Henryk Wawrowski w barwach reprezentacji Polski zagrał przeszło dwadzieścia razy, choć koniec końców wziął udział tylko w jednej dużej imprezie. Na jego nieszczęście były to Igrzyska Olimpijskie w Montrealu, które dla polskiej drużyny narodowej zakończyły się rozczarowującą porażką w finale z ekipą Niemieckiej Republiki Demokratycznej. – Niemcy tamtego dnia byli naprawdę słabi, ale my byliśmy jeszcze słabsi. Nie byliśmy sobą. W swojej normalnej dyspozycji wygralibyśmy to w cuglach, Niemcy powinni piątkę dostać – mówi pan Henryk. Z jednym z najwybitniejszych zawodników w historii Pogoni Szczecin wspominamy jego reprezentacyjną karierę. Ciepłe relacje z trenerem Kazimierzem Górskim, który “był oazą spokoju”. I napięte stosunki z Jackiem Gmochem, który “nie zachował się jak mężczyzna”. Pojawia się też Johan Cruyff popijający koniaczek. Jan Tomaszewski biegający po boisku z termometrem. A także wiele, wiele innych wydarzeń ważnych dla szczecińskiego, polskiego i… greckiego futbolu. Zapraszamy.
***
Pana debiut w reprezentacji Polski przypadł na jesień 1974 roku. Jakie to było uczucie, znaleźć się w jednej szatni z “Orłami Górskiego” tuż po tym niezapomnianym mundialu?
Powiem panu, że o powołaniu powiedzieli mi chłopcy z Pogoni Szczecin. Mówią: “Leć do klubu, dostałeś powołanie od Kazimierza Górskiego”. Ja sobie myślę: “No, panowie, tak wypuszczać to możecie sami siebie. Powołanie? Chyba do toalety”. Byłem przekonany, że po prostu sobie jaja ze mnie robią, bo im się przed treningiem nudzi. Ale okazało się, że to prawda. Zostałem powołany do reprezentacji Polski. Pierwszy mecz rozegrałem z Kanadą. Po mundialu trener Górski szukał nowych rozwiązań, ja się wyróżniałem w Pogoni, więc postawił na mnie. I chyba mu się spodobałem, bo od tamtego czasu jeździłem już na zgrupowania regularnie, właściwie za każdym razem występując w wyjściowym składzie. Oczywiście za trenera Górskiego, później już było z tym trochę inaczej. W sumie wyszło 27 występów w kadrze, całkiem niezły wynik.
Jak medaliści mistrzostw świata przyjęli w grupie nowicjusza?
Bardzo miło. Człowiek niby dorosły, 25 lat, znał tych wszystkich zawodników z boisk ligowych, ale jednak jakiś respekt się przed nimi czuło, kiedy się tak znalazło z nimi w jednej szatni. Ale oni nie tworzyli w zespole żadnych barier na zasadzie: “Ty jesteś nowy, to trzymaj się z boku”. Kaziu Deyna, Grzesiu Lato czy Andrzej Szarmach byli pierwszymi, który wprowadzali mnie do zespołu. Z Kanadą grało zresztą wielu piłkarzy testowanych przez trenera, takich jak ja. Nie wszyscy się oczywiście w reprezentacji utrzymali.
Chrzest był?
O tak, chociaż niezbyt ostry. Parę razy po tyłku klepnęli, ktoś tam mocniej przyłożył. Za bardzo poobijany z tego nie wyszedłem, kilka strzałów dostałem i nam tym się w zasadzie skończyło. Później już tylko treningi i gra.
Dla Pogoni Szczecin powołanie dla pana było dużym wydarzeniem? Nie był to wtedy klub, który dostarczał wielu reprezentantów Polski.
To fakt, jednak trzeba pamiętać, że Pogoń też miała bardzo dobrych piłkarzy, nawet jeżeli nie zrobili kariery w narodowej drużynie. Największą gwiazdą lat sześćdziesiątych był w klubie Marian Kielec. Legenda Szczecina, mnóstwo bramek nastrzelał. Ale trudno mu był o powołanie do kadry, kiedy za konkurentów na swojej pozycji miał takich zawodników jak Ernest Pohl czy Jan Liberda. W tamtych latach kadra była zdominowana przez kluby wojskowe i górnicze. Dopiero za moich czasów do reprezentacji zaczęli się pomalutku przebijać piłkarze z całego kraju, co otworzyło furtkę między innymi dla mnie.
Nogi przed debiutem w narodowych barwach zadrżały?
