Uros Korun to piłkarz późno dojrzewający. Późno wyjechał ze Słowenii, a wszystko co najlepsze w karierze spotkało go dopiero po trzydziestce. Gdy już nie robił sobie nadziei na wielkie rzeczy, został mistrzem Polski i zaczął być powoływany do reprezentacji Słowenii. Stoper Piasta Gliwice rozgrywa przy Okrzei piąty sezon, czuje się tu jak w domu, ale nie ukrywa, że latem być może skusi się na bardziej egzotyczny kierunek.
Rozmawiamy z nim o wielu sprawach, także tych wykraczających poza piłkę. O kulturze picia w Słowenii i postrzeganiu Polski przez Słoweńców. O pierwszym złym wrażeniu, jakie zrobiły Gliwice. O żonie, którą zna odkąd pamięta. O tym, dlaczego Olimpija Ljublana nie przegoni Mariboru, choć niedawno dwa razy została mistrzem. Który trener – i to dwukrotnie – najbardziej zalazł mu za skórę? Jaki błąd reprezentacja Słowenii popełniła po wygranych z Polską i Izraelem? Do którego polskiego klubu mógł trafić 12 lat temu? Jak mogło dojść do samobója z Riga FC? Zapraszamy.
***
Jak wyglądają tematy dotyczące twojej przyszłości? Kontrakt za pół roku wygasa, a twój agent kilka dni temu powiedział w „Przeglądzie Sportowym”, że masz ciekawe oferty z Chin i Japonii.
Jestem już w Gliwicach piąty rok, czuję się tu jak w domu, podobnie jak moja rodzina. Żona jest zadowolona, dzieci chodzą do szkoły i przedszkola. Ale wiemy, że kariera piłkarza nie trwa długo. Wkrótce skończę 33 lata i musimy też myśleć o tym, co będzie po zakończeniu grania. Parę sezonów jeszcze pogram, wiadomo jednak, że jestem znacznie bliżej końca niż początku.
Czyli nastawiasz się, że latem trzeba trzeba będzie spróbować czegoś nowego?
Żadnej decyzji nie podjąłem, nic nie jest przesądzone. Super się czuję w Piaście, mam zaufanie trenera, co też jest bardzo ważne, ale nie zamykam się na inne warianty. Zobaczymy. Teraz skupiam się na rundzie wiosennej, mamy w zespole swoje cele do zrealizowania.
Szefowie Piasta przedstawili propozycję nowego kontraktu?
Kontaktowali się z moim agentem. Sprawa pozostaje otwarta.
Rodzina byłaby gotowa na tak daleki wyjazd? Zakładam, że bez żony i dzieci nigdzie się nie ruszasz.
Na pewno sam bym nie pojechał. W razie czego rodzina będzie gotowa. Żona jest ze mną od kilkunastu lat. Wie, jaka jest specyfika życia piłkarza, akceptuje tę rzeczywistość. Ale decyzja o wyjeździe wcale nie byłaby prosta. Córka w tym roku skończy pierwszą klasę, po polsku mówi tak samo jak po słoweńsku, więc zmienianie wszystkiego byłoby dla niej ciężkie. Bierzemy to pod uwagę. Mogą nas czekać w domu trudne rozmowy. Jak mówiłem, żonie bardzo się w Gliwicach podoba, ale rozumie, że nie zostało mi dużo czasu, żeby zarobić większe pieniądze.
Chyba trzeba powiedzieć wprost: albo teraz, albo nigdy.
To prawda, dlatego w odpowiednim momencie trzeba będzie wszystko dokładnie przemyśleć.
Jak już wrócicie do Słowenii, najbardziej polska pozostanie twoja córka?
Chyba tak, ona dziś jest jak Polka, mówi jak inne dzieci z klasy. Po zakończeniu kariery będziemy w kontakcie z ludźmi z Polski, więc sądzę, że również za 5-10 lat polski będzie dla niej normalnym językiem. Będzie znała słoweński, polski, angielski, a uczy się już trochę chorwackiego. Synek też coraz więcej mówi, ostatnio nawet śpiewał wasz hymn.
Ten sezon trochę oddaje ci to, co zabrał poprzedni? Ok, zdobyłeś mistrzostwo Polski, masz wreszcie konkret w CV, ale grałeś mało. Teraz jesteś wręcz pewniakiem do składu.
