Belek, godzina 15:00. Skromny stadionik z jedną trybuną na obiekcie Tokapi Center. Na murawie rezerwowy skład Korony napakowany młodzieżą, D’Sean Theobalds wyciągnięty z szóstej ligi angielskiej, Onjgen Gnjatić z kapitańską opaską. Po drugiej stronie FK Sabail zajmujący ostatnie miejsce w azerskiej lidze. Na środku boiska znajoma twarz. Drepcze. Nie wykonuje sprintów. Ucieka się do najprostszych zagrań. Fan eufemizmów napisałby, że gra oszczędnie.
To Michael Essien. Ten sam Essien, który spędził osiem sezonów w Chelsea, miał epizody w Realu czy Milanie, był uznawany za ścisły top defensywnych pomocników na świecie. Niestrudzony żołnierz Mourinho. Jeszcze chwilę temu grał z Frankiem Lampardem, Petrem Cechem, Edenem Hazardem, Cristiano Ronaldo czy Luką Modriciem. Dziś stanął naprzeciw rezerwom Korony. I wyglądał jak wrak piłkarza.
Futbolowy romantyk oburzy się na takie puentowanie wspaniałej przecież kariery. Ale Essien – wnioskując po jego ruchach – nie sprawia wrażenia człowieka, którego nie interesuje odcinanie kuponów. Obecny sezon? Tylko 84 minuty w lidze azerskiej. Wcześniej zakotwiczył w indonezyjskim Persib Bandung. Jeszcze w tamtym roku był proponowany polskim klubom. Mówiło się o tym, że 37-latek mógłby dołączyć do Wisły Kraków, a kontrakt miałby wziąć na siebie jeden ze sponsorów.
Bez wątpienia byłoby to utopienie pieniędzy w błocie.
Widać, że nogi Essiena już sporo w życiu widziały. Próbuje być pod grą, ale trąci to słabą pokazówką. Nawet gdy już dostaje piłkę, z jego zagrań nie ma wielkiego pożytku. Zwykle podaje do najbliższego. A gdy już próbuje czegoś trudniejszego – przerzutu, albo na przykład nożyc – kończy się rozpaczliwie.
Wciąż wzbudza jednak zainteresowanie. To dla niego grupka chłopaków, rozgrywająca na boisku obok dziecięcy turniej, zasiada na trybunach i woła: – Essien, give me t-shirt! Ghańczyk odwzajemnia gest wspólną fotką po meczu. Widać też, że piłkarze Korony po faulach przepraszają go z dużym respektem. Każdy z nich pamięta Ghańczyka przecież jako Pana Piłkarza.
Także i D’Sean Theobalds, 25-letni piłkarz angielskiego szóstoligowca, którego Korona wyciągnęła na testy z kapelusza. No i zgadnijcie, któremu dziś bliżej było do Pana Piłkarza.
…
…
…
…
…
Oczywiście, że 25-latkowi z szóstej ligi angielskiej.
To pokazuje, jak nieoczywista jest piłka – jeden ma wielkie CV, drugi ma takie, że budzi uśmiech nawet przychodząc do polskiej ligi. Dwa kompletnie różne światy. Spotykają się na tym samym boisku i pokazują, że życiorysy można w zasadzie spuścić w kiblu. Nie mają znaczenia, gdy brzydko się starzejesz.
Nie myślcie jednak, że Korona wynalazła aż tak wielką perełkę, która będzie wiosną wymiatać na polskich boiskach. Po pierwsze – wciąż nie wiadomo, czy Theobalds w ogóle podpisze kontrakt. Dobrze wypadł na zgrupowaniu i zebrał pozytywne recenzje, więc do podpisania kontraktu na pewno się przybliżył. Po drugie – pamiętajmy, że konfrontujemy go z oczekiwaniami, które były na najniższym z możliwych poziomów. Z kilometra pachniało to typowym transferem Korony: egzotyczne nazwisko, nijaki życiorys, wiele znaków zapytania, niewiele pewności.