Nie, w starciu z Kanadą nie. To był taki przeciwnik, którego myśmy się wtedy nie mieli prawa obawiać. Większy stres pojawił się w moim trzecim występie w reprezentacji Polski. W ramach eliminacji do mistrzostw Europy graliśmy wtedy z Włochami, na dodatek w Rzymie. Na boisko weszło dziesięciu chłopców, którzy wcześniej podczas mistrzostw świata zgarnęli medale, no i ja, jako ten jedenasty. Pamiętam, że ustawiliśmy się już na Stadionie Olimpijskim, akurat stałem obok Roberta Gadochy. Nagle on na mnie zerka, uśmiecha się i mówi: “Ty, co ty taki blady jesteś? Stary, to tylko Włosi. Tu lepsi piłkarze od nas nie grają”. No i jakoś mnie tak podbudował tą swoją pewnością siebie, że i mnie się ona udzieliła. Zremisowaliśmy we Włoszech 0:0, wypadłem – jako obrońca – całkiem nieźle. Sprawdziłem się i już u trenera Górskiego ze składu nie wypadłem, grając prawie zawsze po dziewięćdziesiąt minut.
Henryk Wawrowski. Z lewej strony w bluzie reprezentacji Polski, z prawej w barwach Pogoni Szczecin.
W ogóle był pan piłkarzem, którego trenerzy rzadko zmienili.
To prawda. Nawet w historii ligi się zapisałem, że rozegrałem ileś tysięcy minut bez przerwy. Zawsze to miłe, że ktoś takie rzeczy odnotowuje i o nich pamięta.
Jak pan zbudował taką wydolność?
Jak przyszedłem na swój pierwszy trening do Pogoni Szczecin w 1971 roku, to na pierwsze – zimowe! – zgrupowanie pojechaliśmy do Świnoujścia. Ja naprawdę lubiłem biegać, lubiłem się zmęczyć i tak dalej. Ale czegoś takiego wcześniej nie przeżyłem. Trener zrobił nam interwał – pięćdziesiąt razy po sto metrów sprintu na plaży, po piachu. Po treningu moje mięśnie zrobiły się twarde jak kamienie. Nie mogłem ruszać nogami. Przyszedł do mnie masażysta i jak zaczął te mięśnie rozmasowywać, to musiałem zacisnąć zęby na metalowym pręcie od łóżka, tak to wszystko bolało. Ale cóż. Kilka dni i przeszło. A potem na boisku nie było możliwości, żeby w końcówce spotkania pojawiło się zmęczenie, albo żeby łapały na skurcze. Kondycja była niesamowita. Takie kontuzje jak skręcenie kostki czy stawu nigdy nam się nie przytrafiały, organizm był za dobrze wytrenowany. To się przekładało na reprezentację.
Współpracę z trenerem Górskim jak pan wspomina?
Na pewno był świetnym motywatorem i oazą spokoju. Tylko raz widziałem go naprawdę zdenerwowanego.
Kiedy?
Też w eliminacjach do Euro. W przerwie meczu z Holandią w Amsterdamie, gdzie przegrywaliśmy 0:1. Ostatecznie skończyło się 0:3. Kompletnie nam ten mecz nie udał. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego tak się stało. Niektórzy spekulowali, że pojechaliśmy tam zbyt pewni siebie. Że zabraliśmy ze sobą żony i nie koncentrowaliśmy się na przygotowaniach do meczu. To bzdurne teorie. Ale naprawdę do dziś nie rozumiem, dlaczego tak fatalnie się zaprezentowaliśmy. Dzień wcześniej na treningu gotowi byliśmy trawę zjeść, tak bardzo byliśmy nabuzowani. A wyszliśmy na mecz i dupa, jak to się mówi. Nic się nam nie udawało. Często sobie to spotkanie wspominam i zastanawiam się, dlaczego tak się stało. Nie potrafię znaleźć wytłumaczenia. To po prostu nie był nasz dzień.
Wcześniej Holendrów pokonaliście 4:1 na Stadionie Śląskim. Mecz-legenda, jeden z najlepszych występów naszej kadry w historii.
Tamtego dnia akurat złapaliśmy fenomenalną formę, wyszliśmy niesamowicie zmotywowani. Holendrzy na pewno też, ale z nami nie mogli się pod tym względem równać. Pamiętam na przykład sytuację, że Johan Cruyff – jak gdyby nigdy nic – po treningu podszedł do barku, odmierzył sobie dwadzieścia gramów koniaku i wypił. Gdyby to zrobił któryś z naszych chłopców, na dodatek tak ostentacyjnie, to dziennikarze chyba by go zjedli.