W pewnym sensie tak to wygląda. Siedząc na ławce było mi trochę przykro. Oczywiście jak sięgnęliśmy po tytuł, pewne rzeczy na chwilę puściły. Nawet dziś patrząc na zdjęcia z fety czuję dreszczyk emocji. Super przeżycie. Indywidualnie jednak ten sezon jest dla mnie znacznie lepszy. Rozegrałem pełną rundę na wysokim poziomie i liczę, że pójdę za ciosem. Do zdrowia wrócił Kuba Czerwiński, nasza obrona może być jeszcze mocniejsza.
Trzeba wam oddać, że choć środek defensywy został zdemontowany – Sedlar odszedł, a Czerwiński szybko wypadł przez kontuzję – daliście radę i obrona nadal była mocnym punktem Piasta.
A przecież zmian było więcej. Bartek Rymaniak jest nową postacią, przyszedł też Piotrek Malarczyk, z którym często tworzyłem duet stoperów. Dlatego tym bardziej się cieszę, że poza samą końcówką jesieni, wyglądaliśmy na boisku bardzo dobrze. Zimą wiele pracowaliśmy nad pewnymi elementami i z optymizmem patrzymy na najbliższe miesiące.
Siedząc na ławce w ubiegłym sezonie chyba jednak nie miałeś poczucia niesprawiedliwości? Duet Czerwiński-Sedlar był najlepszy w lidze na swojej pozycji.
Nie mogłem mieć żalu do trenera, ale piłkarz chce grać zawsze. Nawet gdybym za rywala miał Sergio Ramosa i tak by się to nie zmieniło. Skoro jednak wygrywaliśmy, sprawa była prosta, chłopaki grają dalej. Co nie zmienia faktu, że nie czułem się dobrze siedząc na ławce. Na szczęście to już za mną, mam dziś w zespole pozycję, którą zawsze chciałbym mieć.
Nie ukrywałeś, że latem poważnie myślałeś o odejściu.
Byłem bardzo blisko transferu. W czerwcu, zaraz po zakończeniu sezonu, mogłem odejść, ale potem doszło do wielu zmian w składzie i zostałem. Rodzina też miała wpływ na moją decyzję.
Miałeś konkretne oferty, które byłeś gotowy przyjąć?
Miałem, ale jak wiesz, jeszcze muszą się porozumieć kluby. Chodziło o inne ligi z Europy, sprawa pozostawała otwarta, aż w końcu postanowiliśmy, że zostajemy. I nie żałuję.
Wszystko co najlepsze w karierze spotkało cię po trzydziestce. Zapewne nie zakładałeś już ani mistrzostwo Polski, ani powołania do pierwszej reprezentacji Słowenii. Kilka lat temu mówiłeś nawet, że w temacie kadry nie robisz już sobie nadziei.
A jednak się udało! Kiedy byłem młodszy, celowałem w reprezentację. Odchodząc do Polski znalazłem się w jedenastce sezonu ligi słoweńskiej i zostałem wybrany najlepszym obrońcą. Wtedy liczyłem na powołanie, mówiłem sobie, że jak nie teraz, to już wcale. Nie udało się. W pierwszym roku w Piaście zdobyłem wicemistrzostwo, ja i Sasza Żivec graliśmy cały czas i też nic. Człowiek przestał mieć tu jakieś oczekiwania i nagle trzy lata później przyszło powołanie. Wielka niespodzianka.
Dostawałeś w ogóle jakieś sygnały od selekcjonera, że znajdujesz się w kręgu zainteresowań?
Sygnałem było pojechanie na kadrę B rok temu w styczniu. Zagrałem w Hiszpanii w sparingu z reprezentacją Chin U-25. Wiedziałem, że selekcjoner był zadowolony z mojej postawy, piłkarz czuje takie rzeczy. Niestety wiosną prawie nie grałem w Ekstraklasie i sądziłem, że na takim epizodzie się skończy. Latem jednak wskoczyłem do składu i zacząłem być regularnie powoływany. Pojechałem na wszystkie jesienne zgrupowania.
Zostałeś odkurzony bardziej ze względu na problemy z obroną w kadrze czy po prostu selekcjoner się do ciebie przekonał?
