Reklama

Nowe miejsce, te same zasady: rusza najtrudniejszy rajd świata

Jan Ciosek

Autor:Jan Ciosek

04 stycznia 2020, 17:20 • 9 min czytania 0 komentarzy

Dakar. Symbol walki o marzenia, walki z własną słabością, z rywalami, z usterkami sprzętu i przede wszystkim – z bezwzględną pustynią. W ciągu ponad 40 lat historii Rajd stworzył wielu bohaterów, wykreował setki imponujących historii oraz pochłonął kilkadziesiąt ofiar śmiertelnych. Dziś ani nie startuje z Paryża, ani nie zmierza do Dakaru. Ruszający w niedzielę Rajd Dakar, jak wiele imprez sportowych z wielką tradycją, został przeniesiony tam, gdzie są wielkie pieniądze: na Bliski Wschód. Ale w przeciwieństwie do organizowania tam piłkarskich mistrzostw świata, czy wielkich turniejów tenisowych, ten eksperyment akurat ma sporo sensu…

Nowe miejsce, te same zasady: rusza najtrudniejszy rajd świata

Dakar to licząca nieco ponad milion mieszkańców stolica Senegalu, najbardziej na zachód wysuniętego kraju Afryki. Sam Senegal liczy około 15 milionów mieszkańców, z których co szósty mieszka właśnie w stolicy, lub jej najbliższej okolicy. U przeciętnego Polaka Senegal nie budzi zbyt wielu skojarzeń, może poza wspomnieniem koszmarnego meczu polskich piłkarzy z rosyjskiego mundialu. Gdy jednak wymienić nazwę senegalskiej stolicy, skojarzenie jest automatyczne: Dakar? Rajd Paryż – Dakar. I jest to skojarzenie jak najbardziej słuszne, z tym, że wspomniany rajd po raz ostatni startował z francuskiej stolicy w 2001 roku, a do senegalskiej zmierzał w 2007. Potem przez ponad dekadę zawody odbywały się na różnych pustyniach w Ameryce Południowej, ostatnio w Peru. Teraz cały dakarowy cyrk przeniósł się na zupełnie inne piaski, bardziej pachnące ropą naftową i petrodolarami. Edycja 2020 ruszy w niedzielę i zostanie w całości zorganizowana w Arabii Saudyjskiej.

Im trudniej, tym lepiej

Wokół Rajdu Dakar narosło mnóstwo legend i opowieści. Pierwsza wiąże się z osobą twórcy zawodów, Thierry’ego Sabine’a. To był francuski motocyklista i podróżnik, który pewnego razu startował w rajdzie Abidżan – Nicea i… zgubił się na pustyni Tenere. Zanim zdołał odnaleźć drogę, pomyślał sobie, że właśnie ten bezmiar piaszczystych wydm doskonale nadawałby się na pełnoprawny rajd. Dość szybko przeszedł od szalonej myśli, do jeszcze bardziej szalonej realizacji planu. Rok później, w grudniu 1979 roku, wystartował pierwszy Rajd Dakar. Na starcie w Paryżu stanęli kierowcy 90 motocykli, 80 samochodów i 14 ciężarówek. Śmiałków przyciągała perspektywa zmierzenia się z własnymi słabościami, potęgą pustyni i 10 tysiącami kilometrów trasy. Szybko okazało się, że często wcale nie będzie chodziło o walkę o zwycięstwo, a samo pokonanie trasy dla większości uczestników okazało się zadaniem niewykonalnym. Pierwszą edycję ukończyło niespełna 30 procent motocyklistów, nieco ponad połowa kierowców samochodów i dokładne zero procent tych, prowadzących ciężarówki.

Czy tak ekstremalny poziom trudności kogoś zniechęcił? Cóż, zdecydowanie… nie! Rok później na starcie stanęło 216 pojazdów, a w kolejnej edycji już blisko 300. Popularność imprezy rosła z roku na rok, mimo tragicznej śmierci Thierry’ego Sabine’a w katastrofie śmigłowca na jednym z etapów w 1986 roku. Ten rok zresztą był absolutnie przełomowy, bo trasa rajdu liczyła rekordowe 15 tysięcy kilometrów, czyli ponad dwa razy więcej od najkrótszych edycji. Z blisko 500 uczestników jej trudy przetrwało mniej więcej 20 procent, reszta musiała się zadowolić samym faktem udziału. Rok później mieliśmy polski debiut na Dakarze, bo wystartowały dwie polskie załogi w ciężarówkach marki Jelcz. W kolejnej edycji z kolei na starcie ustawiły się rekordowe 603 załogi, które jednak błyskawicznie przeżyły brutalne zderzenie z rzeczywistością. Długie miesiące zbierania budżetu, karkołomnych przygotowań, wielkich marzeń i oczekiwań, a po pierwszym pustynnym etapie odpadło ponad sto załóg!