Sam mecz – na bardzo wysokim poziomie. Ja akurat grałem na van de Kerkhofa, na Cruyffa grał Antek Szymanowski. Jakoś tam sobie z nimi poradziliśmy. Holendrzy w zasadzie stworzyli góra dwie groźne sytuacje. Już nasi napastnicy i pomocnicy odbierali im mnóstwo piłek, więc my, obrońcy, w zasadzie nie mieliśmy tamtego dnia wiele do roboty. Na dodatek cały czas otuchy dodawały nam trybuny. Nie wiem, ile ludzi było tamtego dnia na trybunach Stadionu Śląskiego, chyba ze sto dwadzieścia tysięcy. Nieustanny szmer, harmider, doping. Niesamowite uczucie, grać dla takiej publiczności. Przed wyjściem do tego “Kotła Czarownic” człowiek sobie myślał: “Nie no, przecież na takim stadionie nie możemy przegrać, jak to by wyglądało?”.
Choć koniec końców eliminacje skończyły się dla was porażką.
Mogliśmy jeszcze uratować się zwycięstwem z Włochami, ale znowu zremisowaliśmy z nimi bezbramkowo. Najbardziej szkoda jednak tej porażki w Holandii. Nie wiem. Gdyby jeden zawodnik miał gorszy dzień, to jeszcze bym zrozumiał. Ale cała drużyna? Dopadł nas jakiś kompletny marazm. Dla mnie ta porażka to dzisiaj jest zagadką.
Kto był mentalnym przywódcą tamtej drużyny?
Zdecydowanego lidera w szatni nie było. Wszystko zależało od trenera Górskiego. Wiadomo, że każdy z nas liczył się też ze zdaniem Kazia Deyny, który na boisku był prawdziwym kapitanem. Ale poza boiskiem Kaziu był już raczej solistą, typem samotnika. Niemniej – kiedy już się odezwał w szatni, to wszyscy go z uwagą słuchali. Miał posłuch nawet u tych najbardziej doświadczonych zawodników. Ze względu na charakter i – przede wszystkim – umiejętności. Kaziu po prostu wspaniale grał w piłkę. To jest dla lidera zespołu podstawa. Sam grał świetnie, więc miał prawo tego samego wymagać od innych. Choć nie zdarzało się, żeby kogoś przywoływał do porządku na boisku po nieudanym zagraniu. Wszystko zostawało w szatni, ale tam też nikt nikogo raczej nie opieprzał. Atmosfera była naprawdę fajna, o co dbał przede wszystkim trener, który potrafił do nas wszystkich dotrzeć i te charaktery w drużynie poukładać. Później już z tą atmosferą bywało różnie.
Pana najlepsze wspomnienie z trenerem Górskim?
Przede wszystkim zaskoczenie, że w ogóle zostałem powołany. Że trener Górski postawił na mnie, choć na lewej obronie mógł przecież grać Adam Musiał, znakomity zawodnik. Na odprawach trener nigdy żadnych górnolotnych przemówień nie urządzał. Mówił krótko, konkretnie. “Panowie, wiecie o co gracie”. I tyle. Myśmy wychodzili na boisko i robili swoje.
A jak to się w ogóle stało, że został pan piłkarzem? Z tego co wiem, w dzieciństwie bardziej pana kręciło kolarstwo.
1956 rok. Stanisław Królak wygrywa Wyścig Pokoju. Wtedy wszystkie dzieciaki marzyły o tym, żeby powtórzyć jego sukces, mnie też się to udzieliło. Na urodziny dostałem od rodziców dwukółkę, a w czerwcu następnego roku – z okazji Dnia Dziecka – organizowano w Szczecinie rowerowe wyścigi dla najmłodszych. Rodzice zgłosili mnie do udziału w tych zawodach i wtedy tak naprawdę zaczęła się moja fascynacja kolarstwem. Robiliśmy sobie z kolegami wyścigi po miejskich skwerkach, ścigali nas za to zresztą stróże prawa, bo wtedy nie można było jeździć po alejkach. Ktoś zawsze musiał na czujce stanąć.
Jak z tymi zawodami?
Wziąłem udział, doszedłem do finału, ale nie udało mi się wygrać, bo w decydującym wyścigu się przewróciłem. Na dodatek spiker pomylił moje nazwisko przy wyczytywaniu uczestników. Odechciało mi się kolarstwa.
Wtedy padło na piłkę?