Sądzę, że jednak bardziej to drugie. Obecna kadra jest ze sobą już od kilku lat. W 2018 roku reprezentacyjną karierę zakończył Bostjan Cesar i od tamtego czasu nikt z niej nie wypadał.
Debiutu w tej prawdziwej reprezentacji nie doczekałeś. Jechałeś z nadziejami na granie czy wiedziałeś, że szanse są mizerne?
Nie ukrywam, że we wrześniu wystarczał mi już sam przyjazd na zgrupowanie. Czułem się ekstra, to jest to, jestem zadowolony, nie musicie mi już nic dawać (śmiech). Ale następne dwa powołania zwiększyły apetyt. Skoro już przyjeżdżam, to nie na wakacje, chciałbym tu coś zdziałać. Zasuwałem na maksa na treningach i czekałem, co zdecyduje selekcjoner. Jeżeli uda się zadebiutować, będzie cudownie. Jeżeli nie, pozostanę największym kibicem reprezentacji.
Na własne oczy widziałeś, jak dobrze koledzy zagrali we wrześniu z Polską. Ostatecznie jednak Słowenia nic w eliminacjach nie wskórała. To było duże rozczarowanie dla twoich rodaków?
Bardzo duże. Słoweńcy na początku każdych eliminacji zawsze celują w awans. Gdy wygraliśmy z wami, a kilka dni później z Izraelem w ostatniej minucie, w kraju zapanowała euforia. Myślami wszyscy już rezerwowali bilety na Euro 2020. W październiku graliśmy z Macedonią i Austrią. Źle do tego podeszliśmy. Skupialiśmy się na Austrii, zakładając, że Macedonię pokonamy z marszu. Zabrakło nastawienia, że każdy najbliższy mecz jest najważniejszy. To z Austrią miała być bitwa o awans, już z trzema punktami zdobytymi na Macedończykach. A wyszło tak, że oba mecze przegraliśmy. Szkoda, bo tak dobrych piłkarzy jeszcze nie mieliśmy. Większość jest w mocnych europejskich klubach i tam gra. W czasach Zlatko Zahovicia reszta zawodników pozostawała w jego cieniu. No ale oni wchodzili na największe imprezy, nam się jeszcze nie udało.
Wyjeżdżając ze Słowenii do Polski miałeś już 28 lat. Dlaczego tak późno ruszyłeś za granicę?
Powodów było kilka. Czasami bardziej chodziło o moje nastawienie, czasami działy się rzeczy, na które nie miałem wpływu. Już w wieku dwudziestu lat dostałem oferty z ligi greckiej i polskiej, ale uznałem, że jeszcze jest za wcześnie na taki ruch.
Kto od nas się zgłosił?
Agent mówił, że Wisła Kraków. Wtedy była jeszcze na topie w Polsce. Wszyscy mówili mi, że jestem za młody i postanowiłem zostać. Później miałem trochę problemów w klubach, a po odejściu z NK Celje przez pół roku nie grałem nigdzie. Lata szybko leciały, po drodze wypłynęło kilka tematów. Raz ja nie chciałem, innym razem mój klub żądał większych pieniędzy. Gdy zgłosił się Piast, miałem ważny kontrakt z NK Domżale, ale tam pracują świetni ludzie. Wiedzieli, że to już dla mnie najwyższy czas, żeby sprawdzić się w innej lidze, dlatego nie utrudniali mi odejścia.
Której oferty z tamtych lat najbardziej ci szkoda?
Właśnie tej z Krakowa. Znacznie szybciej zdobyłbym mistrzostwo Polski i mógłbym zagrać w pucharach. W Wiśle chyba był już wtedy Andraż Kirm, co pewnie też ułatwiłoby sprawę. Kariera mogłaby przyspieszyć. Tak jak mówiłem, nie czułem w pełni, że jestem gotowy, ale też kluby nie potrafiły się porozumieć. Wyszło więc 50 na 50 z decyzją o pozostaniu. Może gdybym był bardziej zdeterminowany i jasno dał do zrozumienia w Celje, że chcę odejść, jakoś by ten transfer dopięto. Potem pojawiło się kilka innych tematów, ale dziś to już bez znaczenia.
