– Normalny. To pierwsze słowo, które przychodzi mi do głowy. Może zabrzmi to dziwnie, ale zanosiło się na normalny mecz – opowiadał Devean George, były zawodnik Los Angeles Lakers. George nigdy nie był wiodącą postacią ekipy z Miasta Aniołów. Raczej zadaniowcem, dającym wartościowy impuls z ławki. Pełnił w drużynie rolę trzecioplanową, a często po prostu statystował największym gwiazdom. Nie inaczej stało się zresztą 22 stycznia 2006 roku. Lecz tamtego dnia sytuacja była – mimo wszystko – wyjątkowa. Na parkiecie słynnej hali STAPLES Center pojawiło się w sumie dwudziestu zawodników. Dziesięciu po stronie miejscowych Lakers, dziesięciu w barwach przyjezdnych Toronto Raptors. Dwudziestka aktorów, przeplatających się na jednej scenie. A jednak publiczność obejrzała w istocie monodramat. Dziewiętnastu graczy stanowiło bowiem tylko tło dla spektakularnego, koszykarskiego monologu.
Kobe Bryant wszystkich wokół – bez względu na ich pozycję w lidze, sławę czy dorobek – sprowadził do roli statystów. Mecz, który zapowiadał się zwyczajnie, zaczął się zwyczajnie i zwyczajnie miał się również skończyć, niespodziewanie przeistoczył się w jedno z najsłynniejszych i najbardziej niewiarygodnych spotkań w najnowszej historii NBA.
– Pamiętam, jak publiczność zaczęła skandować: „M-V-P!”, „M-V-P!”, „M-V-P!” – opowiadał wspomniany George na łamach The Players’ Tribune. – Robiło się coraz głośniej. Zerknąłem wtedy na tablicę wyników i zobaczyłem, że Kobe ma na swoim koncie 67 punktów. Szturchnąłem Briana Cooka, który siedział obok mnie na ławce rezerwowych. Mówię mu: „Zaraz, o co tu chodzi. Kobe ma już 67 punktów? Przecież do końca jeszcze połowa ostatniej kwarty. Chyba coś im się pomyliło”. Cook też tak sądził. Byliśmy zdezorientowani. Tymczasem kibice szaleli coraz mocniej. Kobe po przekroczeniu bariery pięćdziesięciu punktów narzucił naprawdę zdumiewające tempo, trafiał błyskawicznie. Trójka, trójka, rzuty wolne, trójka, rzuty wolne, dunk. Boom!
– Trafił po raz kolejny. Znowu zerkam na tablicę, a tam jarzy się napis: „Kobe Bryant (71) poprawia rekord punktowy Elgina Baylora”. Od tego momentu obserwowałem już ten mecz jak jeden z widzów, a nie zawodnik Lakers – dodał George.
Na cztery sekundy przed końcową syreną zlany potem Bryant opuścił parkiet. Zszedł przy wyniku 122:104 dla Lakers. Miał wtedy na koncie 81 punktów. To rzecz jasna najlepszy wynik w historii ekipy z Los Angeles. Drugi w całych dziejach NBA. Wyżej plasuje się wyłącznie Wilt Chamberlain, który w 1962 roku zdobył równe 100 punktów dla Philadelphia Warriors. Ustanawiając tym samym rekord, który prawdopodobnie nie zostanie pobity nigdy, o ile w zasadach gry nie dojdzie do jakiejś naprawdę drastycznej rewolucji. Kobe i Wilt do dziś są zresztą jedynymi zawodnikami, którym udało się przekroczyć barierę osiemdziesięciu punktów w jednym spotkaniu NBA. Choć koszykówka w amerykańskim wydaniu staje się z roku na rok coraz bardziej ofensywna, a gwiazdy nowej generacji trafiają za trzy punkty z coraz to większą swobodą.
Toronto Raptors – Los Angeles Lakers (22.01.2006)
Lawrence Tanter jako spiker Lakers widział naprawdę bardzo wiele. Komunikował się z kibicami podczas najważniejszych meczów w historii klubu, również w trakcie starć bezpośrednio decydujących o losach mistrzostwa. Omawiana konfrontacja Lakers i Raptors nie niosła ze sobą rzecz jasna aż takiego ciężaru gatunkowego. Ot, w gruncie rzeczy jedno z wielu spotkań sezonu zasadniczego. Rozegrane pomiędzy przeciętnymi w tamtym czasie ekipami, które w play-offach o nic poważnego nie powalczą, albo w ogóle się do nich nie zakwalifikują. No po prostu zwyczajny mecz, tak jak stwierdził Devean George.
Ale 81 punktów Bryanta znalazło oczywiście specjalne miejsce w sercu Tantera.
– Jedyną osobą w hali, która nie do końca cieszyła się z wyczynów Kobego był mój przyjaciel, John Radcliffe. Odpowiadał za sporządzenie oficjalnej karty wyników – wspominał spiker. – Po jakimś czasie zaczęło mu brakować miejsca, żeby wynotowywać kolejne punkty Bryanta. Zwykle jego robota była nudna, ale nie tamtego dnia. Powtarzał tylko pod nosem: „Jasny gwint, muszę pisać ciaśniej!”.
