Fenerbahçe, Galatasaray, Beşiktaş – te trzy potęgi ze Stambułu od kilku dekad niepodzielnie rządzą tureckim futbolem. Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych sporo do powiedzenia miał jeszcze w tamtejszej ekstraklasie Trabzonspor, ale odkąd ekipa z dawnego Trapezuntu sięgnęła w 1984 roku po ostatni ze swoich sześciu tytułów, nad Bosforem kwestię mistrzostwa rozstrzyga już między sobą wyżej wymieniona „wielka trójka”. Co tu dużo mówić – w bieżącym stuleciu zdarzył się jak dotąd tylko jeden przypadek ligowego triumfu ekipy spoza Stambułu, gdy w 2010 roku Süper Liga została niespodziewanie zawojowana przez niepozorny Bursaspor. Niebawem minie więc dekada od tamtej wielkiej sensacji, a tu właśnie… zanosi się na kolejną. Mamy bowiem półmetek sezonu 2019/20, a najbliżej mistrzostwa Turcji znajduje się, o dziwo, Sivasspor. Tuż za nim plasuje się natomiast powszechnie nielubiany İstanbul Başakşehir. Trzecie miejsce w tabeli należy zaś do Trabzonsporu.
Tymczasem trzy najsłynniejsze kluby pogrążone są w mniejszych bądź większych kłopotach.
To sytuacja naprawdę nietypowa. Po siedemnastu kolejkach Süper Ligi nie ma na ligowym podium ani Fenerbahçe, ani Galatasaray, ani Beşiktaşu. Mamy więc wyraźny znak, że wszystkie te ekipy troszkę w ostatnim czasie pobłądziły, choć z rozmaitych przyczyn. No i są też naturalnie na różnych etapach odnajdywania z powrotem właściwej ścieżki rozwoju.
Tabela tureckiej ekstraklasy w połowie sezonu 2019/20.
Wystarczy zresztą prześledzić dokonania tureckich klubów w europejskich pucharach, żeby natychmiast połapać się, iż z tamtejszą ligą coś jest nie do końca w porządku. W fazie grupowej Ligi Mistrzów grało w tym sezonie tylko Galatasaray – przygoda „Lwów” z tymi rozgrywkami została jednak bardzo boleśnie zakończona, a podopiecznym kultowego niemalże Fatiha Terima nie udało się tym razem wywalczyć nawet miękkiego lądowania w Lidze Europy, co stanowiło dla klubu plan minimum na tegoroczną edycję pucharowych zmagań. Nikt nie oczekiwał od Galatasaray wyeliminowania Realu Madryt i Paris Saint-Germain, bądźmy rozsądni. Lecz wyprzedzenie Clubu Brugge i zajęcie trzeciego miejsca w grupie było już w zasięgu Turków. Jeżeli chodzi zaś o wspomnianą Ligę Europy, w fazie grupowej wojowało aż trzech przedstawicieli Süper Ligi. Do wiosny dotrwał tylko jeden z nich – Basaksehir. Aktualni wicemistrzowie kraju w 1/16 finału LE zmierzą się z lizbońskim Sportingiem. Jako jedyni nie przynieśli więc wstydu. Przynajmniej na razie.
Poprzednio Turcy mieli natomiast dwóch przedstawicieli w wiosennej części europejskich rozgrywek. Galatasaray i Fenerbahce próbowały swoich sił w Lidze Europy. Jedni i drudzy odpadli już w pierwszym dwumeczu. Jeszcze wcześniej, w sezonie 2017/18, Süper Liga nie doczekała się natomiast żadnego reprezentanta w fazie pucharowej LE. Miłą niespodziankę zrobił jednak wtedy Besiktas, wygrywając swoją grupę w Champions League, co trochę zatarło złe wrażenie, pozostawione przez pozostałe kluby. Aczkolwiek w 1/8 finału turecka ekipa została dotkliwie zweryfikowana przez Bayern. 1:8 w dwumecz – bolesne lanie.
Trzeba się natomiast cofnąć aż do 2017 roku, by przypomnieć sobie ostatni zwycięski dwumecz tureckiego klubu w fazie pucharowej europejskich pucharów. Besiktas dotarł wtedy do ćwierćfinału Ligi Europy, eliminując po drodze Hapoel Be’er Sheva i Olympiakos Pireus, by wreszcie po serii rzutów karnych przegrać konfrontację z Olympique Lyon.
To była udana przygoda, fakt. Ale jedna z niewielu takowych.
Summa summarum, liga turecka w latach 10-tych XXI wieku tylko trzy razy miała jakiegoś przedstawiciela w fazie pucharowej Champions League. Dwa razy było to Galatasaray, raz wspomniany Besiktas. No nie są to bez wątpienia dokonania na miarę tureckich ambicji. Zwłaszcza jeżeli weźmiemy pod uwagę, jacy zawodnicy przewijają się przez tamtejszą ligę i jakimi pieniędzmi operują – przynajmniej w teorii, bo z regularnością przelewów na konto różnie bywa – tamtejsze kluby. Wystarczy powiedzieć, że telewizja Digiturk płaci około 400 milionów funtów na sezon za prawa do transmitowania spotkań Süper Lig. To oczywiście znacznie mniej niż w rozgrywkach zaliczanych do europejskiego TOP5, ale jednocześnie wyraźnie więcej niż w Portugalii, Holandii czy Belgii.
Wartość kontraktów telewizyjnych w przeliczeniu na jeden mecz.
Patrząc według kasy czerpanej z praw telewizyjnych, turecka ekstraklasa jest właściwie szóstą ligą w federacji UEFA. Ale już według uefowskiego współczynnika, plasuje się zaledwie na jedenastej pozycji. A może być gorzej, bo za plecami Turków rośnie gwałtownie liga austriacka, napędzana sukcesami Red Bulla Salzburg. Süper Lidze na pewno brakuje obecnie takiego motoru napędowego.