Piłka zawsze gdzieś tam w moim życiu była, bo mieszkałem blisko stadionu Arkonii Szczecin. Kiedy odpuściłem sobie kolarstwo, zacząłem rzeczywiście trenować z piłkarzami. Początkowo musiałem na zajęcia się przedostawać po cichutku – byłem bardzo niskim chłopcem i więksi koledzy nie bardzo chcieli mnie dopuszczać do grania. Ale w końcu się do mnie przekonali. Dostałem się do zespołu trampkarzy, potem do juniorów. No i tak się ta moja piłkarska kariera zaczęła toczyć. Wtedy już nie można mnie było z boiska wygonić. Zaraz po szkole tornister rzucało się w kąt i od razu zaczynaliśmy grę. Chociaż nasze boisko przy szkole podstawowej było dość specyficzne, bo jedna bramka pod górę, a druga z górki. Ale nam to wtedy nie przeszkadzało. W Arkonii ćwiczyliśmy wyłącznie na ubitym piachu. Murawa była zarezerwowana wyłącznie dla seniorów.
W ogóle fascynacja sportem była u mnie naprawdę wielka. Już jak dzieciak samemu jeździłem na mecze. Tramwaje wiozące kibiców na Pogoń były zawsze tak przepełnione, że my – młodzi – wieszaliśmy się na zewnątrz i jechaliśmy na tak zwane winogrono. Milicja nas za to często ścigała. Ale jakoś trzeba było na Pogoń czy Arkonię dojechać, prawda? Najlepiej z jak największym wyprzedzeniem, żeby zająć dobre miejsce na trybunach. Ludzie na stadionie gromadzili się zresztą zwykle na długo przed meczem, panowie grali sobie wtedy w karty i popijali piwko. Choć oczywiście już w czasie gry nikt by nie śmiał rzucić butelką w stronę murawy. Na Pogoni wokół boiska spacerował sobie zawsze pan milicjant, kręcił sobie pałeczką i tylko czekał na okazję do interwencji, ale trzydzieści tysięcy ludzi na stadionie wiedziało, jak się należy zachowywać. Jeden incydent sobie przypominam, kiedy rozzłoszczony kibic rzucił w sędziego jakimś kamykiem. Kibice go natychmiast na kopach wynieśli poza trybuny. Dyscyplina była. Chuligaństwo kończyło się na okrzykach.
Arkonia w tamtych czasach była całkiem mocna, jako klub związany z milicją.
To prawda, był nawet taki sezon, gdy grała w ówczesnej pierwszej lidze, czyli dzisiejszej ekstraklasie. Derby między Arkonią i Pogonią zawsze wzbudzały wielkie zainteresowanie mieszkańców miasta, a nawet całego województwa. Ludzie na te mecze zjeżdżali autobusami, które były zaparkowane wokół stadionu i służyły za dodatkową trybunę – kibice stawali na dachach i stamtąd obserwowali grę. Albo wspinali się na jakieś okoliczne drzewa. Rywalizacja między klubami była spora. Może nie przeradzała się w jakieś groźne incydenty, ale atmosfera tych spotkań zawsze była gorąca.
Pan kiedy zadebiutował w Arkonii?
Swój pierwszy mecz rozegrałem w trzeciej lidze, miałem wtedy chyba dziewiętnaście lat. Wyszło całkiem, całkiem, choć na dobrą sprawę nie chciałem debiutować. Moja młodzieżowa drużyna grała w Pucharze Federacji, Arkonia broniła tam tytułu. Mówię do trenera: „Po co ja mam z seniorami parę minut zagrać, jak tutaj mogę pomóc chłopakom?”. Trener szybko mnie naprostował, ale na mecz ligowy wyszedłem w wyjściowej jedenastce. Zaczynałem zresztą karierę jako pomocnik. Nawet dość ofensywny. Kolejni trenerzy mnie cofali, cofali, aż w końcu wylądowałem w obronie.
Niedługo potem trafił pan do warszawskiej Gwardii.
W 1970 roku, po sezonie, zaczął się dla mnie okres rekrucki w wojsku. Zamknęli nas w koszarach. Wiadomo, jak to wyglądało – człowiek więcej się wtedy naganiał i nabiegał niż na treningu. No i któregoś dnia stoimy na apelu, a do mnie podchodzi jeden z działaczy i mówi: „Co, docierają tu pana?”. Ja się zdenerwowałem i odpowiadam: „Wie pan co, docierają do jutra, bo pojutrze mnie już tu nie będzie”. Zadzwoniłem do Bogusia Masztalera z Gwardii Warszawa, on porozmawiał z kim trzeba. W stolicy już mnie znali z występów w młodzieżowych reprezentacjach Polski. Dwa telefony i byłem w Warszawie. Od razu pojechałem z Gwardią na obóz przygotowawczy i tak się zaczęła moja przygoda z pierwszą ligą. W debiucie strzeliłem bramkę, więc to wszystko się fajnie rozkręciło. Tym bardziej, że Gwardia się wtedy w pierwszej lidze liczyła.