Kobe później poprosił Radcliffe’a o oryginał sporządzonej przez niego karty. Chciał sobie tę odręczną, cholernie koślawą rozpiskę zachować na pamiątkę. I trudno się dziwić. – W końcówce spotkania upominałem kibiców, żeby w żadnym wypadku nie wyrzucali biletów z tego meczu, bo są świadkami czegoś naprawdę historycznego – kontynuował swoją opowieść Tanter. – Oczywiście wraz z upływem lat coraz więcej ludzi opowiada, że zasiadało wtedy na trybunach. W większości przypadków to kłamstwo, ale cóż – każdy chce się pochwalić, że widział ten niewiarygodny wyczyn Bryanta na własne oczy.
CISZA PRZED BURZĄ
„Liderów się szanuje. Nie sądzę, by Kobe wtedy takowym był. Nie wiedział, jak poprowadzić drużynę i nie rozumiał czego oczekują od niego jego koledzy. Za bardzo się starał. Naprawdę się starał, ale nie potrafił się właściwie zachować”. (Rudy Garciduenas)
Trzeba zauważyć, że sezon 2005/06 był generalnie dla Lakers bardzo przeciętny. Wprawdzie zespół ponownie trafił pod skrzydła Phila Jacksona, architekta wielkich sukcesów drużyny, która w latach 2000-2002 sięgnęła trzy razy z rzędu po mistrzostwo NBA, ale z pustego nawet taki mędrzec jak Jackson nie naleje. Ekipa z Miasta Aniołów przechodziła przez burzliwy okres przebudowy i groziło jej popadnięcie w długotrwały, wieloletni kryzys. Filarem zespołu na przełomie wieków był przecież Shaquille O’Neal – potężny center, którego wybrano najbardziej wartościowym zawodnikiem wszystkich trzech zwycięskich serii finałowych. Na O’Neala w tamtym czasie nie było w NBA mocnych. Nie potrafili mu się pod koszem przeciwstawić nawet najdoskonalsi i najsilniejsi obrońcy. Jedynym w miarę skutecznym sposobem na ograniczenie jego ofensywnej dominacji stało się zatem odesłanie go faulem na linię rzutów wolnych. Akurat w tym elemencie gry olbrzym zawsze prezentował się marnie. Ale nawet i ta strategia, trącąca przecież desperacją, na dłuższą metę nie wystarczała.
Jednak w 2004 roku Shaq w aurze konfliktu opuścił Los Angeles i przeniósł się na wschodnie wybrzeże, wzmacniając szeregi Miami Heat. Natychmiast uczynił zresztą ze swojego nowego zespołu faworyta do walki o mistrzowski pierścień. Lakers – skoncentrowani wokół 26-letniego Bryanta, który podpisał z klubem gwiazdorską umowę i po raz pierwszy stał się samodzielnym liderem drużyny – popadli natomiast w kompletny marazm.
O’Neal korzystał z każdej okazji, by dopiec dawnemu partnerowi z drużyny i wykpić podłą kondycję swojego byłego klubu.
Z kolei Bryant nigdy, przez całą swoją zawiłą karierę, nie miał w Stanach Zjednoczonych gorszej prasy niż w tamtym okresie. Nie tylko ze względu na ciągnącą się w nieskończoność wojenkę z Shaqiem. Kobe uwikłał się wtedy w całą serię pozasportowych skandali, które straszliwie podkopały jego reputację. Dotychczas uważany był bowiem za krnąbrnego, trudnego w codziennych relacjach, ale jednak niekwestionowanego profesjonalistę. Faceta bez reszty poświęconego treningom, zwariowanego na punkcie koszykówki. Jego etykę pracy można było stawiać młodym adeptom koszykówki za wzór. Tymczasem kilka paskudnych incydentów niemal na dobre przekreśliło ten wizerunek. Amerykańskie brukowce nieustannie rozpisywały się między innymi o „miłosnym” trójkącie między Bryantem, jego żoną i byłym kolegą z drużyny, słynnym Karlem Malonem.
Malone przy paru okazjach miał rzekomo w niewybredny sposób podrywać Vanessę Bryant, która w końcu nie wytrzymała i poskarżyła się mężowi. Panom nie udało się wyjaśnić sprawy w cztery oczy, afera wyciekła do mediów. – Karl to żywa legenda. Jeżeli nie lubisz Karla Malone’a, to znaczy, że jest z tobą coś nie w porządku – drwiąco skomentował całą sprawę O’Neal, czym jeszcze bardziej rozjuszył Kobego.