Filip Cieśliński – wielki miłośnik Süper Ligi, autor publikacji „Turkish Delight 2018”, stanowiącej kompleksowy przewodnik po tureckim futbolu – również dostrzegł pewne niepokojące tendencje: – Jeżeli chodzi o poziom wszystkich drużyn z czołówki, to jest najgorszy sezon, jaki ja pamiętam. A śledzę tę ligę wnikliwie od 2010 roku. Właściwie wszystkie zespoły zaczęły rozgrywki z jakąś lekką zadyszką. Fenerbahce i Trabzonspor niby prezentują się korzystnie, ale z punktowaniem jest u nich różnie. Z kolei Besiktas gra zdecydowanie słabiej, niż wskazywałaby na to jego pozycja w tabeli i punktowy dorobek. Galatasaray – choć z pozoru ma drużynę odpowiednio obsadzoną, by spokojnie obronić tytuł – gra naprawdę straszny piach. Potęgi zawodzą. No i ktoś z tego musiał skorzystać. Sivasspor wyrasta na czarnego konia rozgrywek. Co może się utrzymać do końca sezonu. Oczywiście teza, że możemy mieć w Turcji zaskakującego mistrza wydaje się odrobinę przedwczesna, ale nie musi być wcale błędna.
„WIELKA TRÓJKA” W TARAPATACH
Sezon 2018/19 zakończył się szczęśliwie dla Galatasaray. Najsłynniejszy turecki klub sięgnął po swoje dwudzieste trzecie mistrzostwo kraju w ogóle, a dwudzieste drugie w erze Süper Ligi, której start datuje się na rok 1959. Nie był to jednak tytuł zdobyty lekko, łatwo i przyjemnie. Wręcz przeciwnie – po trzydziestu ligowych kolejkach liderem tabeli pozostawał bowiem wspomniany już wielokrotnie Basaksehir. Przez znaczną część sezonu właściwie wszystko wskazywało na to, że właśnie ta ekipa po raz pierwszy w swojej krótkiej historii skończy rozgrywki na najwyższym stopniu podium, ku ogólnemu niezadowoleniu piłkarskich kibiców ze Stambułu. Na co dzień oczywiście podzielonych między Galatasaray, Besiktas i Fenerbahce, ale jednak w jakimś sensie zjednoczonych obowiązującą ponad podziałami niechęcią do Basaksehiru. Traktowanego jako klub-intruz bez godnego uwagi dorobku historycznego, który bezceremonialnie zasiadł przy tym samym stole co trzy stambulskie potęgi i zaczął bez pytania o pozwolenie zgarniać sobie na talerz co smakowitsze konfitury. Na dodatek mlaszcząc przy jedzeniu.
Ostatecznie Basaksehir w samej końcówce sezonu nie podołał presji, wytracił tempo i pozwolił ekipie Galatasaray na obronienie mistrzostwa.
Mimo wszystko trzeba raz jeszcze podkreślić, że podopieczni Terima w swojej mistrzowskiej kampanii nie zachwycili. To nie był sukces odniesiony w takim stylu, że można tylko zacmokać z zachwytu i zastanawiać się, jak wysoko wisi sufit tej drużyny. Bo wydawało się, że już ten wyszarpany triumf był sam w sobie wynikiem nieco ponad stan.
Oczywiście dorobek charyzmatycznego szkoleniowca Galatasaray trzeba doceniać. Zdobył on już jako trener osiem tytułów mistrzowskich, dorzucając do tego również trzy krajowe puchary. No i zwyciężył w Pucharze UEFA w 2000 roku, co do dzisiaj pozostaje największym osiągnięciem w dziejach tureckiej piłki klubowej. „Imperator” jest niezmiennie traktowany jak dowódca, który podbił Europę. Jego chwała nigdy nie przeminie. Kiedy w maju tego roku przedłużał umowę z klubem, uczynił to z tak wielką pompą, że cała ceremonia przyciągnęła na widownię Türk Telekom Stadium około pięćdziesięciu tysięcy widzów. Coraz mocniej zanosi się jednak na to, że uwielbiany przez kibiców szkoleniowiec może wkrótce zlecieć ze stołka, w niezbyt sympatycznych okolicznościach kończąc swoją czwartą kadencję na stanowisku szkoleniowca Galatasaray. Co z pewnością zaowocuje sporym zamieszaniem.
Gdy władze Galaty zdecydowały się zwolnić Terima w 2013 roku, ośrodek treningowy klubu został wręcz otoczony przez protestujących ultrasów.
Zdenerwowany Fatih Terim.
– Problemem tureckich drużyn po zdobyciu mistrzostwa kraju zazwyczaj jest to, że marzenia o wielkich sukcesach na europejskiej arenie prowokują działaczy do niemądrych ruchów – zauważą Cieśliński. – Galatasaray w tej chwili bardzo cierpi z powodu swoich letnich pomyłek transferowych. W zespole przede wszystkim jest obecnie niewielu dobrze grających Turków. Zdecydowanie zbyt łatwo pozwolono też odejść Fernando. Nakupowano i wypożyczono zawodników, którzy kompletnie nic nie wnoszą. I już nie mówię tu nawet o Radamelu Falcao, który jest najzwyczajniej w świecie nieskuteczny.
Ostatnie mistrzostwo Galatasaray zawdzięcza przede wszystkim doskonałej postawie w drugiej części sezonu. Od 23 grudnia do 19 maja podopieczni Terima nie przegrali w lidze ani jednego spotkania, prezentując dość obiecujący, ofensywny styl gry. Strzałem w dziesiątkę okazał się na pewno zimowy transfer Mbaye Diagne. Zwalisty, mierzący przeszło 190 centymetrów wzrostu snajper rodem z Senegalu pierwszą część rozgrywek spędził w barwach Kasimpasy, strzelając tam aż dwadzieścia goli w siedemnastu ligowych meczach. Po przeprowadzce za miedzę, do Galatasaray, napastnik nieco wyhamował. Ale – no właśnie – tylko „nieco”. Dwanaście meczów, dziesięć trafień. Bilans mniej imponujący, lecz wciąż świetny.
W 32. kolejce Diagne zanotował na przykład taki dublet:
Dwa gole w doliczonym czasie gry na trzy kolejki przed końcem sezonu.