[etoto league=”pol”]
Kiedyś powiedziałeś, że w Słowenii albo idziesz do Mariboru, albo próbujesz wyjechać. Maribor nigdy nie był zainteresowany?
Z tego co wiem, nigdy takiej możliwości nie było. Poza tym, wiesz… Okej, jest Maribor, można się pokazać, ale liga słoweńska jako całość nie zachęca. Grasz mecz dla pięciuset ludzi na jakimś małym stadionie, nie ma atmosfery, tej całej otoczki, którą tak dobrze widać u was.
A my narzekamy, że w Gliwicach na mecze chodzi po 4 tys. widzów.
Jak na Ekstraklasę to nie jest imponująca liczba, ale pojedziemy do Zabrza na derby, do Warszawy na Legię, do Poznania na Lecha, do Gdańska na Lechię… Gdziekolwiek. Są stadiony, kibice, zainteresowanie mediów. Wszystko wygląda znacznie lepiej. Jasne, Maribor odnosi wiele sukcesów w kraju, rywalizował w Lidze Mistrzów i Lidze Europy. Grają tam moi znajomi – top organizacja, wszyscy zadowoleni. Jak są europejskie puchary, jest super, ale to mogą być dwa czy cztery mecze w sezonie. Kończą się puchary i przez resztę roku grasz ciągle przy tych pięciuset widzach.
Tadej Vidmajer, który trafił teraz do ŁKS-u z NK Celje, stwierdził w „Przeglądzie Sportowym”, że mniejsze kluby słoweńskie zupełnie nie są poważane za granicą, dlatego tak trudno gdzieś z nich odejść. Nawet jak pojawia się zainteresowanie, to nikt nie chce płacić nieco większych pieniędzy.
Ma sporo racji. W Słowenii jest Maribor, potem Olimpija Ljubljana, następne NK Domżale i długo, długo nic. Łatwiej zrobić karierę będąc słabszym piłkarzem w Mariborze, niż lepszym w NK Celje. Maribor wyrobił sobie renomę w pucharach, Olimpija ostatnio też się w nich pokazuje. Mniejsze kluby nie są w stanie do nich doskoczyć.
Dominacja Mariboru została ograniczona? W ostatnich kilku latach Olimpija dwukrotnie sięgała po mistrzostwo.
Na pewno różnice między tymi drużynami znacznie się zmniejszyły. Problemem Olimpiji jest jej właściciel Milan Mandarić, który wcześniej miał kilka klubów w Anglii. Z nim Olimpija jest klubem jednego człowieka. Dopóki daje pieniądze, działa to jak należy, ale on w każdej chwili może odejść i wszystko się posypie. Może się to stać za rok, może za pięć lat. Nie wiadomo. W każdym razie, nie jest to spokojnie funkcjonujący klub. Brakuje stabilizacji, fundamentów na wiele lat. Mnóstwo piłkarzy przychodzi i odchodzi, trenerzy dość często są zmieniani. Maribor działa inaczej. Trener Darko Milanić pracuje już czwarty rok, są piłkarze grający tam od dziesięciu lat. Stawia się na systematyczną pracę, dlatego nie sądzę, żeby Olimpija mogła Maribor przegonić.
Nasza liga wygląda na ciekawy wariant dla Słoweńców. Obecnie jest was blisko dziesięciu w Ekstraklasie, mimo że przecież jesteście małym krajem, a ty w młodzieżówce i słoweńskich klubach grałeś z kilkunastoma zawodnikami, którzy mają polski etap w CV.
Wasza liga jest znacznie atrakcyjniejsza od słoweńskiej. Tak jak mówiłem, największą różnicę robią stadiony, kibice, cała otoczka. O poziomie czysto sportowym możemy dyskutować, tutaj pewnie przepaści nie ma, ale to opakowanie też jest ważne dla piłkarza. Renoma Ekstraklasy w moim kraju rośnie. Jak tylko ktoś zadzwoni i zapyta, zawsze powiem mu, że jest tu super, można się rozwijać i iść jeszcze wyżej. A my chyba też nieźle się spisujemy, przeważnie robimy dobrą reklamę kolejnym rodakom, którzy mogliby tutaj przyjść.