Doszło też do ostrej wymiany zdań między Bryantem i inną gwiazdą NBA, Rayem Allenem. Pierwsze spięcie nastąpiło na parkiecie, kolejne zaś – a jakże – w prasie. Kobe się odgrażał, Allen nie szczędził swojemu oponentowi gorzkich słów. Nazwał go samolubem, który potrafi wygrywać tylko w otoczeniu gwiazd. Zasugerował nawet, że jego przygoda z Lakers szybko dobiegnie końca. – Cały czas próbuje udowodnić, że radzi sobie bez Shaqa u boku – pieklił się obrońca Seattle SuperSonics. – Że wciąż potrafi zdobyć trzydzieści punktów w meczu i pociągnąć za sobą zespół. Ale przecież nie tylko o punkty tu chodzi. Tracy McGrady zdobywa ich mnóstwo w Orlando, a Allen Iverson w Philly. Pytanie brzmi: czy potrafisz zdobyć mistrzostwo? Czy inni zawodnicy grają lepiej, gdy są z tobą na boisku?
– Czy ktokolwiek w tym kraju jeszcze w ogóle lubi Kobego Bryanta? – pytał retorycznie publicysta LA Times, Frank Hughes. Wymowne.
Mało kłopotów? Spokojnie, to dopiero początek wyliczanki.
Do pieca dołożył również wspomniany Phil Jackson, który przed powrotem do Lakers w roli trenera sprawdził się także w roli pisarza. Pokusił się o wydanie książki na temat kulisów końcowego etapu swojej trenerskiej pracy w Mieście Aniołów, a publikacja narobiła naprawdę sporego zamieszania. Znaczną jej część autor poświęcił bowiem skomplikowanym relacjom na linii Shaq – Kobe, które rozsadziły szatnię Los Angeles Lakers i strąciły zespół z ligowego piedestału. Bezkompromisowy „Mistrz Zen” dorzucił też kilka gorzkich uwag na temat samego Bryanta. W ostrych słowach podsumował jego podejście do gry zespołowej i określił go zawodnikiem „nietrenowalnym”. – Poproś o coś Shaqa, to ten odmówi albo się nadąsa, ale koniec końców wykona polecenie. Poproś Kobego, to się zgodzi, ale postąpi po swojemu – pisał Jackson.
Na domiar złego, wciąż donośną czkawką odbijała się koszykarzowi afera związana z oskarżeniem o gwałt. Sprawa niby rozeszła się po kościach – pokrzywdzona kobieta wycofała się z zarzutów karnych, a cywilna część procesu została zakończona ugodą, której warunki pozostają owiane tajemnicą. Niemniej, jak w tym starym dowcipie – niesmak pozostał. Po latach ujawniono również, że na początku 2005 roku Vanessa poroniła, o co Kobe obwiniał siebie i stres, na jaki naraził ciężarną żonę.
Kobe Bryant (fot. NewsPix.pl)
Afery i aferki z udziałem Bryanta można długo mnożyć. Ale najgorsze i tak działo się na parkiecie. Lakers zakończyli sezon 2004/05 z ujemnym bilansem i po raz pierwszy od jedenastu lat wylądowali poza play-offami. Kobe, który był w zasadzie jedyną pełnoprawną gwiazdą tamtej ekipy, indywidualnie również nie zyskał szczególnego uznania w oczach ekspertów. W dorocznym plebiscycie All-NBA znalazł się dopiero w trzeciej piątce najlepszych koszykarzy w lidze, choć w latach 2002 – 2004 nominowano go do pierwszej. Wśród najlepszych obrońców w ogóle go nie wyróżniono, co stanowiło wręcz sensacyjny werdykt. W głosowaniu na MVP sezonu zasadniczego także nie otrzymał choćby jednego głosu. Klapa, kompletna klapa. Nawet jego reklamowa pozycja legła w gruzach – w pewnym momencie Nike nie miało w swojej ofercie żadnych butów sygnowanych nazwiskiem Bryanta.
Tymczasem Shaq w Miami radził sobie znakomicie i dotarł do finałów Konferencji Wschodniej. Oczywiście centra otaczali na Florydzie znacznie lepsi zawodnicy niż ci, z którymi Bryant musiał współpracować w Los Angeles, ale wizerunkowo Kobe i tak poniósł wskutek tego rozstania straszliwą klęskę. W korespondencyjnym pojedynku z O’Nealem wypadł beznadziejnie. Nie może zatem dziwić, że do sezonu 2005/06 przystąpił podwójnie zmotywowany. Musiał ponownie udowodnić wszystkim swoją wartość. Tak jak na początku kariery, gdy był jeszcze nieopierzonym chłopaczkiem po szkole średniej, którego zawodowcy traktowali z mniej lub bardziej życzliwym pobłażaniem.
Z dzisiejszej perspektywy to może zdumiewać, ale w tamtym czasie nawet wielu kibiców LA Lakers zwyczajnie nie przepadało za Bryantem.