Reklama

Most powietrzny za 2 miliony dolarów

Wszystko szło dobrze, ale wkrótce Rajd zaczął przeżywać gwałtowny spadek popularności. W 1992 roku ojciec Thierry’ego – Gilbert Sabine, zdecydował się zmienić trasę oraz nazwę. Jako „Paryż – The Cap” Rajd pokonał trasę z Francji, przez Afrykę, aż do RPA. Wystartowały 332 załogi, prawie połowę mniej niż jeszcze kilka lat wcześniej. A to była tylko przygrywka do prawdziwego kryzysu. W 1993 wprawdzie powrócono do klasycznej nazwy i miejsc startu i mety, ale zgłoszeń było nawet mniej niż w inauguracyjnej edycji (153). Po wszystkim Gilbert Sabine sprzedał prawa do Rajdu firmie Amaury Sport Organisation Group. Nieco ponad rok później dyrektorem imprezy została jedna z jej legend, trzykrotny zwycięzca Hubert Auriol. Uczestników systematycznie zaczęło przybywać, co dla organizatorów oczywiście oznaczało znacznie większe przychody, ale czasami – także poważne kłopoty.

Jak choćby wtedy, gdy w 2000 roku Rajd był w całości rozgrywany w Afryce, na trasie z Dakaru do Kairu. Po kilku etapach, kiedy kierowcy walczyli z czasem i pustynią w Nigrze, okazało się, że mogą mieć jeszcze bardziej niebezpiecznych przeciwników. Terrorystów. Wielka, prestiżowa impreza z piękną tradycją, mnóstwo wybitnych kierowców, wielkich sponsorów i setki tysięcy kibiców na całym świecie – wszyscy znaleźli się w totalnie patowym położeniu. Jechać dalej? Źle i śmiertelnie niebezpiecznie. Przerwać Rajd? Także fatalnie, z wizerunkowego i sportowego punktu widzenia.

Po kilku dniach impasu, organizatorzy zdecydowali się, nie licząc się z kosztami, zorganizować most powietrzny i przerzucić całą imprezę w bezpieczne miejsce. Trzy gigantyczne samoloty transportowe An-124 Rusłan przewiozły uczestników, sprzęt i wszystko, co niezbędne do kontynuowania zawodów, do Libii. Blisko 20 lotów, każdy po 10 godzin, pochłonęło prawie 2 miliony dolarów. Ale Rajd mógł być bezpiecznie kontynuowany.

Paryż – Dakar w Ameryce Południowej

Reklama

W kolejnych latach było nieco spokojniej, choć nie brakowało incydentów, jak choćby ten, gdy na granicy libijsko – egipskiej, pod ciężarówką serwisową jednej z ekip… wybuchła mina. Wreszcie przyszedł przełomowy dla dalszej historii imprezy rok 2008. Rajd miał wystartować 5 stycznia z Lizbony, wszystko było dopięte na ostatni guzik. Niedługo wcześniej jednak czworo francuskich turystów zostało zamordowanych przez terrorystów w Mauretanii. Ryzyko kolejnych ataków było bardzo wysokie, a Rajd, na który patrzy cały sportowy świat, dla zamachowców mógł być wymarzonym celem. Dzień przed planowanym startem jubileuszowej, 30. edycji, organizatorzy podjęli najtrudniejszą możliwą decyzję i odwołali całą imprezę, choć z miejsca skazali się na straty w wysokości około 20 milionów euro.

Niemal jednocześnie z podjęciem tej decyzji, rozpoczęto gorączkowe rozmyślania nad przyszłością Rajdu. Ostatecznie zawody zostały na ponad dekadę przeniesione do Ameryki Południowej, gdzie także przecież nie brakuje pustyń, a jednocześnie jest dużo bezpieczniej. Od dłuższego czasu jednak wyglądało na to, że formuła tej współpracy się wypala. Podobnie, jak w przypadku organizacji wielkich turniejów piłkarskich, to kraj będący gospodarzem zawodów musi zapłacić organizatorom za możliwość promocji. Kolejne państwa Ameryki Południowej coraz mniej się do tego paliły, nikogo więc nie zdziwiło, że po ostatniej edycji i Rajdzie na najkrótszej trasie w historii, przyszedł czas na zmiany. Co najmniej pięć kolejnych edycji odbędzie się więc w zupełnie innym miejscu, oddalonym od Limy o ponad 13 tysięcy kilometrów. W miejscu, gdzie nikt się z pieniędzmi szczególnie nie liczy: w Arabii Saudyjskiej.

Nowe oblicze Arabii Saudyjskiej

To kraj, który jest kolebką islamu, przez lata był mocno kojarzony ze wspieraniem islamskiego terroryzmu oraz z fanatyzmem religijnym i zerowymi prawami kobiet. Teraz to się nieco zmienia, ostatnio kobiety dostały nawet prawo do prowadzenia samochodów, kraj próbuje się otwierać na turystów. Między innymi dlatego w grudniu wydano chore pieniądze, żeby ściągnąć do Diriyah walkę o mistrzostwo świata wagi ciężkiej w boksie Andy Ruiz kontra Anthony Joshua. Za ciężarówkę petrodolarów w ekspresowym tempie wybudowano więc stadion, bokserom zapłacono gigantyczne gaże i tak dalej. Dakar ma pełnić tę samą funkcję promocyjną dla kraju, a może być sporo łatwiej niż w przypadku gali bokserskiej, bo tutaj praktycznie niczego nie trzeba budować, bo akurat pustyń i wydm to Saudowie mają pod dostatkiem.

