożną od podszewki. On też, tak jak Fanna, był niegdyś mistrzem Włoch i członkiem wielkiego zespołu, z którym kompletnie się nie utożsamiał. Jako młody chłopak dołączył do wielkiego Milanu, choć wcale nie planował piłkarskiej kariery. Grał amatorsko, pracował w fabryce i pomagał w utrzymaniu rodziny. Kiedy pierwszy raz miał pojechać na mecz z dorosłą kadrą Rossonerich, odmówił, bo musiał stawić się w pracy. Klub widział w nim jednak talent i zaproponował proste rozwiązanie – zaoferował mu większą pensję niż ta, którą zarabiał pracując fizycznie. Bagnoli dołączył do klubu pełnego gwiazd, zdobył Scudetto, ale szybko opuścił Mediolan i grał w mniejszych zespołach. Kiedy kończył karierę, nie miał na siebie pomysłu. Kolega zaproponował mu, żeby poszedł w trenerkę, ale nie zapowiadało się, że kiedykolwiek odniesie w niej sukcesy.
Z pierwszej pracy zwolnili go po kilku kolejkach, a kiedy w końcu doczłapał się do poziomu Serie A, z hukiem spadł z ligi. – Nie widziałem siebie jako utytułowanego trenera w przyszłości – przyznawał.
Zabawne, bo sukcesy przyszły szybciej niż się spodziewał. Najpierw wprowadził do Serie A Cesenę, potem zrobił to samo z Hellasem. Tak, jak wspomnieliśmy wcześniej, beniaminek niemal z marszu zawojował rozgrywki. – Futbol to bardzo prosta gra. Nie pressing czy gra strefami jest najważniejsza. Najważniejsze, żeby mieć szczęście i znaleźć właściwą osobę, którą można włożyć we właściwe miejsce i pozwolić im wszystkim być wolnym, żeby wyrazili siebie na boisku. Doprowadziłem drużynę do zasłużonego Scudetto bez wymyślania nowych taktyk, makiawelizmu i innych sekretów. Futbol to mecz, jeden, jedyny mecz – tłumaczył po latach.
Faktycznie, jego zespół nie grał niczego innowacyjnego. Nie było to typowe catenaccio, Bagnoli chciał odchodzić od ultradefensywnego stylu, mimo że Mastini świetnie radzili sobie w defensywie i równie skutecznie wykorzystywali kontrataki. – Miał w sobie coś, co sprawiało, że ludzie traktowali go jak księdza. Jego słowa były jak kazania, choć on sam był w nich oszczędny i skromny. Być może dlatego nie jest tak sławny, jak inni wielcy trenerzy. W Hellasie zbudował silną grupę, był dla tych piłkarzy jak ojciec, dlatego oni potrafili się dla niego poświęcić. Miałem to szczęście, że jako młody chłopak obejrzałem z trybun większość domowych meczów tamtej drużyny. Pamiętam, że kiedy w ostatniej kolejce graliśmy z Avellino, miałem Pierwszą Komunię. Po mszy uciekłem z rodzinnej imprezy, żeby dostać się na stadion i świętować tytuł razem z resztą. Kiedy wróciłem do domu, przyjęcie było skończone. Ominąłem własną komunię, ale nie żałowałem, to było historyczne wydarzenie. Werona tamtego dnia zamieniła się w Rio de Janeiro, do dziś z pokolenia na pokolenie przekazywane są opowieści o tamtym Scudetto – opowiadał w rozmowie z „Guardianem” Matteo Fontana, dziennikarz pochodzący z Werony.
Scaligeri szli przez sezon jak burza, ale przez długi czas temat mistrzostwa był tematem tabu. Zwłaszcza dla Bagnoliego, który nie lubił komentować walki o tytuł publicznie. W szatni uczulał piłkarzy, żeby nie rozmawiali o tym zbyt głośno. Ale oni sami zdawali sobie sprawę, że są w stanie tego dokonać. – Pamiętam, że sylwestra świętowaliśmy wspólnie: piłkarze razem ze sztabem i żonami. Wtedy, o północy, Piero Fanna wstał i powiedział: panowie, wiem, że to zrobimy. To będzie nasz rok. To był jedyny moment, kiedy głośno mówiliśmy o Scudetto, ale nigdy nie wyszło to poza naszą szatnię – wspominał trener Mastinich.
– Osvaldo Bagnoli był dla Werony tym, kim Bill Shankly był dla Liverpoolu. Uczynił ludzi szczęśliwymi.
Matteo Fontana, dziennikarz z Werony
Choć opiekun Hellasu zarzekał się, że jego metody nie są nowatorskie, pod pewnymi względami był pionierem. W jaki sposób dobierał piłkarzy do swojego zespołu? Twierdzi, że pomagał mu w tym… album z naklejkami Panini. Szukał pomocników, którzy strzelali po 3-4 gole, ale byli niedoceniani. Dzięki temu osobliwemu „skautingowi” miał podsuwać dyrektorowi sportowemu pomysły na kolejne wzmocnienia. Jego styl był prosty – mówić niewiele, ale konkretnie. – W szatni zwykle siadałem w koncie i przeglądałem „La Gazzettę dello Sport”. Odprawy? A co ja miałem im mówić? Przez cały tydzień ćwiczyliśmy schematy, więc w dzień meczu musieli już je pamiętac. Moje słowa nic by tam nie wniosły – twierdził Bagnoli.