Co ciekawe – Diagne, króla strzelców tureckiej ligi w sezonie 2018/19, już w Galatasaray… Nie ma. Gol Kralı („Król Goli”) we wrześniu wyleciał na wypożyczenie do Belgii. Stambulski zespół wzmocnił się tymczasem, chciałoby się rzec, w swoim stylu. Znaczącymi postaciami, znanymi z występów w zachodniej części Europy. Najgłośniej oczywiście zrobiło się wokół zatrudnienia wspomnianego Radamela Falcao, po którym niektórzy optymiści oczekiwali takiego wpływu na klub, jaki przed laty wywarł wielki Gheorghe Hagi. Na razie nie ma sensu nawet kreślić takich porównań, z litości dla Kolumbijczyka. Do tego w drużynie pojawili się Steven Nzonzi, Jean Michaël Seri czy Ryan Babel, a przecież w Galtasaray wciąż jeszcze grają Younès Belhanda, Yuto Nagatomo, Sofiane Feghouli…
Długo można wyliczać znane nazwiska. Paka z pozoru jest niezła. Ale zespół Terima ewidentnie nie funkcjonuje teraz jak należy. Ponoć szkoleniowiec podjął już decyzję, by do swoich klubów wrócili wypożyczeni Seri oraz Emre Mor. Cudowne dziecko tureckiego futbolu, po którym wiele sobie swego czasu obiecywano w Borussii Dortmund. Szykuje się w Galatasaray naprawdę gorące okienko transferowe. Brak miejsca gwarantującego grę w europejskich pucharach to byłaby dla klubu sporego kalibru wpadka.
– Fatih Terim jest strasznym nerwusem. Kiedy dobrze mu idzie, to wydaje się być najlepszym szkoleniowcem na świecie – mówi Cieśliński. – Gdy zaczynają się schody, widać po nim tę nerwowość i kłopoty z zachowaniem odpowiedniej atmosfery w zespole. Na dodatek Terim nie mówi w żadnym innym języku niż turecki – kiedy szatnia Galatasaray jest tak międzynarodowa jak dzisiaj, te kłopoty w komunikacji nie pomagają w budowie zespołu. No i pojawiają się kwasy. Zimą pewnie nastąpi kilka kolejnych, nerwowych ruchów transferowych. Coraz więcej wskazuje na to, że Galatasaray – choć przed sezonem byli głównym faworytem do mistrzostwa – jednak obejdzie się smakiem, a Terim zostanie zwolniony z klubu, choć w przeszłości zwykle wyglądało to tak, że to on w którymś momencie decydował się na rozstanie z klubem w poszukiwaniu innych wyzwań.
***
Kolejnym klubem, który w bieżących rozgrywkach nie potrafi nawiązać do tak niedawnych przecież sukcesów jest rzecz jasna Besiktas. Który, owszem, trzyma się w czubie tabeli i w zasadzie cały czas może liczyć na to, by w drugiej części sezonu włączyć się do walki o mistrzowski tytuł. Jednak poza dorobkiem punktowym tak naprawdę niewiele na to wskazuje, ponieważ styl gry „Czarnych Orłów” pozostawia wiele, bardzo wiele do życzenia. Ekipa z Vodafone Park nie może być oczywiście potraktowana z zupełnym lekceważeniem – jak już ustaliliśmy, w ostatnich latach to właśnie Besiktas był jedynym tureckim klubem, który potrafił pokazać trochę naprawdę niezłej piłki na europejskiej arenie. Dwa mistrzowskie tytuły w 2016 i 2017 też nie wzięły się z przypadku.
Sęk w tym, że tamtej mistrzowskiej paczki już w Besiktasu nie ma.
Ricardo Quaresma? Gra dla Kasimpasy. Marcelo? W Lyonie. Adriano? Wrócił do Brazylii. Cenk Tosun? Próbuje swoich sił w Evertonie. Duško Tošić w Chinach, podobnie jak Anderson Talisca. I tak dalej, i tak dalej. Oczywiście pojawili się w ich miejsce nowi, też ciekawi zawodnicy. Ale tutaj dochodzimy do najpoważniejszej straty, jaką poniósł Besiktas. Bo fundamentem sukcesów tego klubu nie był ten czy inny zawodnik, lecz trener. Şenol Güneş. Ten sam szkoleniowiec, który w 2002 roku poprowadził reprezentację Turcji do trzeciego miejsca w świecie. Wytrawny taktyk i niezwykle zdolny manager. Fachura. Obok Terima największa trenerska znakomitość tureckiego futbolu w XXI wieku.
Güneş jakiś czas temu opuścił ekipę „Czarnych Orłów” i kolejny raz chwycił za stery reprezentacji narodowej. Jakie są tego efekty, widać na pierwszy rzut oka – Besiktas w sezonie 2019/20 demonstruje najgorszy futbol od dawna, a tymczasem Turcy awansowali na Euro 2020. W wielkim stylu, pokonując w eliminacjach między innymi reprezentację Francji.
Şenol Güneş.
– Sukcesy Besiktasu miały imię i nazwisko – Şenol Güneş. Zdecydowanie najlepszy turecki szkoleniowiec, pewnie w historii, nie tylko obecnie – twierdzi Cieśliński. – Wszystkie drużyny prowadzone przez tego gościa się po prostu rozwijają, jemu praktycznie nie przytrafiają się wpadki. Gdzie nie trafi, tam wykonuje znakomitą pracę.
Oczywiście nie jest też tak, że o Besiktasu możemy mówić w samych negatywach i w ogóle nic dobrego w tej drużynie się nie dzieje, a obecny trener Abdullah Avcı to kompletna niedojda. Za klubem ciągnie się przede wszystkim fatalny początek sezonu – po ośmiu kolejkach ligowych zmagań „Czarne Orły” tkwiły nawet w strefie spadkowej. Potem udało się nieco odbudować ligową pozycję i przez moment zagościć nawet na podium. Niemniej – w drużynie widać bardzo istotne braki. W centrum defensywy nie widać wartościowego partnera dla Domagoja Vidy, w środku pola wciąż zbyt wiele zależy od dyspozycji dnia Atiby Hutchinsona. Atak jest z kolei zdecydowanie za bardzo uzależniony od zdrowia i skuteczności doświadczonego Buraka Yılmaza.
Słowem – Besiktas stał się zespołem łatwym do rozczytania. Widać to zresztą po ligowych rezultatach – „Czarne Orły” potrafią zadziobać przeciętniaków z dolnej części tabeli, gdy siła indywidualności wystarcza do odniesienia zwycięstwa. Lecz mecze z czołówką boleśnie weryfikują ten zespół – z Fenerbahce w ryj, z Sivassporem w ryj, z Trabzonsporem w ryj, z Basaksehirem wymęczony remis przed własną publicznością.
