Kojarzycie te nudne poniedziałki z Ekstraklasą i mecze, które wnosiły do naszego życia ból oraz cierpienie? W Serie A takie rzeczy nie przejdą. Przepis na poniedziałek z calcio wyglądał dziś tak: sześć goli i nieuznane trafienie przewrotką, do tego garść efektów od Polaków. Słowem: działo się i nikt, kto zdecydował się obejrzeć ten mecz, nie mógł narzekać na to, co zobaczył.
Tym razem jednak zamiast czterech naszych zawodników, zobaczyliśmy trzech. Bartosz Bereszyński pauzował za kartki i bardzo szybko Sampdoria wpadła przez to w kłopoty. Piotr Zieliński znalazł się na lewym skrzydle, dorzucił piłkę wprost na nos Arkadiusza Milika, a ten już po 180 sekundach otworzył wynik spotkania. Co ciekawe – OptaPaolo wyliczył, że to 15 gol Polaka w Serie A zdobyty po pierwszym strzale w meczu. A jeśli chodzi o asystenta, to dopiero trzeci raz, kiedy Zieliński obsługuje Milika przy bramce, mimo że chłopaki grają ze sobą od ładnych paru lat.
Inna ciekawostka? Tuż przed akcją bramkową na murawę w polu karnym Sampdorii spadła raca, która narobiła sporo dymu, a jednak sędzia… miał to totalnie gdzieś. Pali się? To zaraz zgaśnie, luz. Napoli miało więc szczęście, że akurat rozgrywało akcję po przeciwległej stronie boiska.
A skoro już o Miliku, to możemy poświęcić Polakowi jeszcze parę słów, bo w pierwszej połowie grał naprawdę kapitalnie. Niedługo po bramce oddał płaski strzał z dystansu, potem chybił głową po rogu, a pod koniec pierwszej połowy znowu błysnął w powietrzu, jednak na linii czujny był Emil Audero, który zabrał naszemu zawodnikowi dublet. Niestety, po przerwie AirMilik trochę nam się zaciął i spuścił z tonu, więc kolejnych okazji na gola w jego wykonaniu już nie uświadczyliśmy.
Napoli ogółem rozpoczęło mecz tak, jakby jeszcze miało w głowach poprzednie spotkanie z Juventusem. Wajcha przesunięta mocno na ofensywę i nic dziwnego, że po nieco ponad kwadransie gry mieliśmy już 2:0. Tym razem po stałym fragmencie krycie zawalił Karol Linetty, co skrzętnie wykorzystał Eljif Elmas, zdobywając swoją premierową bramkę w Serie A.
Sił na naciskanie rywala nie starczyło jednak na długo, o co zadbał Fabio Quagliarella. Były napastnik Napoli zrobił to, co lubi robić najbardziej, czyli zapakował ekipie spod Wezuwiusza pięknego gola. Uderzenie z pierwszej piłki, wolejem z 16 metrów – palce lizać. Może nie był to najczystszy strzał, ale jednak gol wyjątkowej urody, za co weteranowi calcio bijemy pokłony. Przed przerwą genueńczycy powinni zresztą wyrównać. Ekipa Ranieriego wyszła z kapitalną kontrą i… zamotała się tuż przed jej końcem. Wyglądało to trochę jak typowa akcja z Ekstraklasy – napastnik zakręcił się gdzieś na 10. metrze, piłka trochę przypadkowo trafiła na dalszy słupek i z pięciu metrów wprost w obramowanie przyłożył Gaston Ramirez.
W każdym razie, mimo fatalnego pudła Gastona, druga połowa zapowiadała się ciekawie. Sampdoria poczuła krew i od pierwszych minut drugiej części gry siadło na Napoli tak mocno, że goście mieli problemy już z wyprowadzeniem piłki z pola karnego. Nic dziwnego, że gol przyszedł szybko – Gabbiadini szczęśliwie urwał się obrońcy rozpoczynając akcję, potem jeszcze zgrał futbolówę głową do Ramireza, a ten tym razem nie spartolił roboty. Ba, znów strzelał z piątki, ale tym razem trafił do siatki i to przewrotką. Aż zrobiło nam się przykro, kiedy VAR dopatrzył się wcześniejszego zagrania ręką Manolo i bramka została anulowana. Nam było przykro, a Gaston tak się zapienił, że arbiter mało co nie wyrzucił go z boiska za dyskusje.
Na szczęście dla Sampdorii i całego meczu, układ sił na murawie pozostał niezmienny. Genueńczycy szybko przestali się też gniewać na VAR, bo kilka minut później anulował on gola Piotra Zielińskiego. Decyzja była jak najbardziej słuszna, tak jak ta, po której gospodarze otrzymali rzut karny po faulu na Quagliarelli. Tym razem nic nie zabrało im już remisu i na kwadrans przed końcem spotkania mecz zaczął się na nowo.
I trzeba przyznać, że ten kwadrans był kapitalny, choć ciężko go nazwać kwadransem, bo Federico Le Penna przedłużył spotkanie prawie o 10 minut. Czego tam nie było? Diego Demme spełniający swoje marzenia o golu dla Napoli – dla nieświadomych: imię zawdzięcza Maradonie. Karol Linetty glanujący Mario Ruiego na glebie, a potem wysyłający Kostasa Manolasa do szpitala… Tak, Polak trochę przesadził z zaangażowaniem, Claudio Ranieri chyba poznał w końcu anegdotę o motywowaniu pomocnika przez Macieja Skorżę, ale na szczęście Manolasowi nic poważniejszego się nie stało. Na chwilę stracił jednak kontakt z bazą i goście mieli kłopoty, bo musieli kończyć mecz w dziesiątkę – Gattuso zmian już nie miał.
Sampdoria oczywiście rzuciła się do ataku, co skończyło się… golem dla Napoli. Uważniej śledzący ligę włoską wiedzą, jakie rzeczy wywijał w bramce neapolitańczyków kilka tygodni temu David Ospina. Teraz fortuna się odwróciła: to Audero podarował gola rywalom. Bramkarz Sampdorii wyszedł na 20. metr, skiksował i Dries Mertens na dużym luzie, lobikiem posłał piłkę do siatki. 4:2, pozamiatane. Napoli po ograniu Juve poszło za ciosem i gdzieś z tyłu głowy może im świtać jeszcze pomysł na podłączenie się do walki o Ligę Mistrzów.
Na koniec wypada jeszcze wspomnieć o dwóch pozostałych Polakach. Cóż, Linetty poza pokazem karate kid był dzisiaj słabiej dysponowany. W ofensywie dawał niewiele, oddał dwa niezbyt groźne strzały, praktycznie nie miał ważnych podań do przodu. Były gracz Lecha wrócił do środka pola, bo ostatnio grywał na skrzydłach, gdzie natomiast nieźle radził sobie w starciach z rywalami. Jak już nie powalał ich na ziemię, to udało mu się nawet wygrać 8 z 12 pojedynków. Pod tym względem zdystansował Piotra Zielińskiego, który poza asystą i nieuznanym golem, rozegrał słaby mecz. Niestety, statystyki są brutalne. Jeden wygrany pojedynek mówi sam za siebie.
Sampdoria – Napoli 2:4
Quagliarella 26′, Gabbiadini 73′ – Milik 3′, Elmas 16′, Demme 83′, Mertens 90′
Fot. newspix.pl