We Włoszech uchodził za człowieka doskonale przygotowanego do zawodu. Jego zmysł taktyczny dał mu przydomek Lo Svizzero, odnoszący się do tego, że wszystko chodziło u niego jak w szwajcarskim zegarku. Nie potrafił jednak opowiadać o swoim sukcesie. Gianni Mura, włoski dziennikarz, wspomina, że pewnego razu zorganizowano we Włoszech konferencję dla trenerów, na którą zjechali się najwybitniejsi ludzie w kraju. Bagnoli usiadł w roku z notesem, spisując ciekawsze fragmenty, aż w końcu zaproszono go na środek. Hellas był wtedy na szczycie tabeli i poproszono go, żeby wyjaśnił, skąd bierze się jego sukces. Osvaldo stanął przed widownią, zakłopotał się i powiedział: – Wyjdę teraz na głupka, bo nie mam niczego do powiedzenia. W Weronie gramy tradycyjny futbol, dużo pressujemy. Tak piszą o nas w gazetach. Przepraszam, ale nie pytajcie mnie o przepis na sukces, bo ja go po prostu nie mam.
Mało tego. Trener Hellasu twierdził, że rok, w którym sięgnęli po mistrzostwo, nie był nawet najlepszym, za czasów jego pracy. – Wszyscy pamiętają o Scudetto, ale kiedy wygrywaliśmy Serie B graliśmy jeszcze lepiej. Byliśmy perfekcyjnie zsynchronizowaną drużyną, w której każdy wiedział, co ma robić. Tytuł? Wywalczyliśmy go, bo każdy z piłkarzy był głodny sukcesów i chciał udowodnić byłemu klubowi, że zbyt łatwo z niego zrezygnował. Byliśmy silni jako grupa, ale nie było u nas przybyszów z innej planety, którzy ciągnęli drużynę do zwycięstw.
Bagnoli twierdził, że miał szczęście. Nie chodzi o wyniki, ale o to, że mając 17 piłkarzy i dwuosobowy sztab, nikt nie wypadał z powodu kontuzji, nikt nie narzekał. Ale mimo że nie wiedział, jak wytłumaczyć swój sukces, przykuł uwagę wielkich klubów. Po dekadzie w Weronie trafił do Genui, a potem do Interu. Jego kariera zakończyła się jednak bardzo szybko, bo już w wieku 58 lat. – Mam wszystko, czego chciałem, żeby być szczęśliwym. Nie chcę się brzydko zestarzeć. Dzisiejszy futbol to już nie to samo. Przyszedł Berlusconi i jego ogromne pieniądze, wokół młodych piłkarzy kręcili się agenci, wszędzie były zakulisowe gierki. Nie chciałem w tym uczestniczyć – przyznawał laureat nagrody dla najlepszego trenera 1984 roku.
Co ciekawe, Berlusconi, który zdaniem Bagnoliego był jednym z tych, którzy zepsuli futbol, chciał go u siebie. Dlaczego Osvaldo nie trafił do Milanu? A kojarzycie opowieść o tym, że Silvio pragnął zatrudnić Maurizio Sarriego, jednak gdy dowiedział się, że ten ma komunistyczne poglądy, zmienił zdanie? Jej prekursorem był Bagnoli. Zdaniem wielu Rossoneri trafiliby pod jego skrzydła, ale w ostatniej chwili Berlusconi dowiedział się, że były piłkarz mediolańskiego klubu głosuje na socjalistów. Znany z nienawiści do swoich przeciwników politycznych Silvio powiedział więc liberum veto i zablokował ten ruch.
– Nigdy nie byłem komunistą. Głosowałem na socjalistów, bo tak samo robił mój ojciec.
Osvaldo Bagnoli
W Weronie kult Scudetto sprzed 35 lat wciąż jest ogromny. Nic dziwnego – dla takiego miasta jest to ogromny powód do dumy. Gdyby zapytań werończyków, czym szczycą się bardziej: balkonem Julii czy mistrzostwem kraju, zapewne wskazaliby sukces odniesiony na boisku. W wielu barach i restauracjach wciąż można natknąć się na symbole minionej epoki: zdjęcia, wycinki gazet, autografy. Co kilka lat odbywają się spotkania charytatywne, w których uczestniczą bohaterowie Scudetto z 1985 roku. Dekadę temu, kiedy Hellas grał w trzeciej lidze, na trybuny przyszło ponad 11000 ludzi, którzy chcieli oddać hołd swoim bohaterom. Na trybunach wywieszono transparent: Najpiękniejsze zwycięstwo pozostanie w naszej pamięci, a ci, którzy je odnieśli, będą żyli w wiecznej chwale.
Pięć lat później klub zaprezentował stroje na nowy sezon, nawiązujące do mistrzostwa sprzed 30 lat. Znalazły się na nich słowa trenera: Jestem jednym z tych, którzy mają żółto-niebieską skórę. W 51. minucie derbowego spotkania z Chievo, cały stadion wzniósł w górę szaliki i zaśpiewał o niezapomnianym golu Elkjaera, zupełnie jakby Duńczyk wpakował piłkę do siatki przed chwilą, a nie ponad trzy dekady temu. Bo tamten wolej już na zawsze wpisał się w pamięć mieszkańców włoskiego miasta miłości.
SZYMON JANCZYK
fot. Wikipedia