Udało się co prawda Besiktasowi pokonać Galatasaray w stambulskim klasyku, ale to raczej podsumowanie obecnej formy tego drugiego zespołu, a nie dowód na klasę tych pierwszych.
– Przede wszystkim, Besiktas ma obecnie spore problemy finansowe – przypomina ekspert. – Zrobiło się o tym głośny, gdy z klubu odchodził portugalski stoper Pepe. Krążyła wtedy w mediach plotka, że on na pożegnanie ze Stambułem spłacił zaległe pensje wszystkich pracowników klubu. Jak to zwykle bywa z ploteczkami, z prawdą nie miało to wiele wspólnego, choć rzeczywiście Pepe pozostawił po sobie w klubie jakiś pokaźnych rozmiarów napiwek, co można było traktować jako drobną premię dla pracowników Besiktasu. Tak czy owak – powód jego odejścia był jeden. Pepe przez wiele miesięcy nie dostawał pensji. Z tej samej przyczyny drużynę opuścił Ryan Babel. Do tego wszystkiego dochodzą kłopoty z kontuzjami. Jeżeli spojrzymy na całość tej drużyny – jest tam za dużo luk, czy „Czarne Orły” na dłuższą metę mogły utrzymać się w walce o mistrzostwo. Za dużo łatania.
***
Paradoksalnie z całej „wielkiej trójki” tureckiego futbolu najlepiej prezentuje się w sezonie 2019/20 Fenerbahce. Dlaczego paradoksalnie? Cóż – z jednej strony mówimy oczywiście o najbardziej utytułowanym klubie znad Bosforu. Jednak lata 10-te bieżącego stulecia upłynęły sympatykom „Żółtych Kanarków” pod znakiem kolejnych gorzkich rozczarowań. Tylko dwa mistrzowskie tytułu udało się zgarnąć tej ekipie w ostatnich latach. Jeden w 2011, drugi w 2014 roku. Niewiele, bo przecież w kwestii przyciągania mniej lub bardziej wypalonych gwiazd Fenerbahce wcale nie ustępuje rozmachem sąsiadom zza miedzy.
Spójrzmy choćby na ofensywę transferową, która poprzedziła sezon 2018/19. Gwoli ścisłości – zespół opuściło drugie tyle zawodników. Totalne szaleństwo i destabilizacja.
Transfery Fenerbahce przed sezonem 2018/19 i w jego trakcie.
Efektem tych zabiegów było fatalne, szóste miejsce klubu. Na półmetku poprzedniego sezonu Fenerbahce, choć aż trudno w to uwierzyć, kisiło się w strefie spadkowej. Sytuację uspokoił dopiero kapitalny finisz. Sytuacja była tym trudniejsza, że na chybione posunięcia transferowe nałożyła się też dodatkowo błędna decyzja w kwestii obsady stanowiska szkoleniowca klubu. W tej roli kompletnie nie sprawdził się bowiem Phillip Cocu.
Sprawy zdołał jako-tako poukładać dopiero Ersun Yanal, zatrudniony w grudniu w roli strażaka.
Yanal to człowiek doskonale znany na Ülker Stadium. Poprowadził on Fenerbahce do ostatniego mistrzostwa w 2014 roku, a wcześniej odnosił też sporo mniejszych i większych sukcesów z klubami spoza stambulskiej triady. Udało mu się między innymi ze skromniutkim Gençlerbirliği dwa razy z rzędu zawędrować do finału Pucharu Turcji. Jego znakiem rozpoznawczym nie była jednak nigdy gablota pełna trofeów, lecz wrażenia artystyczne, jakie prowadzone przez niego drużyny pozostawiają na boisku. Yanal to miłośnik ofensywnego, efektownego stylu gry.
I to widać po Fenerbahce w tym sezonie. Po przenosinach do Stambułu odżył choćby Max Kruse, który niemal z miejsca wyrósł na jednego z najlepszych zawodników całej ligi tureckiej. Wspaniałą dyspozycję prezentuje Vedat Muriqi – rosły napastnik reprezentujący Kosowo, który ma już na koncie dziesięć ligowych trafień. Siedemnastą młodość przeżywa również Emre Belözoğlu – żywa legenda tureckiego futbolu, 39-letni pomocnik, który pamięta jeszcze z boiska mundial w Korei i Japonii. To dla niego trzecie podejście do Fenerbahce. Naprawdę aż trudno uwierzyć, że mówimy o tym samym facecie, który w 2003 roku w barwach Interu Mediolan zawędrował do półfinału Champions League, występując u boku Fabio Cannavaro, Francesco Toldo, Ivana Cordoby, Hernana Crespo i Alvaro Recoby. Generacje piłkarzy się zmieniają, a on dalej jest w komisjach.
Słynący z kontrowersyjnych zachowań i awanturniczo-rasistowskich skłonności Emre to niezmiennie grajek pełną gębą, żaden muzealny eksponat. Jest oczywiście kapitanem „Żółtych Kanarków, prawie każde spotkanie zaczyna w podstawowym składzie i walnął już nawet jedną brameczkę, dorzucając też do tego kilka asyst. Şenol Güneş nie zapomina również o weteranie przy wysyłaniu powołań do kadry narodowej.
Emre przeskakuje nad bramkarzem.
Fenerbahce w piętnastej kolejce przegrało wprawdzie z Sivassporem 1:3, lecz – jeśli zsumować to wszystko, co sobie o tej drużynie powiedzieliśmy – cały czas można się spodziewać, że „Kanarki” lada chwila na całego odpalą. A kiedy to się wreszcie wydarzy, to podopieczni Ersuna Yanala mogą się zatrzymać dopiero z mistrzowskim tytułem w garści.