Jednak Kobe, co trochę nietypowe, nieźle się czuł z łatką szwarccharakteru. Życiowe zawirowania nie wytrąciły go z równowagi na długo. Zresztą – koszykówka zawsze pozwalała mu złapać z powrotem stabilizację w trudnych momentach. Powrót Phila Jacksona, którego już wtedy wielu wskazywało jako najlepszego trenera w całej historii NBA, też okazał się zbawienny w skutkach. Panowie wybaczyli sobie dawne nieporozumienia i zaczęli zgodnie współpracować ku chwale Los Angeles Lakers. – Kobe zaczął się słuchać trenera, ale przede wszystkim zaczął się głęboko wsłuchiwać w wewnętrzne pragnienie wygrywania za wszelką cenę. Właśnie to na nowo zbliżyło go do Jacksona – pisał Roland Lazenby, biograf Bryanta.
„Mistrz Zen” nie miał oczywiście do dyspozycji wystarczająco wielu klasowych zawodników, by skonstruować wokół „Black Mamby” zespół, który mógłby realnie marzyć o powrocie do finałów NBA. Ale z drugiej strony, Lakers nie byli przecież aż tak ciency, by błąkać się w okolicach dna tabeli. Tym bardziej, że władze ligi zaostrzyły nieco przepisy gry w obronie, uniemożliwiając twardą i bezlitosną defensywę, charakterystyczną przede wszystkim dla lat dziewięćdziesiątych.
Ta reforma pozwoliła Bryantowi wskoczyć na absolutnie najwyższe obroty. Stał się właściwie nie do zatrzymania.
EKSPLOZJA
Styczniowe spotkania w NBA przyprawiają mnie zwykle o chandrę. Pamiętam, jak przed starciem Lakers z Raptors rzuciłem w stronę kolegi z redakcji: „Dasz wiarę, że ktoś kupił bilety na tak gówniany mecz?”. (John Rupprecht).
33, 39, 37, 37, 28 – już początek rozgrywek 2005/06 zwiastował, że Kobe przystąpił do sezonu z naładowanym magazynkiem. Lakers wciąż mieli problemy z regularnym wygrywaniem spotkań, lecz Bryant punktował rywali jak opętany. Zdarzały mu się gorsze dni, ale zazwyczaj wobec jego dyspozycji strzeleckiej nie można było stawiać żadnych zarzutów. 16 listopada 2005 roku rzucił 42 punkty w starciu z New York Knicks. Cztery dni później zanotował 43 oczka w konfrontacji z Chicago Bulls. W kolejnym tygodniu podkręcił tempo jeszcze bardziej, pakując 46 punktów w meczu z New Jersey Nets.
Może jego skuteczność pozostawiała niekiedy wiele do życzenia, a gra Lakers wciąż nie wyglądała tak płynnie, jak życzyłby sobie tego Jackson, ale progres względem poprzednich rozgrywek był ewidentny. – Pamiętam, jak pewnego wieczora dostałem telefon z zastrzeżonego numeru. Była 23:00. Dzwonił Kobe. Chciał się dowiedzieć, czy jutro o 5:30 rano pomogę mu podczas przygotowań do spotkania. Zgodziłem się – wspominał Rasheed Hazzard, członek sztabu trenerskiego Lakers. – Na sali byłem o 5:20. Wchodziłem z myślą, że trzeba będzie chwilę zaczekać. Tymczasem Kobe był już na parkiecie, cały spocony. Zatrudnił trenera, który pomagał mu w wykonaniu idealnej rozgrzewki, więc miał już za sobą pierwszą gimnastykę i ćwiczenia na siłowni. Potem popracował ze mną i rozpoczął kolejny etap treningu, z jeszcze innym fachowcem. Wieczorem też spotkałem go na sali, szlifował rzuty z półdystansu.
– Nigdy wcześniej nie widziałem człowieka harującego tak ciężko. Jego głód bycia najlepszym był niezmierzony – dodał Hazzard.
Kobe był przede wszystkim wyjątkowo pilnym – mówiąc z angielska – studentem gry. Być może najpilniejszym wśród wszystkich mega-gwiazd w dziejach NBA. Po prostu uczył się koszykówki, dzień po dniu. Wykuwał pewne zachowania czy ruchy na blachę. Kiedyś dowiedział się, że Shane Battier – znakomity obrońca – idzie w jego ślady. Battier zapamiętale oglądał nagrania przedstawiające w akcji samego Bryanta, chcąc jak najskuteczniej go powstrzymywać. Kobe zdobył te nagrania i też zaczął nad nimi ślęczeć, żeby znaleźć słabe punkty we własnej grze i zmodyfikować ją nieco, tym samym utrudniając rywalowi zadanie.
Całościowo drużyna nie wyglądało może świetnie, lecz co najmniej przyzwoicie. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że w wyjściowej piątce Lakers pojawiali się wtedy regularnie Smush Parker, Kwame Brown, Chris Mihm czy Brian Cook. Nazwać ich zgrają przeciętniaków to chyba i tak przesadna łagodność.