To dlaczego nie zagrzał pan tam miejsca na dłużej?
Fajnie tam było, ale młody człowiek po wojsku miał swoje potrzeby. Oni niby bardzo chcieli żebym został, obiecywali mi mieszkanie. Nawet je oglądałem. Pierwsze piętro, pokój z kuchnią. Ładne było. Ale koniec końców się z tego wycofali, więc wsiadłem do pociągu i wróciłem do Szczecina. Jednak już nie do Arkonii, lecz do Pogoni. Teraz już trudno to oceniać, czy to była dobra decyzja. Coś mi obiecali, nie wywiązali się z tego. A ja miałem wielki sentyment do Szczecina.
Pogoń była wtedy, zdaje się, takim solidnym, ligowym średniakiem?
Graliśmy w ówczesnej pierwszej lidze, czasami łapaliśmy się do pierwszej szóstki. Wszyscy musieli się z nami liczyć. W którymś sezonie pierwszą rundę zakończyliśmy nawet w czubie tabeli, prasa nas wtedy typowała do walki o mistrzostwo Polski, ale koniec końców drugą część rozgrywek mieliśmy już dużo słabszą i spadliśmy na ósme czy dziewiąte miejsce. Niemniej, powtarzam, wszystkie mocne ekipy musiały się z nami liczyć. Ogrywaliśmy Legię u siebie, ogrywaliśmy Legię w Warszawie. To były zawsze takie szczególne mecze, zwłaszcza dla naszego trenera Edmunda Zientary, który do Szczecina przyszedł właśnie z Legii i koniecznie chciał z nią zwyciężać. Z Górnikiem Zabrze też sobie nieźle radziliśmy. U siebie byliśmy groźni dla każdego i kto się poczuł zbyt pewnie, ten był przez nas karcony. Generalnie nie żałuję powrotu do rodzinnego miasta. Graliśmy dobrze, ja zacząłem robić studia. Wszystko się poukładało.
Co pan studiował?
Studiowałem najpierw przez dwa lata na Politechnice Szczecińskiej. Budowa maszyn i okrętów. Z tego kierunku musiałem zrezygnować – zbyt ciężki, żeby pogodzić go z grą w lidze, treningami czy obozami przygotowawczymi. Przeniosłem się na na szczeciński AWF, tam zostałem magistrem wychowania fizycznego.
Był pan gwiazdą Pogoni? Niewielu zawodników tego klubu jeździło regularnie na kadrę w latach siedemdziesiątych.
Gwiazdą? Chyba nie. W takich kategoriach nigdy tego nie rozpatrywałem. Wychodziłem na boisko, robiłem swoje. Na pewno nie gwiadorzyłem. Jedni znajomi gratulowali mi sukcesów, inni pytali, ile za to wszystko zarobiłem. Różnie się ludzie odnosili, jak to w życiu. Ja po prostu robiłem swoje. Na pierwsze strony gazet się nie pchałem.
W 1976 roku reprezentacja Polski zagościła na pierwszych stronach gazet, choć niekoniecznie w pozytywnym sensie. Przegraliście finał Igrzysk Olimpijskich w Montrealu, doszło do rozstania z trenerem Górskim.
Ja uważam, że w Montrealu nie ponieśliśmy porażki. Dla mnie osobiście to był wielki sukces. Pierwszy wyjazd na wielką imprezę, od razu srebrny medal. Rzeczywiście ciężko nam szedł pierwszy mecz z Kubańczykami, wtedy dziennikarze dość ostro nas potraktowali, bo tylko zremisowaliśmy, a wszyscy oczekiwali łatwego zwycięstwa. Ale my z każdym kolejnym występem się na tym turnieju rozkręcaliśmy. Zasłużenie doszliśmy do finału. A tam… klops. Mecz się opóźnił – raz wychodziliśmy na boisko, żeby zaraz z niego zejść, bo odbywała się jakaś dekoracja. Strasznie długo to wszystko trwało, wyprowadzało nas z równowagi. No i koniec końców przegraliśmy z reprezentacją NRD. Niemcy tamtego dnia byli naprawdę słabi, ale my byliśmy jeszcze słabsi. Nie byliśmy sobą. W swojej normalnej dyspozycji wygralibyśmy to w cuglach, Niemcy powinni piątkę dostać.