– Nie ukrywam, że zatrudnienie Ersuna Yanala w moich oczach zwiastuje duże sukcesy Fenerbahce – przewiduje Cieśliński. – On przed laty stworzył tam wspaniałą ofensywę, opartą na trójce napastników Sow – Emenike – Kuyt. Świetnie się tę drużynę w akcji oglądało i w tej chwili jest bardzo podobnie. Gdyby spojrzeć tylko na poziom gry, oni są obecnie najlepsi w lidze. Zdecydowanie wypaliły im letnie transfery. Tam prezydentem w tej chwili jest Ali Koç – członek najbogatszej rodziny w całej Turcji. On sam łapie się do czołówki najbogatszych ludzi w kraju. Jest prezesem firmy Beko, znanej nam w Polsce z pralek i lodówek. Tenże Koç próbował uczynić z Fenerbahce międzynarodowy klub, miał nawet pomysł zatrudnienia w klubie Arsene’a Wengera. Z tego ostatecznie nic nie wyszło, ale dyrektorem sportowym został Damien Comolli, który kiedyś pracował w Londynie, a także między innymi w Liverpoolu.
– Poprzedni sezon został spisany na straty. Dokonano rewolucji w klubie. W tej chwili coraz więcej wskazuje jednak na to, że Fenerbahce wychodzi na prostą. W poprzednim sezonie sporo wypożyczali, większość z tych ruchów kompletnie nie wypaliła. Tego lata dokonali już znakomitych wzmocnień. Ściągnięcie Maxa Kruse za darmo uważam za majstersztyk transferowy. Wciąż pojawiają się tam dziwne pomysły – między innymi przekwalifikowanie ofensywnego pomocnika, Jailson, na środkowego obrońcę, co doprowadziło do paru spektakularnych klopsów w defensywie. Niemniej – widać, że tam się coś ciekawego rodzi – dodaje Filip.
Warto jednak pamiętać, że to właśnie Fenerbahce niespełna dziesięć lat temu wykazało się straszliwym frajerstwem, potykając się o własne nogi w ostatniej kolejce Süper Ligi i oddając tytuł w ręce Bursasporu.
POWTÓRZYĆ WYCZYN BURSASPORU
Bursa, choć oczywiście nie tak wielka i słynna jak Stambuł, jest czwartym co do wielkości miastem Turcji. Położona w południowo-zachodniej części kraju miejscowość lata swojej największej świetności przeżywała jednak przed wieloma stuleciami, pojawiając się wówczas w dziełach europejskich kronikarzy pod łacińską nazwą „Prusa”. W czasach bizantyjskich miasto przeszło okres naprawdę gwałtownego i spektakularnego rozwoju, stanowiąc jeden z najważniejszych ośrodków niezwykle intratnego handlu jedwabiem. Później ociekająca bogactwem i strategicznie położona Bursa była naturalnie obiektem pożądania coraz śmielej sobie poczynających w tamtym regionie Osmanów. Wreszcie rosnące w potęgę imperium objęło miasto we władanie i to właśnie tam w 1326 roku ulokowano jego pierwszą stolicę. Oblężenie Bursy trwało, wedle niektórych przekazów historycznych, przez dziesięć długich lat.
Niespełna siedemset lat później Bursa stała się natomiast niespodziewanie stolicą tureckiego futbolu.
Sezon 2009/10 zaczął się w wykonaniu Bursasporu dość niepozornie. Nie mówimy o drużynie, która otrzymała jakiś nieprawdopodobny zastrzyk gotówki przed startem rozgrywek, obłowiła się na rynku transferowym i w ten sposób rzuciła wyzwanie „wielkiej trójce”. W składzie „Zielonych Krokodyli” próżno szukać sław czy to tureckiego, czy europejskiego futbolu. Galatasaray miało w swoich szeregach Elano, Harry’ego Kewella, Milana Barosa czy Ardę Turana. W Fenerbahce grali Alex, Dani Güiza, Emre Belözoğlu i Gökhan Gönül. Besiktas miał u siebie Nihata Kahveciego, Rüştü Reçbera oraz Matíasa Delgado. Nawet kadra Trabzonsporu robiła większe wrażenie.
No bo spójrzmy sobie, kim dysponował Bursaspor:
Kadra Bursasporu w sezonie 2009/10.
Niedzielny kibic z tej ekipy nie kojarzy zapewne nikogo. Piłkarski freak powinien już znać nazwiska takich zawodników jak Serdar Aziz, Hüseyin Çimşir czy Volkan Şen, z których każdy zanotował sporo występów w reprezentacji Turcji. Ale nadal nie mówimy tutaj o gwiazdach pierwszego formatu. Takowych w kadrze Bursasporu nie było, po prostu. A jednak klub od pewnego czasu kręcił się w okolicach czołówki. Sezon 2008/09 „Zielone Krokodyle” zakończyły na szóstej pozycji w lidze, ocierając się o szansę gry w eliminacjach do Ligi Europy. Nieźle jak na zespół, który dopiero co powrócił do najwyższej klasy rozgrywkowej.
Żeby jeszcze dodać całej sprawie pikanterii, trzeba wspomnieć postać trenera klubu. Był nim bowiem Ertuğrul Sağlam. Człowiek, który w sezonie 2007/08 prowadził Besiktas i wsławił się wtedy przede wszystkim przerżnięciem w Lidze Mistrzów 0:8 z Liverpoolem FC.
Sağlam jeszcze jako piłkarz był jedną z największych gwiazd tureckiej ekstraklasy. W 1994 roku za ściągnięcie go do siebie ten sam Besiktas zapłacił trzy miliony dolarów, absolutny rekord jeżeli chodzi o transfery wewnętrzne między tureckimi klubami. Sağlam za zaufanie odwdzięczył się znakomitą skutecznością. Jego początki w roli managera również były niezwykle obiecujące. Po odwieszeniu butów na kołku Turek przejął niepozorny Samsunspor, w którym najpierw rozkręcał, a potem zakończył swoją piłkarską karierę. Warto o tym epizodzie wspomnieć, bo drużyna Sağlama zasłynęła tym, iż udało jej się w trakcie jednego sezonu pokonać i Besiktas, i Fenerbahce, i Galatasaray. Haniebna klęska z Liverpoolem, poniesiona kilka lat później, mocno nadszarpnęła trenerską reputację Sağlama, lecz – żeby była jasność – mówimy o naprawdę zdolnym szkoleniowcu.