Kobe ciągnął tę drużynę za uszy. I chodzi tu nie tylko o jego punktowy dorobek w tym czy innym meczu. – Widzę, że jest naprawdę skoncentrowany. Szczery do bólu. Wreszcie mówi bardziej wprost, o co mu naprawdę chodzi – komentował Devean George w 2005 roku. – W przeszłości starał się być przede wszystkim wzorem do naśladowania. Teraz się z nami komunikuje, tłumaczy. „Podaj tu”, „przesuń się tam”, „rozegraj piłkę”. Bierze młodszych chłopaków pod skrzydła i uczy ich. Myślę, że na tym polega największa zmiana.
20 grudnia Bryant zdobył 62 punkty w starciu z groźnymi Dallas Mavericks. Potrzebował do tego trzech kwart.
Jackson za pośrednictwem swojego asystenta zapytał Bryanta, czy ten chce wrócić na parkiet podczas czwartej kwarty, żeby jeszcze poprawić swój strzelecki dorobek. Według Lazenby’ego, który naprawdę wnikliwie prześledził losy Kobego, był to jeden z najważniejszych momentów kariery koszykarza. Punkt zwrotny. – Podszedłem do niego i powiedziałem: „Trener kazał zapytać, czy chcesz jeszcze wejść, żeby zdobyć osiem punktów i dobić do siedemdziesięciu. Jeśli tak, wejdziesz” – opowiadał Brian Shaw, asystent Jacksona. – Kobe spojrzał na tablicę wyników. Prowadziliśmy trzydziestoma punktami. Stwierdził: „Nie trzeba. Kiedy indziej zdobędę siedemdziesiąt”. Pamiętam, że jego odpowiedź trochę mnie nawet rozzłościła. Nie ma zbyt wielu gości, którzy mogą się pochwalić siedemdziesięcioma punktami zdobytymi w jednym meczu. „Lepiej wejdź” – doradziłem mu. Odparł: „Nie trzeba. Drużyna tego nie potrzebuje”.
Gdyby tamtego dnia Bryant jednak pojawił się na parkiecie, by dobić i tak już wymachującego białą flagą rywala, prawdopodobnie na siedemdziesięciu oczkach by się nie skończyło. Jednak decyzja o odmowie powrotu do gry paradoksalnie mogła kosztować go więcej niż zdobycie kolejnych ośmiu, czy nawet osiemnastu punktów przeciwko rozwalcowanemu rywalowi. W tamtym momencie „Black Mamba” zachował się wreszcie jak na lidera przystało. Przymknął oko na możliwość pobicia indywidualnego rekordu, dając szansę młodym zawodnikom na złapanie bezcennych minut w NBA i nabycie doświadczenia.
Gdyby taka sytuacja miała miejsca rok czy dwa lata wcześniej, Bryant bez wątpienia powróciłby na parkiet z prędkością światła. – Pamiętam, że byłem strasznie wkurzony – wyznał Mark Cuban, właściciel Dallas Mavericks. – Tamtego dnia nasi obrońcy nie potrafili go zatrzymać w żaden sposób. Facet nas zniszczył w przeciągu trzech kwarty. Był nieprawdopodobny.
– Kobe pracował nieprawdopodobnie ciężko podczas okresu przygotowawczego do sezonu – opowiadał Mitch Kupchak, wieloletni menedżer Lakers. – Bardzo się cieszył z powrotu Phila Jacksona. Po wymianie Shaqa nadeszła przecież jego szansa na rozwinięcie skrzydeł. Musiał zrozumieć – podobnie jak my – jak wysoko może zawędrować na kartach historii NBA. Pewnie mógłby przez całą karierę być numerem dwa w zespole i notować 22 punkty na mecz. Ale kiedy trafiła się okazja, by naprawdę rozkwitnąć, postanowił pokazać światu, jak fenomenalnym jest zawodnikiem.
Niedługo potem doszło do zawieszenia broni między Bryantem a Shaquillem O’Nealem. Obaj panowie na rozgrzewce przed meczem Lakers i Heat podali sobie dłoń. Gest pojednania wyszedł wprawdzie ze strony Shaqa, ale Bryant nie odtrącił wyciągniętej na zgodę dłoni. Ile w tym było kurtuazji, a ile szczerej chęci zakopania wojennego topora? Trudno powiedzieć. Konflikt tlił się zresztą później jeszcze przez kilka dobrych lat, ale nie na tyle mocno, by buchający ogień mógł nadpalić reputację któregoś z zawodników. To była zimna wojna. – W głębi duszy zdawałem sobie sprawę, że władze Lakers wybierały między mną, a młodym. A wtedy zawsze wybierasz młodość. Ale jest jeszcze jedna zabawna sprawa, też związana z naszym konfliktem. Prawda jest taka, że w tamtym czasie tylko ja miałem jaja, żeby powiedzieć Kobemu w twarz to, co wszyscy zgodnie przyznawali po latach – pisał Shaq w swojej autobiografii.