I tak jak nie mamy prawa przesądzać, że wiosną okaże się on odkryciem Ekstraklasy, tak dziś po prostu nam się podobał. W całej Koronie Kielce, w meczu rezerwowego składu – chyba najbardziej. Grał na pozycji numer sześć-osiem. Głęboko cofał się po piłkę, był pierwszym do rozegrania. Widać, że bardzo chciał się pokazać. A przy tym operował naprawdę dobrą techniką – czy to przy przyjęciach kierunkowych, czy podaniach, czy przy wchodzeniu w drybling. Pojedynek z Essienem, Anglik jest na straconej pozycji. Mimo to ładnym zwodem ucieka Ghańczykowi, który wydaje się nie wiedzieć, co się dzieje. Wymowna scena.
Na tle Gnjaticia wyglądał jak gość, który ma znacznie więcej do powiedzenia w ofensywie. Prawdopodobnie gorzej wypada od swojego kolegi w destrukcji, nie dysponuje też tak dobrymi warunkami fizycznymi. Zakładamy przy tym jednak, że jego transfer nie będzie wielkim obciążeniem kieleckiego klubu. Wydaje się, że może być cennym uzupełnieniem.
Później Theobalds został także wpuszczony na ostatni kwadrans meczu pierwszego garnituru z Arsenałem Tuła (Korona rozgrywała dwa sparingi bezpośrednio po sobie). Wszystkie oczy były skierowane jednak na innego z testowanych zawodników – Bojana Cecaricia. Złapaliśmy się za głowę, gdy usłyszeliśmy, że Korona zamierza go przetestować. Zwłaszcza, gdy przypomnieliśmy sobie chaos, jaki charakteryzuje jego boiskowe poczynania.
Cecarić strzelił gola, więc ma mocny argument po swojej stronie, szczególnie, gdy mówimy o drużynie, w której wszyscy napastnicy zdobyli w pół roku dwie bramki. Ale poza tym… był to dokładnie ten Cecarić, którego się spodziewaliśmy. Chaotyczny. Bardzo niedokładny. Może wypuścić kolegę sam na sam? Akurat kopie w obrońcę. Dostaje prostą piłkę na zgranie? Kilka razy robi to źle. Wychodzi na czystą pozycję? Zwalnia akcję i oddaje do tyłu. Piłka znajduje go po rzucie rożnym? Niecelny strzał. Po dwóch nieudanych zagraniach w ciągu minuty zwiesza głowę. Chyba sam już czuje, że nie wygląda zbyt przekonująco. Choć – dokładnie tak, jak w Cracovii – przejawia bardzo dużą ochotę do gry. Zimą Michał Probierz tak szukał dla niego miejsca, że aż testował go na stoperze.
Korona zremisowała mecz z Arsenałem Tuła 1:1 (trafienie dla Rosjan po samobóju Gardawskiego – kuriozalny gol). Spotkanie z trybun oglądali przedstawiciele Jagiellonii, którzy z kielczanami zmierzą się już w drugiej wiosennej kolejce. Z kielczanami, którzy muszą się wzmocnić, a jeszcze nie przeprowadzili żadnego transferu. Mirosław Smyła uspokaja, że Korony już nie stać na wpadki transferowe. Dlatego na ruchy trzeba będzie poczekać. Drużyna przygotowała się na obozie bez żadnych potwierdzonych wzmocnień.
Korona Kielce – Arsenał Tuła 1:1 (75’ Cecarić – 52’ Gardawski)
Kozioł – Spychała, Kovacević, Marquez (46. Gnjatić), Gardawski – Żubrowski, Radin – Lioi, Arveladze (76. Theobalds), Pućko – Cecarić
Korona Kielce – FK Sabail 0:1 (89’ Ekstein)
Sokół (46. Osobiński) – Prętnik, Tzimopoulos, Pierzchała, Lisowski – Gnjatić, Theobalds – Gill, Zalazar, Djuranović – Sowiński
Fot. FotoPyK