Już sam początek sezonu 2009/10 zdawał się sugerować, że Sağlam skonstruował w Bursie naprawdę godną uwagi drużynę, choć oczywiście nikt nie mógł się wówczas spodziewać, że „Krokodyle” finalnie pożrą całą konkurencję i wygrają mistrzostwo kraju. Bursaspor w początkowej fazie rozgrywek nie pokonywał ekip z czołówki (remis z Trabzonsporem, porażka z Fenerbahce), lecz znakomicie punktował przeciwko średniakom.
Przełom nadszedł późną jesienią – 27 listopada Bursaspor zwyciężył 1:0 z Galatasaray, a 18 grudnia wyszedł obronną ręką z konfrontacji z Besiktasem. Zwłaszcza to drugie zwycięstwo miało niezwykły ciężar gatunkowy – gospodarze ze Stambułu jeszcze na pięć minut przed końcem spotkania cieszyli się z prowadzenia 2:1, by ostatecznie przegrać mecz 2:3. Absolutnie zjawiskowym trafieniem popisał się w tamtym starciu Ivan Ergić. 30-letni wówczas Serb w pełnym biegu przyjął sobie piłkę na klatkę piersiową i bez zastanowienia huknął w stronę bramki, nie dając golkiperowi czasu i szans na skuteczną interwencję. Trafienie Ergicia wyrównało stan meczu, a zaraz potem Bursaspor wyprowadził zabójczy cios i było definitywnie pozamiatane. Obrońcy tytułu zostali załatwieni na cacy.
Piłkarska Turcja znalazła się naturalnie pod wielkim wrażeniem gry zespołu i pracy samego Sağlama, który z dobrym skutkiem ustawił swoich podopiecznych w formacji 4-5-1 i zaproponował im odważny, piekielnie dynamiczny sposób gry. Wyglądało to wszystko tak dobrze, że prawie… za dobrze. Szkoleniowca „Krokodyli” zaczęto bowiem wiązać z objęciem kadry narodowej po rezygnacji Fatiha Terima. Sağlam unikał tego tematu jak ognia, nie chcąc komentować sprawy. Widać było po jego zachowaniu i upartym nabieraniu wody w usta, że coś jest na rzeczy i za kulisami toczą się prawdopodobnie jakieś rozmowy. Ostatecznie jednak turecka federacja postawiła wraz z początkiem 2010 roku na Guusa Hiddinka, a trener Bursasporu mógł się całkowicie poświęcić pracy z klubem.
Po spektakularnym zwycięstwie nad Besiktasem jego podopieczni się rozbujali. Zanotowali serię dziewięciu meczów bez porażki z rzędu. Udało im się między innymi pokonać na wyjeździe arcy-groźne Fenerbahce. Znów z dużą dozą heroizmu. „Kanarki” prowadziły już u siebie 2:0, lecz poległy 2:3, załatwione golem w ostatniej minucie gry. Tym razem bohaterem szalonej końcówki meczu został Ozan Ipek, autor dwóch decydujących trafień
Warto zwrócić uwagę na jego zachowanie po pierwszym golu, widoczne na poniższym filmiku – natychmiastowy rajd w stronę trenera i wspólna radość. Sağlam stanowił bez wątpienia duszę tego zespołu.
Gola na 3:2 piłkarze odcelebrowali natomiast zgodnie z klubowym obyczajem, zapoczątkowanym w 1995 roku przez Majida Musisiego, napastnika rodem z Ugandy. Zabawa polega na tym, żeby cała drużyna zebrała się do kupy, ustawiła w rządku i na klęczkach przeprowadziła coś na wzór krokodylego chodu. Ten sposób okazywania radości stał się znakiem rozpoznawczym drużyny Bursasporu w sezonie 2009/10. Na kibiców ze Stambułu działał jak płachta na byka.
Fenerbahce dowodzone przez Christophera Dauma to także nie była byle jaka drużyna. W pierwszej chwili mogło się wydawać, że kręgosłup zespołu został złamany tak dotkliwą klęską z bezpośrednimi konkurentami w walce o fotel lidera. W kolejnej serii gier stambulski zespół znowu przegrał. Potem jednak udało się Daumowi odbudować morale zespołu. „Kanarki” zanotowały imponującą serię kolejnych zwycięstw, zaś „Krokodyle” kilka razy się potknęły. Efekt? Na początku maja Fenerbahce wróciło na fotel lidera Süper Ligi. Wystarczyło wygrać ostatni mecz sezonu i tytuł mistrzowski pozostałby w Stambule, zgodnie z tradycją.
W ostatniej kolejce sezonu 2009/10 obie drużyny miały przed sobą piekielnie trudną misję do wypełnienia. Fenerbahce podejmowało u siebie bardzo mocny Trabzonspor, Bursaspor zaś miał się przed własną publicznością zmierzyć z jeszcze potężniejszym Besiktasem.
Wszystko układało się na początku po myśli faworytów. W czternastej minucie meczu Fenerbahce wyszło w Stambule na prowadzenie. Dziesięć minut później Trabzonspor odpowiedział wprawdzie golem Buraka Yılmaza, ale cóż z tego, skoro na stadionowym zegarze stadionu im. Atatürka w Bursie wciąż widniał bezbramkowy remis. Po pół godzinie gry pomocną dłoń do przeciwników wyciągnął jednak niespodziewanie Rüştü Reçber. Doświadczony golkiper wykonał swój stary numer – kompletnie bez sensu wyleciał z bramki, potem jeszcze bardziej bezsensownie próbował do niej wrócić, zamiast pozostać wiernym swojej pierwszej decyzji. Skutek tego cyrku był taki, że Pablo Batalla z Bursasporu wpakował piłkę do pustaka. Kilkanaście minut później zrobiło się 2:0 – Ibrahim Toraman z Besiktasu wpakował piłkę do własnej bramki, zaskakując Rüştü.
Na dwie minuty przed końcem spotkania goście zdobyli gola kontaktowego, ale – oglądając powtórki tamtych scen – trudno nie odnieść wrażenia, że sporo było w tym wszystkim teatru. W ostatnich sekundach meczu przyjezdni ewidentnie nie mieli zamiaru psuć gospodarzom mistrzowskiej fety, która od jakiegoś czasu trwała na trybunach. Fenerbahce bowiem nie poradziło sobie z Trabzonsporem.
Sensacja stała się faktem. Tytuł trafił do Bursy.