Shaquille O’Neal i Kobe Bryant (fot. NewsPix.pl)
Tymczasem Kobe od początku stycznia 2006 roku nie schodził poniżej poprzeczki, którą samemu sobie zawiesił na niebotycznym poziomie. Zdobył 50 punktów w derbowym starciu z Los Angeles Clippers, 51 zanotował w meczu z Sacramento Kings, choć to drugie spotkanie zakończyło się porażką Lakers. Niemniej – scenariusz zaplanowanego na 22 stycznia meczu z Toronto Raptors wydawał się z góry przesądzony.
Bryant rzuci sporo punktów i w ostatniej kwarcie spróbuje wygrać mecz w pojedynkę, zniecierpliwiony dziadowską postawą swoich kolegów z drużyny. Trudno o prostszą zagadkę.
Jeżeli doszukiwać się jakiejś aury wyjątkowości wokół starcia z Raptors, można ewentualnie rzucić okiem w stronę trybun. Na widowni STAPLES Center pojawiła się po raz pierwszy (i ostatni) babcia Bryanta. Jedyna osoba jego najbliższej rodziny, która nie wyklęła go za małżeństwo z białą kobietą. Poza tym? Naprawdę, mecz jak mecz. – Dzień przed spotkaniem Kobe zjadł pizzę pepperoni, popił sokiem winogronowym. W dniu meczu wciągnął hamburgera z frytkami. Bolały go kolana. Bardzo bolały – pisze Lazenby.
Sposobem na obolałe stawy miało być spokojne, wręcz łagodne wejście w mecz. Ale Raptors swoją postawą aż się prosili, by siąść na nich ostrzej i od razu docisnąć gaz do dechy. Nie podwajali Bryanta, w obronie ustawiali się strefowo i zostawiali mu przestrzeń do penetracji strefy podkoszowej. Zresztą – teoretycznie nie wyszli na tym źle. Po pierwszej kwarcie kanadyjska drużyna prowadziła 36:29. Ale Bryant miał już na swoim koncie 14 punktów. Trafił pięć z dziesięciu rzutów z gry. Nieźle, choć bez szału. Jako się rzekło, wtedy nie zanosiło się jeszcze na nic wyjątkowego. – Rada dla dzieciaków. Nie pozwalajcie genialnym koszykarzom rozpędzić się paroma łatwymi rzutami w pierwszej fazie meczu. Nawet tacy zawodnicy jak Kobe Bryant potrzebują pewności siebie, która w kolejnej fazie spotkania służy im za paliwo – stwierdził Devean George.
– Kiedy oglądam sobie to spotkanie po latach, odnoszę wrażenie, że Kobe w tamtym sezonie sprawdzał, na jak wiele go stać – zauważył dodatkowo. – Myślę, że w tamtym czasie – jako jego partnerzy z zespołu – nie do końca potrafiliśmy docenić to, z jaką bestią gramy.
Na przerwę Raptors schodzili jednak z jeszcze wyższym prowadzeniem. 63:49. Bryant miał już 26 punktów w dorobku, ale jego koledzy ewidentnie nie dojechali na parkiet. – Muszę powiedzieć, że z pewnym zawstydzeniem obejrzałem ostatnio z odtworzenia drugą kwartę. Kobe był jedynym zawodnikiem w naszej drużynie, który po boisku poruszał się z energią. Reszta z nas pozostawała w letargu. Być może dlatego, że dzień wcześniej też mieliśmy mecz i podróż trochę nas wyczerpała. Ale to tylko hipoteza. Jedno jest pewne – tylko Kobe wyglądał na gracza, któremu naprawdę zależy na zwycięstwie. Co za ironia. Ludzie przez wieki będą przypominać sobie ten występ i ja za każdym razem oddam w nim cztery rzuty, nie trafiając ani jednego z nich – wspomina George.
Bryant próbował – mimo wszystko – angażować swoich partnerów w grę. Przynajmniej do pewnego momentu.
Czasem przypominał sobie, że czas zerwać z łatką samoluba.
– Phil wiedział, do czego Kobe jest zdolny, ale starał się utrzymać jedność w drużynie. Pamiętam jak podczas jednej z taktycznych odpraw oglądaliśmy nagranie naszego meczu. Kobe oddał wtedy mnóstwo rzutów. Podkreślam, mnóstwo – opowiadał Laron Profit, były zawodnik Lakers. – Wtedy Jackson opowiedział nam historię Milesa Davisa i Johna Coltrane’a. Dwaj muzycy byli razem w studio, a w pewnym momencie Coltrane rozpoczął solówkę. Grał przepięknie. Gdy skończył, Miles powiedział: „Stary, czasem naprawdę powinieneś wiedzieć, kiedy odłożyć ten pierdolony instrument”. Analogia była jasna. Phil rozbawił nas wtedy do łez.
Pomny jazzowej anegdotki, Bryant w starciu z Raptors silił się przez jakiś czas na angażowanie partnerów w grę. Ale ci nie nadawali się tamtego dnia do niczego innego niż obserwowanie „Black Mamby” w akcji. W trzeciej kwarcie Kobe oddał piętnaście rzutów, jego partnerzy sześć. Zdobył kolejne 27 punktów i wyprowadził ekipę Lakers na prowadzenie, choć mecz naprawdę wymykał się już gospodarzom spod kontroli.