Reprezentacja Polski przed starciem z Holandią w 1975 roku (4:1). Wawrowski czwarty od lewej.
Niektórzy twierdzą, że po ograniu Brazylijczyków w półfinale po prostu zlekceważyliście reprezentację NRD, która nie wydawała się wam zbyt groźna.
To na pewno nie jest prawda. Oczywiście gdybyśmy z Niemcami zagrali w połowie tak dobrze jak z Brazylią, to mecz byłby wygrany jeszcze przed przerwą. Brazylijczycy mogli dostać od nas znacznie więcej bramek i nie mogliby mieć pretensji. Ale nie było mowy o lekceważeniu jakiegokolwiek rywala, zwłaszcza w finale Igrzysk Olimpijskich. Ja przynajmniej przed meczem byłem bardzo naładowany.
A jak pan wspomina atmosferę wioski olimpijskiej?
Przede wszystkim pamiętam olbrzymie środki ostrożności zastosowane przez organizatorów, którzy obawiali się zamachów. Jedna strefa wejścia, druga strefa wejścia, trzecia strefa wejścia. Gigantyczne ogrodzenia z drutu kolczastego. W powietrzu cały czas helikoptery. Kiedy jechaliśmy autobusem na trening, to zawsze w eskorcie. Nikt nie mógł siedzieć ani z przodu autokaru, ani z tyłu. Tam siedzieli uzbrojeni policjanci. Nikt nie chciał powtórki z Monachium, gdzie doszło do zamachu terrorystycznego. Środki bezpieczeństwa były niesamowite. Wszędzie policjanci z psami, ciągłe kontrole. Jak ktoś złamał zasady, od razu wyrzucano go z Igrzysk. Nie było dyskusji. Myślę, że nawet dzisiaj nie ma tak dokładnych przeszukań jak wtedy w Montrealu. Organizacyjnie to wszystko było zrobione na tip-top.
Organizacyjnie tip-top, tylko sportowo gorzej. Już pierwszy mecz, czyli bezbramkowy remis z Kubą, wzbudził nerwową atmosferę? Zwłaszcza, że byliście po przegranych eliminacjach do Euro.
Nerwowa atmosfera była tylko wśród dziennikarzy, w drużynie panował pełen spokój. Prawda, że mecze kontrolne przed turniejem nam nie wychodziły, krytykowano trenera Górskiego i cały nasz zespół, ale my byliśmy przekonani, że obronimy złoty medal i w ogóle nie będzie żadnej dyskusji. Tym bardziej szkoda tego finałowego starcia z Niemcami, bo naprawdę powinniśmy byli je gładko zwyciężyć.
Krążą wokół tego finału różne teorie spiskowe. Gorzej się poczuł Jan Tomaszewski, który zszedł po wpuszczeniu dwóch szybkich bramek.
To wszystko było deprymujące. Wychodzimy na rozgrzewkę, przygotowujemy się do meczu, a Jasiu biega z termometrem i rozpacza, że ma gorączkę. W końcu trener Górski mówi: “Jasiu, to schodź do szatni, nie będziesz grał”. Ale on stwierdził, że jednak wystąpi i po dwudziestu minutach gry poprosił o zmianę. Wszedł za niego Piotrek Mowlik. Roztrzęsiony, jak gdyby nigdy wcześniej w piłkę nie grał. Nie podziałało to na nas najlepiej. W finale nie wystąpił też Jurek Gorgoń, filar naszej obrony. Zagrał za niego Heniu Wieczorek. Też świetny zawodnik, ale nie tej klasy co Gorgoń, z całym szacunkiem. Tak czy owak – przegraliśmy ten finał na własne życzenie.
Dla pana to srebro było największym sukcesem w karierze, choć powszechnie zostało to uznane za porażkę.
Zawsze będę to powtarzał – dla mnie to było ogromne wyróżnienie, ale ci, którzy mieli już na koncie złote medale z Monachium faktycznie nie byli szczególnie usatysfakcjonowani. Wiadomo – drugie miejsce to jednak nie jest to samo co zwycięstwo.
W 1978 roku miał pan jeszcze 29 lat, ale na mistrzostwa świata do Argentyny pan nie pojechał. Nie znalazł pan uznania w oczach trenera Jacka Gmocha?