Pod dostatkiem jest także zgłoszeń, bo 370 ekip to najlepszy wynik od 5 lat. W tym gronie, jak co roku od wielu lat, mamy także bardzo silną ekipę z Polski. Jej największą część stanowią zawodnicy Orlen Teamu, z Kubą Przygońskim na czele. Po sześciu latach startów w Dakarze na motocyklu (w 2014 roku zajął 6. miejsce w klasyfikacji generalnej, najlepsze w historii występów polskich motocyklistów w Rajdzie), przesiadł się na cztery kółka. Co ważne, z roku na rok notuje postęp, co dobrze wróży przed tegoroczną edycją. W 2016 ukończył zawody na 15. miejscu, rok później był już siódmy. Kolejne dwa starty to odpowiednio piąte i czwarte miejsce. Rok temu do samego końca bił się o podium Rajdu. Zabrakło bardzo niewiele. Teraz sam Przygoński nie kryje, że czwarte miejsce go już nie zadowoli.

Przygotowania do Dakaru są na ostatniej prostej. Nasze samochody i inne maszyny wypłynęły już z Marsylii do Arabii Saudyjskiej, więc mechanicy mogą trochę odpocząć. Samochód jest bardzo dobrze przygotowany, to najnowsza generacja Mini 4×4, co bardzo mnie cieszy. Jedziemy na Dakar w mocnym składzie i będziemy walczyli o podium. Oczywiście są to bardzo trudne i długie zawody, ale właśnie taki mamy cel – mówi wprost. – Nowa lokalizacja jest na pewno wyzwaniem. Amerykę Południową wszyscy dobrze już poznali, w przypadku Arabii Saudyjskiej zawodnicy nie znają rejonu i nie wiedzą, czego oczekiwać od odcinków. Z tego, co wiem, pierwsza połowa rajdu będzie się odbywała na pustyni kamienistej, pojawią się też przejazdy przez szczyty na wysokości 2000 m, przy wybrzeżu Morza Czerwonego. Drugi tydzień to jedna wielka piaskownica i wydmy – teren fajny i podobny do Abu Zabi, które dobrze znam. W tym roku mamy prawie dwa razy więcej kilometrów do ścigania się niż rok temu, co będzie dużym wyzwaniem dla sprzętu – dodaje 34-latek, którego pilotem będzie Timo Gottschalk.

Rosnące ambicje Orlenu

W ogóle, w Orlen Teamie zrobiło się międzynarodowo. Do ekipy dołączył właśnie Martin Prokop, czeski rajdowiec, mistrz świata kategorii Junior WRC. Nową twarzą Teamu jest także Kamil Wiśniewski, który powalczy na quadzie o poprawę szóstego miejsca sprzed roku.

W ostatnich latach wszystkie środki finansowe pochłaniał mi Rajd Dakar, najważniejszy rajd świata. Brakowało mi środków na inne rajdy, na sprzęt, na treningi. Mimo tego, wygrałem swoją klasę 4×4 na Dakarze trzy razy. Odkąd zacząłem startować w rajdach, marzyłem o tym, by pojechać w barwach Orlen Teamu, bo to otwiera przede mną nowe możliwości. Jak widać, ciężka praca i wytrwałość w dążeniu do celu przyniosły efekt – mówi Wiśniewski.

Obok niego, Prokopa i oczywiście Przygońskiego, w barwach najbardziej utytułowanego polskiego zespołu w Rajdzie Dakar, na pustyniach Arabii Saudyjskiej pojadą także motocykliści Adam Tomiczek i Maciej Giemza. Z zawodników spoza Orlen Teamu, oczywiście najbardziej będziemy się przyglądać Rafałowi Sonikowi, zwycięzcy klasyfikacji generalnej quadów z 2015 roku.

Dla samego Orlenu to bardzo ważna impreza. Koncern sukcesywnie buduje swoją rozpoznawalność w świecie sportu motorowego i wśród kibiców na całym świecie. W ubiegłym sezonie zadebiutował na torach Formuły 1, gdzie był sponsorem Roberta Kubicy i jednym z partnerów zespołu Williams. W tym roku pójdzie krok dalej i będzie sponsorem tytularnym ekipy Alfa Romeo, można spodziewać się, że będzie także wspierał Kubicę w serii DTM (oficjalne ogłoszenie powinno nastąpić lada dzień). Zaangażowanie w wyścigi na światowym poziomie nie oznacza jednak bynajmniej, że Orlen rezygnuje z rajdów. Wręcz przeciwnie, a dobry wynik na Dakarze jest wręcz mocno oczekiwany. Dobry wynik w tym przypadku to miejsce na podium.

JAN CIOSEK

foto: newspix.pl

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...