– Plan na mecz był taki, żeby zacząć w kryciu strefowym 2-3. To miało być remedium na ofensywę Lakers – wspominał Jalen Rose, jeden z liderów Raptors. – Ta strefa… Nie do końca nam wypaliła.
Zanim goście zorientowali się, że ich meczowa strategia nadaje się wyłącznie do chrzanu i stanowi wodę na młyn coraz lepiej czującego się na parkiecie Bryanta, było już po herbacie. Tym razem Kobe został w grze na ostatnią kwartę i zaczął z lubością wymuszać na rywalach przewinienia. W ostatniej części meczu zdobył aż 28 punktów, z czego dwanaście po rzutach osobistych. Bez kozery można powiedzieć, że wygrał to spotkanie w pojedynkę. Najzwyczajniej w świecie zdeklasował ekipę Raptors. Całą. – Koncentrowałem się przede wszystkim na moim kolanie – przyznał Kobe. – Na początku było naprawdę mocno ściśnięte. Dlatego w pierwszej fazie spotkania poruszałem się ostrożnie. Ale ich rotacja w defensywie była tak wolna, że aż napędziło mnie to do odważniejszej gry. W końcu złapałem rytm i poczułem luz w kolanie. Wtedy nikt nie mógł mnie już powstrzymać.
Ostatecznie Lakers wygrali 122:104, choć na przerwę schodzili przecież w bardzo ponurych nastrojach. Grali kompletny piach. – Phil spojrzał na nas w szatni i zapytał: „Macie zamiar oddać im ten mecz za darmo? Oni nie są lepsi od nas” – opowiadał Devin Green, obrońca drużyny z Miasta Aniołów, w rozmowie z ESPN. – Kobe w ogóle się nie odzywał. Siedział w milczeniu przed swoją szafką.
– Szczerze mówiąc, w ogóle nie słuchałem co mówi Phil – wyjaśnił Bryant. – Zamknąłem się w swojej własnej głowie, w sferze swojego umysłu. Nie przybijałem piątek, nie odzywałem się. Czułem, że znajduję się w innym wymiarze niż reszta drużyny. Nic więcej nie miało dla mnie znaczenia. Nie myślałem wtedy o żadnych strzeleckim rekordzie. Chciałem przywrócić nas do walki o zwycięstwo. W pewnym momencie trzeciej kwarty traciliśmy już do Raptors osiemnaście punktów. Kilka chwil później zaliczyłem przechwyt, skończyłem akcję wsadem. Wtedy się odezwałem. Powiedziałem reszcie: „Wracamy do gry. I wygramy ten mecz”. To był punkt zwrotny.
ODKUPIENIE
Czułem się jak kibic Lakers, nie zawodnik. Po meczu poprosiłem Kobego, żeby podpisał mi się na bilecie. (Luke Walton)
Tę kluczową dla losów meczu stratę zanotował Jose Calderon, hiszpański obrońca Raptors. – Ludzie często mnie pytają ze zdumieniem: „Jak mogliście pozwolić jednemu zawodnikowi na zdobycie osiemdziesięciu punktów?!”. Myślę, że sekret tkwi w naszym prowadzeniu. Mieliśmy wynik pod kontrolą, więc nie przejmowaliśmy się skutecznością Bryanta. Jasne, grał wspaniale, ale reszta drużyny nie istniała. Szliśmy po pewne zwycięstwo – powiedział Calderon. – Kto mógł się spodziewać, że Kobe zacznie w drugiej połowie wyprawiać takie cuda? Trafiał z każdej pozycji. Tu już nawet nie chodzi o to, że za słabo mu w tym przeszkadzaliśmy. To nie miało znaczenia. W końcówce spotkania podniosłem głowę, a na tablicy wyświetlał się jego aktualny dorobek. 79 punktów. Nie mogłem w to uwierzyć. Ja tyle punktów ciułałem w ciągu dwunastu meczów.
– Strasznie frustrowała mnie nasza pieprzona strategia – opowiadał Mike James, kolejny z obrońców Toronto. – Starasz się jako zawodnik stosować do filozofii trenera i realizować jego plan. Powiedział, żebyśmy nie podwajali Bryanta. Nie mogliśmy przecież go olać, zebrać się w kółku i powiedzieć sobie: „Zapomnijmy o trenerze, tego gościa trzeba podwoić”. Choć z perspektywy czasu wydaje mi się, że tamtego dnia należało się zbuntować.
Matt Bonner, skrzydłowy kanadyjskiej ekipy, dodał: – Prowadziliśmy. Podczas jednej z przerw trener powiedział: „Kobe może sobie rzucić nawet sto punktów. Nic mnie to nie obchodzi, skoro to my dziś wygramy”.
Sam Mitchell, szkoleniowiec Raptors, zapłacił słono za zlekceważenie możliwości Kobego Bryanta.