Mogę tylko powiedzieć tak – kiedy dostałem od Gmocha powołanie na mecze eliminacyjne z Danią i Portugalią, to byłem wręcz zaskoczony. Wcześniej Gmoch nie wziął mnie na tournee po Jugosławii, po zmianie selekcjonera ewidentnie poszedłem na boczny tor. Szczerze mówiąc – nawet nie bardzo chciałem się do tego powołania zastosować, ale wtedy bym został zawieszony, więc musiałem pojechać. I co się okazuje? Trener czyta skład, na mecz z Danią, a ja jestem przewidziany do wyjściowej jedenastki. Duże zaskoczenie. Z Portugalią też zagrałem cały mecz. Gmoch mi osobiście po meczu gratulował świetnego występu. Po wywalczeniu awansu podszedł do mnie ówczesny prezes Komitetu Olimpijskiego i mówi: “No, gratuluję, będziemy się widzieli w Argentynie”. A mnie coś tknęło i mu odpowiedziałem: “Nie, nie, panie prezesie. Ja do Argentyny nie pojadę”. On zdziwiony, bo przecież występowałem w najważniejszych meczach eliminacyjnych. Ale ja miałem przeczucie, że Gmoch mnie nie weźmie.
Skąd to przeczucie?
Gmoch był pod wielkim wpływem dziennikarzy, słuchał się różnych podpowiedzi. Trener Górski miał zawsze swoje zdanie. Jak go się kiedyś jeden dziennikarz zapytał, po co Wawrowski ma jechać na Igrzyska, to Górski odpowiedział krótko: “Po to, żeby grać w pierwszym składzie”. I był koniec spekulacji. A potem? Dziennikarze cały czas Gmocha podpuszczali, żeby stawiać w kadrze na młodzież. On się słuchał, no i się na tym przewiózł. Zaczął zmieniać zawodnikom pozycje, w środku pola stawiał na typowych wyrobników, brakowało kreatywności.
Trochę chyba panu żal tego mundialu?
Szkoda, trochę szkoda. Na pewno nie byłem pupilkiem pana Gmocha.
Może dlatego, że był pan pupilkiem Górskiego?
Czy ja wiem? Gdybyśmy te wszystkie moje występy przeanalizowali, to chyba nie było tak źle, żebym musiał u trenera Górskiego szukać jakiejś specjalnej protekcji.
Chodzi mi raczej o to, że pana dla reprezentacji wymyślił Górski. A Gmoch miał swoje pomysły.
Być może. Każdy trener ma prawo do swoich pomysłów, tylko, cholera, dlaczego moim kosztem?! (śmiech) Chodzi o to, że w najważniejszych eliminacyjnych meczach grałem. Gmoch sam do mnie podszedł, gratulował świetnej postawy. W którymś wywiadzie Kaziu Deyna stwierdził nawet, że w starciu z Danią ja byłem jego zdaniem najlepszym zawodnikiem na boisku. Stąd trudno mi stwierdzić, dlaczego nagle zostałem skreślony. Moim zdaniem selekcjoner dał się po prostu podpuścić, był zbyt podatny na głosy podpowiadaczy. Obiecał działaczom złoty medal w Argentynie, dostał wolną rękę i przyzwolenie na wszystkie kontrowersyjne decyzje. No i wyszło jak wyszło. A zespół naprawdę był bardzo mocny. Istniała wielka szansa na złoto. Ale cóż, Gmoch to Gmoch. U niego trzeba było mieć większą siłę przebicia.
Co to znaczy?
Gdybym zadzwonił do kogo trzeba w Komitecie, to na pewno bym na mistrzostwa świata pojechał. Niektórzy na tej zasadzie do Argentyny wyjechali. Na sto procent tak było, choć to oczywiście tylko moje domysły. Tak czy inaczej – ja myślałem, że jak będę solidnie grał, to swoją szansę dostanę. Jak widać byłem trochę naiwny. Było, minęło. Żal mam nie o brak powołania, tylko brak szczerości. Trener powinien przyjść i powiedzieć, że mnie nie widzi w kadrze. I to by było w porządku. A Gmoch podchodził i mówił: “wygrałeś rywalizację, brawo”, po czym mnie nie powołał. Nie zachował się jak mężczyzna.
Henryk Wawrowski został nominowany do najlepszej jedenastki Pogoni Szczecin z okazji 70-lecia klubu.
Piłkarsko, który z kolegów robił na panu największe wrażenie w tamtej kadrze?
Zdecydowanie Kaziu Deyna. Grzesiu Lato ze ze względu na swoją szybkość, Andrzej Szarmach z racji na skuteczność. To takie najbardziej oczywiste wybory. Ale w środku pola wspaniale też grali Zygmunt Maszczyk i Heniu Kasperczak. Mogę tak długo wymieniać. Miałem okazję grać przy największych sławach polskiej piłki.
A najtrudniejszy przeciwnik do upilnowania dla bocznego obrońcy?