„Żółte Kanarki” ze Stambułu mistrzowski wyścig przegrały zresztą podwójnie. Na ich stadionie doszło do absolutnie kuriozalnego wydarzenia, które do dziś trudno racjonalnie wytłumaczyć. Najprawdopodobniej spiker dostał błędną informację, jakoby zaraz po bramce na 2:1 Besiktas poszedł za ciosem i wyrównał, tym samym pozbawiając Bursaspor pierwszego miejsca w lidze. Trybuny Şükrü Saracoğlu Stadium kompletnie oszalały. Kibice wdarli się na murawę i zaczęli świętować mistrzostwo. Znaczna część z nich w ramach drwiny ustawiła się na klęczkach do krokodylego pochodu. Piłkarze utonęli w objęciach fanów.
Wtedy spiker połapał się w swojej wpadce i sprostował poprzednie nowiny świeżym komunikatem. „Sorry, jednak jesteśmy drudzy”. Równie dobrze mógł zdetonować wtedy na murawie bombę atomową. Stadion został zdemolowany, a piłkarzy z niemałym trudem wyrwano z łap już nie rozanielonego, lecz rozwścieczonego tłumu. Drużyna została wyprowadzona z obiektu pod eskortą policji.
Tymczasem Sağlam mógł z czystym sumieniem triumfować. Doprowadził do mistrzostwa klub o budżecie przeszło dziesięć razy mniejszym niż u „wielkiej trójki”. – Kiedy pierwszy raz objęliśmy prowadzenie w lidze w trakcie sezonu, naprawdę uwierzyliśmy, że stać nas na zdobycie tytułu. Pomimo utraty prowadzenia w późniejszej fazie rozgrywek, ta wiara nas już nie opuściła. Czekaliśmy na swój moment. Czekaliśmy na to, aż Fenerbahce straci punkty. Poszliśmy śladami Trabzonsporu i znów przynieśliśmy chwałę Anatolii – mówił szkoleniowiec Bursasporu. Bez wątpienia architekt wiekopomnego sukcesu. – Spłynął na nas wielki honor. Teraz przed nami jednak jeszcze większa odpowiedzialność, jaką jest godne reprezentowanie naszego kraju w Lidze Mistrzów. Nie zawiedziemy kibiców. Piszemy historię Bursy.
Sercan Yıldırım, wychowanek klubu, dodał: – Nasze motto było jasne. Nie mamy nic do stracenia, a wszystko do zyskania.
Oczywiście na takim patencie można jechać najwyżej przez jeden sezon. Kiedy się już zasiądzie na szczycie, mentalność drużyny siłą rzeczy musi ulec zmianie. Bursaspor kiepsko sobie z tym poradził.
Sezon 2010/11 był jeszcze dla klubu przyzwoity – trzecia lokata w lidze to wciąż imponujący rezultat dla takiego klubu, choć strata „Krokodyli” do lidera wynosiła na koniec rozgrywek przeszło dwadzieścia punktów. Przepaść. Nie udało się również zaistnieć na europejskiej arenie – Bursaspor w fazie grupowej Ligi Mistrzów przegrał pięć z sześciu meczów, tracąc aż szesnaście goli, a strzelając ledwie dwa. Udało się Turkom urwać jeden remis – w ostatniej kolejce z Glasgow Rangers.
Kibic Bursasporu.
Zarząd Bursasporu zapracował natomiast na solidną pałę z zakresu gospodarowania sukcesem. Zamiast spokojnie rozwijać drużynę i struktury klubu, jego działacze zapragnęli dorównać potęgom ze Stambułu transferowym rozmachem. Klasyczne zastaw się, a postaw się. Do zespołu w roli zagranicznych gwiazd trafili na przestrzeni lat na przykład: Kenny Miller, Fernando Belluschi, Cédric Bakambu, Balázs Dzsudzsák, Taye Taiwo, Sébastien Frey, Anton Ferdinand, Scott Carson, a nawet Petteri Forsell. Skutek tych mniej lub bardziej chybionych posunięć mógł być tylko jeden – budżetowa katastrofa. Za pogwałcenie zasad Finansowego Fair Play klub został wykluczony z występów w europejskich pucharach na pięć lat. Kara kończy się w 2020 roku, ale dla Bursasporu i tak nie ma to obecnie większego znaczenia – bo „Zielone Krokodyle” w poprzednim sezonie spadły z Süper Ligi.
Jeżeli zatem nawet Sivasspor, Basaksehir i Trabzonspor marzą o powtórzeniu sukcesu „Krokodyli”, to na pewno nie chcą pójść w ich ślady, jeżeli chodzi o spożytkowanie ewentualnego triumfu. Choć trzeba przyznać, że wybudowana na fali euforii po mistrzowskim sezonie Timsah Arena robi spore wrażenie.
SILNI PROBLEMAMI KONKURENTÓW
Z drugiej strony – Sivasspor, choć na półmetku ligowych zmagań prowadzi w tureckiej ekstraklasie, nie zrobił na razie swoją grą aż tak piorunującego wrażenia jak Bursaspor przed dziesięcioma laty. Choć analogie między tymi klubami jak najbardziej można snuć i mnożyć. Przede wszystkim zwraca uwagę, że kadra obecnego lidera pod wieloma względami przypomina mistrzowską ekipę sprzed dekady. W Sivassporze znajdziemy znacznie więcej obcokrajowców, ale to dość naturalne – w lidze zmieniły się zasady, które nie ograniczają już klubów w kwestii zatrudniania zagranicznych piłkarzy tak restrykcyjnie jak dawniej. Generalnie jednak – za dobre wyniki Sivas nie odpowiadają zawodnicy cieszący się statusem ligowej gwiazdy.
Jest 36-letni Arouna Koné, który znalazł w Sivas bezpieczną przystań. Są obieżyświat Hugo Vieira, znany z występów w ekstraklasie Abdou Razack Traoré, doświadczony Mustapha Yatabaré. Rozpoznawalne nazwiska, ale żadni giganci futbolu.