Kobe Bryant (fot. NewsPix.pl)
Bryant był tamtego dnia tak wspaniały, że w pewnym momencie można było odnieść wrażenie, iż nawet ławka Toronto Raptors trzyma kciuki, by jak najmocniej wyśrubował swój strzelecki rekord. – Swoją postawą wyssał z nas jakiekolwiek pragnienie zwycięstwa – przyznał Mike James. Kobe, jak to on, nie był jednak do końca zadowolony ze swojej postawy: – Powinienem był zdobyć co najmniej dziewięćdziesiąt punktów. Spudłowałem dwa rzuty wolne, kilka czystych pozycji. Naprawdę czystych, z czego mogłem skorzystać. Przepadło mi wiele szans na łatwe punkty. Myślę, że nawet stówka była w moim zasięgu. Naprawdę tak uważam. Gdyby nie to, że w pierwszej połowie przez sześć minut odpoczywałem na ławce, być może pobiłbym rekord Chamberlaina.
A jak zareagowała na ten historyczny występ koszykarska Ameryka?
Pozytywnych głosów nie brakowało. Zachwyt wyrazili między innymi Allen Iverson i Dwyane Wade. Lecz powszechna antypatia do Bryanta również zrobiła swoje. 81 punktów Kobego zostało przez niektórych zawodników i ekspertów skomentowane… negatywnie. Podkreślano, że spotkanie generalnie nie miało wielkiego znaczenia, a tak w ogóle to na parkiecie zmierzyły się ze sobą drużyny prezentujące bardzo niski poziom. Vince Carter, inna wielka gwiazda NBA, palnął wręcz, że występ Bryanta stanowi… zły przykład dla dzieciaków. Deprecjonowanie wyczynu „Black Mamby” rozwścieczyło nawet Jacksona. – Ludzie, którzy krytykują Kobego za ten występ najwyraźniej zapomnieli, na czym polega koszykówka – cierpko oświadczył trener.
Summa summarum jednak, ten mecz stanowił dla Bryanta swoisty dzień odkupienia. Z paru względów. Po pierwsze – sama liczba zdobytych punktów robiła wrażenie i działała na wyobraźnię. Wcześniej w całych dziejach NBA tego rodzaju liczby wykręcał tylko Wilt Chamberlain. Po wtóre – nawet najbardziej nieżyczliwi Kobemu ludzie musieli dostrzec, jakiego kalibru partnerami jest otoczony gwiazdor Lakers.
Po trzecie – wreszcie zaczęto powszechnie rozprawiać przede wszystkim o sportowym wyczynie Bryanta. Pozytywnie czy dokuczliwie, to w zasadzie bez znaczenia. Najważniejsze, że 81 punktów – będące wisienką na torcie złożonym z wielu innych fenomenalnych występów – odciągnęło uwagę od pozaboiskowych problemów koszykarza. Kobe ostatecznie nie został wybrany MVP sezonu regularnego, choć zakończył rozgrywki z oszałamiającą średnią 35,5 punktu na mecz, ale generalnie przywrócono go do łask. Zajął w głosowaniu czwartą pozycję. Znalazł się natomiast w najlepszej piątce zawodników i najlepszej piątce ligowych obrońców. Udowodnił swoją wartość, nawet jeżeli nie przełożyło się do na drużynowy sukces. Lakers odpadli bowiem już w pierwszej rundzie play-offów, gdzie po pasjonującej serii musieli uznać wyższość Phoenix Suns. W decydującym meczu partnerzy Bryanta do tego stopnia się skompromitowali, że Kobe – w ramach nieco dziecinnego protestu – przestał oddawać rzuty. Przewaga rywali w galopującym tempie urosła do niespełna trzydziestu punktów.
Na domiar złego, tym razem po tytuł sięgnęli już Miami Heat z nieznośnym Shaqiem na pokładzie. – Udowodniłem, że mogę wygrać wszędzie. Nie tylko z pewnym obrońcą, który bez przerwy chce mieć piłkę i rzucać – oznajmił O’Neal. Kiedy rok później Lakers znowu przerżnęli play-offową konfrontację z Suns, a Bryant zażądał wymiany, wyglądało na to, że center definitywnie wyjdzie górą z tej kłótni.
Wkrótce Shaq miał się jednak przekonać, że lepiej było sobie darować ten przytyk. Niezłomny Bryant udowodnił, że nigdy nie należy go skreślać. W 2008 roku jego Lakers przegrali wprawdzie finały NBA z Boston Celtics i mistrzostwo przeszło im koło nosa, ale rok później Kobe powrócił na tron i zgarnął już swój czwarty pierścień. By w 2010 roku zrewanżować się Bostonowi, zgarniając mistrzostwo numer pięć. Ale to osobny rozdział tej fascynującej opowieści. Szkoda, że „Black Mamba” nie napisze już następnych.
MICHAŁ KOŁKOWSKI
fot. NewsPix.pl