Przychodząc do Polski wiedziałeś, czego się spodziewać czy wiele rzeczy cię zaskoczyło?
Pół roku przede mną do Piasta przyszedł Sasza Żivec, z którym grałem w Domżale. Powiedział mi wszystko o klubie, że jest fajnie, warto przyjść. Ale o Polsce jako kraju nie wiedziałem nic. Jest ciekawa oferta, GPS, Gliwice, dobra, jedziemy. Zaraz po transferze pierwsze pytania: – Jak ci się tu podoba? Co wiesz o Kamilu Gliku? A ja robiłem wielkie oczy, nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć. Dziś oczywiście doskonale wiem, kim Kamil jest i że wypłynął właśnie z Piasta. Pierwsze wrażenie dotyczące Gliwic? Nie za dobre. Widziałem trochę starych, szarych budynków i pomyślałem sobie: – Co to ma być? Chyba muszę wracać. Potem zobaczyłem rynek, poznałem lepiej miasto i to uczucie błyskawicznie minęło.
Natrafiłem na twój wywiad dla słoweńskich mediów sprzed paru lat. Powiedziałeś, że Polska ekonomicznie w niektórych aspektach wyprzedziła Słowenię – lepsze drogi, lepsze samochody, niższe ceny. Autor rozmowy zdawał się być mocno zaskoczono tymi słowami.
Przed wyjazdem wielu znajomych dziwiło się, że jadę do Polski. Tam przecież wojna, biedniejszy kraj. Może dlatego ludzie byli potem zaskoczeni, gdy mówiłem, że z niektórymi rzeczami nas wyprzedzacie. Ale myślę, że przez tych kilka lat postrzeganie Polski się u nas zmieniło. Jak zauważyłeś, coraz więcej Słoweńców trafia do Ekstraklasy i każdy z nich może dobrze mówić o waszym kraju.
Jedno chyba się nie zmieniło: Polacy wciąż bardzo dużo piją, o czym w tamtej rozmowie napomknąłeś.
Czytałem gdzieś, że nawet pijecie teraz jeszcze więcej (śmiech). W Słowenii też lubimy się napić, ale u nas wódka jest znacznie mniej popularna. Pamiętam jak na początku ja, Sasza i Josip Barisić pojechaliśmy na kolację do naszych znajomych z Gliwic. Na stole szklane butelki. Sądziłem, że to woda. Pomyślałem, że goście muszą bardzo dbać o formę. Zaproponowano mi, żebym wziął łyka i mało się nie przewróciłem (śmiech). A oni te półlitrówki popijali na luzie bez niczego.
Jaka jest kultura picia w Słowenii?
Dominuje piwo, to najpopularniejszy trunek. Czasami bierzemy wino do kolacji. Mocniejsze alkohole pojawiają się rzadziej, a jak już to whisky. Są smakosze rakiji, mającej nawet 60%, ale to już inny poziom picia (śmiech).
Twoja żona w rozmowie z klubową telewizją Piasta powiedziała, że zawsze jesteś bardzo spokojny i nigdy się nie denerwujesz. To prawda?
Mniej więcej się zgadza. Jeżeli się denerwuję, to przede wszystkim przez piłkę, gdy przegramy, albo kiedy czuję, że zagrałem słabo. Bardzo uważnie analizuję swoją grę. Rodzina wie, kiedy lepiej zostawić mnie w spokoju na parę godzin lub nawet cały dzień. Ale generalnie w domu jestem spokojny. Mamy dwójkę dzieci, zawsze jest gwar, coś się dzieje. Jak jesteś mężem i ojcem, łatwiej się odciąć. Przychodzisz, dziecko rzuca się na szyję, daje buziaka i od razu zapominasz o futbolu. To dla mnie bardzo ważne, że mogę w takich chwilach skupić się na czymś zupełnie innym, na normalnym życiu. Przebywając z kolegami z drużyny – a dzieje się to często, w większości mieszkamy blisko siebie – zawsze gadamy o piłce, dopiero potem o innych rzeczach. Tylko w domu mogę zostawić piłkę za drzwiami.
Skoro tak dokładnie analizujesz błędy, to pewnie najdłużej analizowałeś samobója z Riga FC. Co tam się w ogóle wydarzyło?
