Co jest skuteczniejsze od napastników Milanu? Choćby podryw na „czy jesteś z Alaski?”. Dzisiaj dziewiątki Piolego się nie popisały, ale Rossonerim i tak udało się wywalczyć awans do półfinału Coppa Italia. Torino w obecnej dyspozycji to parodia klubu piłkarskiego, a jednak – mediolańczycy i tak byli bliscy spartolenia roboty. Uratował ich gol w doliczonym czasie gry, potem poszło już z górki.
Najlepszy fragment gry Milanu? Ten do czasu zdobycia pierwszego gola. Gospodarze rzucili się na rywala klasycznie – lewą stroną boiska i przed oczami obrońców Torino zaczęły przelatywać obrazki z ostatniego obicia im gęby przez Atalantę. Problem w tym, że otwierający gol przyszedł bardzo szybko, a potem Rossonerim brakowało tylko coli i chipsów, żeby rozsiąść się wygodnie i oglądać dalszy przebieg spotkania. Nie, Granata wcale nie zdominowała rywala, bo jak już podkreślaliśmy, nie za bardzo potrafiła ogarnąć o co chodzi w tym całym calcio, jednak gospodarze nie umieli pójść za ciosem. Efekt? Przyjezdni nie musieli się nawet wysilać, żeby narobić im koło nosa. Jedna kontra, jedno podanie od odpalonego niegdyś z Milanu Verdiego i było 1:1.
Niestety, trzeba uczciwie przyznać, że na męki mediolańczyków duży wpływ miał Krzysztof Piątek. Jeśli to miał być jego pożegnalny występ, to kibice nie będą nawet machać mu na odchodne chusteczką. Jeśli natomiast miał tym meczem zachęcić potencjalnych kupców, to po rzeczone chusteczki nie trzeba będzie nawet sięgać do kieszeni. Co podanie, to Polak był spóźniony. Co pojedynek, to przegrany lub zakończony jego faulem. Najbardziej absurdalną akcję odstawił tuż przed zejściem z boiska – kiedy próbując lobować bramkarza z rzutu wolnego, zamiast zapakować tak, jak ostatnio Ilicić, kopnął w taki sposób, że zagrożeni mogli być co najwyżej widzowie na trybunach. Wymowne było to, że po tym strzale realizator natychmiast pokazał Zlatana Ibrahimovica, Szwed jakby nieco przyśpieszył ściąganie dresów, byleby jak najszybciej zastąpić byłego napastnika Cracovii i oszczędzić oglądającym bólu.
Tyle że Zlatan nic wielkiego do gry Milanu nie wniósł. Nie od razu. Wręcz przeciwnie – Rossoneri niedługo potem znów stracili gola w niezbyt poważny sposób, bez większego wysiłku rywali i znaleźli się w jeszcze gorszej sytuacji niż dotychczas. Pioli rzucił więc wszystkie siły do ataku, posyłając na boisko Leao oraz Hakana. Gospodarze mieli już trzech nominalnych napastników na murawie. Naprawdę, jeśli taka siła ognia miałaby nie powalić Torino, które wyglądało tak stabilnie, jak słomiany strach na wróble podczas huraganu, to w Mediolanie musiałby się odbyć marsz wstydu. I aż ciężko w to uwierzyć, ale było blisko.
Tak jak wcześniej winiliśmy Piątka, tak teraz nie wypada nie wytknąć Ibrahimovicowi, że i on za bardzo się nie popisał. Pal licho już koślawy strzał głową po niezłym dośrodkowaniu – zdarza się. Ale jeśli masz na nodze piłkę meczową i jesteś pięć metrów od bramki, to wypada umieścić futbolówkę w siatce nawet z zamkniętymi oczami, zamiast odstawiać ekstraklasę i huknąć nad poprzeczką. Zdecydowanie lepiej wyglądał jednak za linią boczną, udzielając kolegom wskazówek, niż teraz próbując im pomagać. Całe szczęście dla Szweda, że chwilę wcześniej tyłek Milanowi uratował Kjaer, który przedłużył aut, z czego z kolei skorzystał Hakan, doprowadzając do remisu. Chociaż pocieszenie to marne, bo gdyby nie fatalne pudło Ibry, nie trzeba by było grać dogrywki. A tak, za karę, oba zespoły dostały pół godziny biegania w bonusie.
Nic dziwnego, że wtedy na boisku zapanowała już wolna amerykanka. Ciężko mówić o jakichś formacjach, które przesuwały się zdobywając teren, szukając słabego punktu po stronie rywala. Nie, to była bitka z odsłoniętymi gardami, husaria i do przodu. Przy okazji był to też popis obydwu bramkarzy. Sirigu już na wstępie wyjął mocny strzał z pola karnego po sprytnym przepuszczeniu piłki przez Ibrahimovica, a Donnarumma wybronił trzy próby z bliskiej odległości, choć może o nieco mniejszym stopniu trudności. Zwłaszcza w porównaniu do tego, co były bramkarz PSG odstawił przed końcem pierwszej części doliczonego czasu gry, bo wyciągnięcie strzału Theo, który wyrósł mu przed nosem, a potem dobitki tego uderzenia, zasługuje na jakąś nagrodę.
W końcu Torino opadło z sił. Nie ma co się oszukiwać – 0:7 w weekend z Atalantą to nie był przypadek, defensywa Granaty jest dziurawa jak durszlak i nawet jeśli Milan w ataku wystawiłby pachołek treningowy, miałby on spore szanse, żeby wpisać się na listę strzelców. Hakan już na starcie drugiej części dogrywki zdobył gola numer dwa i z chłopaków Piolego zeszła presja, co przełożyło się na kolejne trafienie. Drużyna Mazzarriego nie istniała już na boisku, kiedy Zlatan przełamał klątwę wiszącą dziś nad San Siro i ustalił wynik meczu. 11 strzałów musieli oddać snajperzy Rossonerich, żeby choć raz trafić do siatki. Absolutnie fatalna statystyka, ale zamazał ją końcowy rezultat.
Pytanie tylko – czy nas to dziwi? Milan ma na koncie pięć wygranych z rzędu, fakt. Ciężko jednak nie odnieść wrażenia, że ciągle jakoś się ślizga i ma więcej szczęścia niż talentu. Na jak długo to starczy? Obawiamy się, że Milanowi powoli kończy się paliwo. Dwugodzinne męczarnie z Torino, które nie musiało się przesadnie wysilać, żeby wpakować dwa gole i było o 180 sekund od pozbawienia gospodarzy szans na jakiekolwiek trofeum, mówią same za siebie.
Fajnie byłoby jednak zobaczyć Milan, który wygrywa tak, że od tego zwycięstwa nie bolą oczy. W tym przypadku zdecydowanie najładniejszym fragmentem spotkania był transparent żegnający oddanego kibica Rossonerich, jakim był Kobe Bryant i brawa od całego San Siro w 24 minucie gry. W przeciwieństwie do stylu gry gospodarzy – klasa sama w sobie.
Milan – Torino 4:2
Bonaventura 12′, Hakan 90′, 106′, Ibrahimovic 108′ – Bremer 34′, 71′