Tu pana zdziwię, bo nie wymienię żadnego słynnego w świecie nazwiska. Dla mnie najbardziej niewygodnym rywalem był zawsze Andrzej Frydecki z ROW-u Rybnik. Ile razy graliśmy z tym zespołem, to mówiłem trenerowi: “Czeka mnie pilnowanie Frydeckiego, więc dzisiaj będzie kicha”. Z Rybnikiem naprawdę grałem najgorsze mecze w karierze. Do końca życia będę tego Frydeckiego pamiętał. Niewysoki, szybki chłopak. Kompletnie mi swoim stylem nie pasował. Niby widziałem wszystko co robi, potrafiłem przewidzieć jego ruchy, ale on zawsze znalazł sposób, żeby mnie ominąć. Nie wiem, czym to spowodowane.
W 1979 roku stuknęła panu trzydziestka, dla polskich piłkarzy za czasów PRL-u moment wyjazdu zagranicznego. Pan trafił do Iraklisu Saloniki. Czemu taki kierunek?
Przewodniczący Komitetu Olimpijskiego, Marian Renke, załatwił mi ten wyjazd. Pobyt w Grecji wspominam bardzo dobrze, spędziłem tam dwa ciekawe lata. Wspaniali ludzie, całkiem niezły zespół. Zleciało szybko. W Salonikach atmosfera wokół piłki była naprawdę gorąca. Wtedy w mieście liczyły się trzy kluby – PAOK, Iraklis i Aris. “Czarni”, “Niebiescy” i “Żółci”. Prawdziwa święta wojna, na meczach derbowych całe oddziały policji wokół boiska. Jak tylko coś się zaczęło dziać, to żadnych kalkulacji – od razu łzawiące granaty leciały prosto w trybuny, a potem pałowanie. Kiedy przegraliśmy w 1980 roku finał Pucharu Grecji, to kibice najpierw położyli się na ulicy, żeby nasz autokar nie mógł odjechać spod stadionu, a potem wdarli się do środka. Totalni fanatycy. A przecież mówimy o Iraklisie, który nie był wiodącą drużyną w Grecji. Tam się wtedy liczył Panathinaikos, Olympiakos, ewentualnie AEK. Jak w meczu z Panathinaikosem zawodnik się położył na trzydziestym metrze, to sędzia karnego dyktował. Taka to była drużyna. Czasami się człowiek za głowę łapał. Po jednym z meczów Panathinaikosu z Olympiakosem sędziowie zostali ze stadionu odebrani helikopterem, bo wściekły tłum chciał ich zlinczować.
Co mi się podobało – jak w Grecji kibic polubi zawodnika, to ten staje się od razu jego idolem. Trochę inna mentalność niż w Polsce. Naprawdę oddani ludzie. Upusty w sklepach, darmowe obiady w restauracjach. Co ciekawe – zaczepiali też kibice innych zespołów. Na zasadzie: “Co, ty jesteś z Iraklisu, a ja za PAOK-iem. To kawy ze mną na pewno nie wypijesz?”. A ja mówię: “Dlaczego nie?”. Poza trybunami ta atmosfera niechęci między klubami gdzieś wyparowywała, można było normalnie się po mieście poruszać. Piłkarze cieszyli się dużym poważaniem.
Summa summarum – swoją karierę uznaje pan za udaną, wycisnął pan swój potencjał w stu procentach?
Poza wyjazdem do Argentyny chyba nie mam czego żałować. Może popełniłem błąd w 1975 roku, kiedy odrzuciłem ofertę ze Stali Mielec. Gdybym trafił do Mielca, to na pewno moja pozycja w kadrze byłaby o wiele mocniejsza. Miałem tam już wszystko dogadane – warunki, mieszkanie. Samolot miał po mnie przylecieć. Ale w ostatniej chwili się rozmyśliłem. Byłem jednak za bardzo związany ze Szczecinem, żeby się przenieść do innego polskiego klubu. I to był chyba błąd, tak sobie dzisiaj myślę. Grałbym w europejskich pucharach, zdobyłbym mistrzostwo Polski. Pewnie pojechałbym na mundial z Szarmachem, Latą i Kasperczakiem.
Cóż – człowiek wszystkiego w życiu nie przewidzi. Najważniejsze, że udało się szczęśliwie założyć rodzinę, skończyć szkołę. W zasadzie, to jeszcze wszystko przede mną. Siedemdziesiąt lat na karku, do setki jeszcze trochę zostało!
rozmawiał MICHAŁ KOŁKOWSKI
fot. NewsPix.pl; pogonszczecin.pl