Teraz mogę już to powiedzieć: do dziś nie wiem, dlaczego Fero Plach wychodził na przedpole. Na treningach przerabialiśmy takie sytuacje sto razy i zawsze zostawał w bramce, a ja zagrywałem mu do rąk. Tym razem zachował się inaczej. Obróciłem się i widziałem, jak piłka zmierza do siatki. Byłem w szoku. Wszyscy zapomnieli o błędzie Marcina Pietrowskiego (śmiech). Niby wygraliśmy 3:2, ale nie potrafiłem się cieszyć. Przez kilka dni nie chciałem z nikim gadać. Dzieci w domu dopytywały, co się stało. Nie mogłem im tego dobrze wytłumaczyć, są jeszcze za małe, żeby zrozumieć. To tylko nasza wina, że przegraliśmy dwumecz z Rygą. Nadal nie rozumiem, jak mogliśmy do tego dopuścić. W rewanżu przecież prowadziliśmy, mieliśmy komfortową sytuację, a tu takie rzeczy. Jedyne, co mogę dodać na naszą obronę, to bardzo napięty terminarz. W lipcu rozegraliśmy bodajże siedem spotkań, granie co trzy dni. W Rydze już trochę siedliśmy fizycznie, przez co zabrakło więcej spokoju. W szatni do teraz nie gadamy o tych meczach.
Odpadnięcie z BATE w eliminacjach Ligi Mistrzów bolało podobnie.
Niedosyt czuliśmy zwłaszcza po meczu na Białorusi. Rozegraliśmy jedno z najlepszych spotkań w tym sezonie, BATE oddało praktycznie jeden strzał i od razu wpadło. My sytuacji mieliśmy więcej. Czuliśmy, że możemy ich przejść, choć uważano ich za faworytów. No i ta końcówka w rewanżu… Nawet teraz boli.
Trzeba jednak przyznać, że w lidze szybko się podnieśliście. Mimo słabszego finiszu, pozycję wyjściową macie lepszą niż rok temu, tracicie siedem punktów do lidera. O jakich celach na wiosnę mówicie w szatni?
Tych co zawsze: najpierw pierwsza ósemka. Taki cel był przed sezonem. Jak się uda, pomyślimy o czymś więcej. Wiemy, że powtórzyć zeszły sezon będzie bardzo trudno, dlatego spokojnie patrzymy z meczu na mecz.
Kibice pewnie martwią się, że przyszedł tylko Tymoteusz Klupś, ale rok temu było tak samo. Poza Pawłem Tomczykiem nikogo nie sprowadzono.
Stabilizacja składu może działać na naszą korzyść. Z niektórymi zawodnikami gram tu od paru lat, doskonale wiemy, czego się po sobie spodziewać na boisku. Jeżeli trenerzy oceniają, że więcej transferów nie potrzebujemy, to ja się pod tym podpisuję. Jestem dużym optymistą przed wiosną, ale gadać jest łatwo, teraz trzeba to pokazać na boisku.
W rodzinie masz trochę piłkarskich tradycji, twój ojciec też grał.
Tak, choć w drugiej lidze jugosłowiańskiej, czyli nie do końca profesjonalnie. Zawodowo pracował jako stolarz, wieczorem szedł na trening, w weekend mecz. W takim rytmie żył. Dziś ma 56 lat, ale nadal jest aktywny. Kilka razy w tygodniu pójdzie na halę pograć w futsal z przyjaciółmi.
Dzięki jego graniu bardzo wcześnie poznałeś żonę.
Mój tata i ojciec mojej żony byli w jednej drużynie. O swoim istnieniu wiedzieliśmy od wczesnego dzieciństwa, ale bardzo długo nie zwracaliśmy na siebie uwagi. Przełomem był pierwszy rok liceum, chodziliśmy do tej samej klasy. Pojechaliśmy na wycieczkę szkolną i tam się zaczęło, tam zaiskrzyło. Jesteśmy razem od czternastu lat. Prawie połowa życia (śmiech).
W Słowenii pracowałeś z wieloma trenerami. Którego wspominasz najlepiej?
Bardzo dużo dał mi Slavisa Stojanović. U niego okrzepłem w NK Celje, później prowadził nawet reprezentację. W Rudarze Velenje dobrze pracowało mi się z Bojanem Prasnikarem. To już był starszy szkoleniowiec, ale miał wiele do zaoferowania. Przed nami pracował w Energie Cottbus, a kilka lat wcześniej też był selekcjonerem. Miałem także styczność z Branko Oblakiem, jako piłkarz był jednym z najlepszych w historii naszego kraju, grał w Bayernie i Schalke. Świetnym trenerem jest Luka Elsner – brat Roka Elsnera, którego znacie ze Śląska Wrocław. Najpierw Luka był moim klubowym kolegą w NK Domżale. Pewnego dnia przychodzi i mówi, że będzie asystentem, aż wreszcie samemu poprowadził zespół. To właśnie pod jego wodzą rozegrałem najlepszy sezon w Słowenii, ten ostatni. Udało się awansować z Domżale do pucharów. Również dzięki niemu mogłem pójść do Piasta, pozwolił na ten transfer. Zawsze za mną stał. Wcześniej miałem problemy w Domżale, byłem blisko odejścia, ale sprawił, że zostałem. Ma dopiero 37 lat, a od tego sezonu pracuje w Amiens, w Ligue 1. Urodził się we Francji, bardzo dobrze mówi po francusku. Wielka przyszłość przed nim.
A którego trenera nie chciałbyś już spotkać na swoje drodze?
Zdecydowanie Milana Djuricicia. Mówiąc wprost, zjebał mi dwa lata kariery. Miałem super sezon w Celje u Slavisy Stojanovicia. Potem przyszedł Djuricić. Na początku mówił, że chce budować drużynę wokół mnie, że będę kluczowym piłkarzem i takie tam. A potem zaczął na mnie krzyczeć na treningach za byle co. Jakaś prosta akcja, przerywał grę: – Stop, tutaj musisz podać w prawo! Minuta później, ta sama sytuacja: – Stop, teraz musisz w lewo! Przez niego odszedłem z Celje. Poszedłem do pobliskiego Rudaru Velenje. Minął rok i… zatrudniono Djuricicia. Ponownie na początku wszystko super, super, a po paru tygodniach znów wylądowałem na ławce.
Czym mu podpadłeś? Wyjaśnialiście to jakoś?
Gdy już odchodziłem z Rudaru, pojechałem do niego. Powiedziałem, że już kończymy, więc może mi spokojnie powiedzieć, o co chodzi, jaki ma problem. A on, że mnie bardzo lubi, to decyzja klubu. Poszedłem do dyrektora sportowego. Usłyszałem, że to decyzja Djuricicia. To jedyny trener, którego naprawdę źle wspominam. Kto wie, może przez wydarzenia z jego udziałem moja kariera tak zwolniła. Kiedy rozegrałem ten świetny sezon, miałem 20 lat. Nim na dobre się odkręciłem, byłem już dwa lata starszy.
Najlepsi piłkarze, z którymi grałeś?
Jednym z najlepszych na pewno jest Sasza Żivec. Numerem jeden byłby chyba Samir Handanović. Z Janem Oblakiem tylko trenowałem na zgrupowaniu, więc nie mogę powiedzieć, że z nim grałem. W juniorach kapitalnie zapowiadał się Rok Straus, który później poszedł do Cracovii.
Nie wspominam go zbyt dobrze. Niby techniczny zawodnik, ale nic z tego nie wynikało, praktycznie żadnych goli czy asyst.
Wiem, o co chodzi. Ale jak miał 16 czy 17 lat, wydawało się, że będzie wielkim piłkarzem. Bardzo trudno się przeciwko niemu grało. W kadrze U-21 jeśli chodzi o napastników najlepszy był Tim Matavż. Jak znajdował się w polu karnym, miał jeden na jeden, to na 90 procent padał gol. Zachowywał wielki luz przed bramką.
A ostatnio na zgrupowaniu pierwszej reprezentacji pewnie najwięcej problemów sprawiał Josip Ilicić.
To już inny poziom. Nawet na treningu pokazuje, że jest dziś jednym z lepszych piłkarzy w Europie. Okej, Atalanta nie należy do największych klubów, ale mało kto ma taką lewą nogę jak on. Niby wiesz, co chce zrobić, a i tak go nie powstrzymasz.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. FotoPyK/400mm.pl