Trener Sivassporu, Rıza Çalımbay, to natomiast człowiek, który – podobnie jak Ertuğrul Sağlam przed laty – ma dzisiaj coś do udowodnienia. On też był wielkim piłkarzem, legendą Besiktasu. Ale jemu również nie było dane spełnić się w roli szkoleniowca stambulskiego klubu. Dostał szansę od władz „Czarnych Orłów”, tak jak Sağlam. I tak samo ją zmarnował. Çalımbay słynie z tego, że zmienia kluby jak rękawiczki – w każdym zaczyna kapitalnie, ale po krótkim czasie czar pryska i dochodzi do niezbyt przyjemnego rozstania. Praca w Sivassporze ma być dla doświadczonego szkoleniowca okazją, by potwierdzić swoją wartość na dłuższym dystansie. Ewentualny triumf w rozgrywkach ligowych sprawiłby, że już nikt na tego trenera nie ośmieliłby się spojrzeć z lekceważeniem.
Piłkarze Sivassporu.
– Myślę, że gdyby nie te kryzysy i kryzysiki klubów ze Stambułu, to Sivassporu by w tym miejscu nie było – twierdzi Cieśliński. – Na pewno jednak podoba mi się w tym klubie to, w jaki sposób jest budowany. Bardzo spokojnie i metodycznie. Mają tam fajny pomysł na przyciąganie do siebie zawodników. Swego czasu udało im się zatrudnić u siebie Cicinho, a on później polecił Sivas swojemu kumplowi, Robinho. W ten sposób nakręciła się spirala wzajemnych poleceń, która przyciąga do Sivassporu kolejne dość interesujące nazwiska. Klub jednak nie szarżuje na rynku transferowym, tylko stara się swoją pozycję i reputację budować kroczek po kroczku. Zachowują bardzo zdrową równowagę między piłkarzami krajowymi i zagranicznymi. To jest jedna strona medalu. A drugą, nawet lepszą, jest zdolność do wychowywania bardzo zdolnych zawodników. Przykładem Emre Kılınç, o którego już teraz zabija się cała liga turecka. Skrzydłowy od lat rozwijany w Sivassporze. Ciekawa jest tam ta mieszanka rutyny z młodością. Oglądając ich w akcji, ciężko się do czegokolwiek przyczepić. Pytanie, kiedy dopadnie ich zadyszka. Na razie jej symptomów nie widać.
Mistrzowskie aspiracje nie gasną również w klubie ze Stambułu, który do „wielkiej trójki” nie należy, ale z pewnością chętnie rozszerzyłby ją do „wielkiej czwórki”. İstanbul Başakşehir po ubiegłorocznym, frajerskim niepowodzeniu jest pewnie podwójnie zmotywowany, by wspiąć się wreszcie na ligowy szczyt. Przegranie wyścigu o upragniony tytuł z Sivassporem byłoby dla tego bogatego i ambitnego klubu totalną klapą, wręcz kompromitacją. A przede wszystkim wielką, zmarnowaną szansą, która może się już nie powtórzyć. Co innego dać się bowiem wyprzedzić Galatasaray. Co innego polec w konfrontacji z Besiktasem. To boli, lecz jest zrozumiałe, do przełknięcia. Ewentualna porażka z Sivassporem byłaby już nie do zaakceptowania.
Nie dla klubu, który ma w swoich szeregach takich piłkarzy jak Edin Višća, Demba Ba, Gaël Clichy, Mehmet Topal, Arda Turan. Czy wreszcie 35-letni Robinho, wyciągnięty rok temu z… Sivassporu. Ten ostatni pomału schodzi już ze sceny, ale generalnie w Başakşehirze roi się od gwiazd, które nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa.
– Tego zespołu zdecydowanie nie można już nazywać rewelacją ligi – zaznacza Cieśliński. – Oni w czołówce są już od paru ładnych lat. To jest naprawdę skandal i wielka porażka Abdullah Avci, który prowadził ten klub od 2014 roku, że nie udało mu się w poprzednich rozgrywkach przypieczętować dobrej postawy mistrzowskim tytułem. Teraz Basaksehir atakuje jak gdyby z drugiego siedzenia. W poprzednich rozgrywkach nie poradzili sobie z ciężarem żółtej koszulki lidera i ciągłą presją medialną. Spalili się na ostatniej prostej.
– Przed bieżącym sezonem sporo się w klubie zmieniło. Rozpoczęli w Basaksehirze głośną akcję marketingową, którą nazwali, tłumacząc na polski: „Nowa wizja”. Wedle tej odmienionej filozofii będą chcieli pomału rezygnować ze sprowadzania podstarzałych gwiazd, a zamiast tego ściągać do siebie wyróżniających się zawodników z ligi tureckiej. Na tej zasadzie do zespołu dołączyli między innymi Danijel Aleksić i Azubuike Okechukwu. Oczywiście jak przydarzyła się okazja, żeby z wolnego transferu zatrudnić Martina Škrtela, to też to zrobili – śmieje się ekspert. – W tym klubie zawsze będą się pojawiali zawodnicy z wielkimi nazwiskami, bo tam akurat nie pojawią się w najbliższym czasie problemy z wypłacalnością. Mają potężne wsparcie ze strony gigantów branży medycznej, firmy Medipol. Kiedyś byli klubem miejskim, teraz patronat nad nimi roztoczyło ministerstwo sportu. Sympatii do tego klubu nie ukrywa nawet Recep Tayyip Erdoğan. On też na pewno w budowie drużyny przeszkadzał nie będzie. Dlatego Basaksehir na zawsze pozostanie antybohaterem tureckiego futbolu. Kibice czołowych tureckich drużyn traktują jako narzędzie Erdoğan w walce z ruchem kibicowskim, który napędza wszystkie antyrządowe pochody.
Być może najmniej obecnie wyeksponowanym, a pod wieloma względami również interesującym klubem z czołówki jest z kolei Trabzonspor. Nie tylko dlatego, że grają w nim obecnie John Obi Mikel i Daniel Sturridge. Na razie ta drużyna jest chyba jeszcze za cieka w uszach, żeby na dłuższą metę włączyć się do mistrzowskiego wyścigu, ale ją też trzeba mieć na oku wobec problemów mocarzy ze Stambułu.
***
Czy mistrzostwo dla Sivassporu – czy kogokolwiek spoza „wielkiej trójki” – może stanowić wstrząs, który przydałby się tureckiemu futbolowi? Zdaniem naszego eksperta sprawa jest, jak to zwykle bywa, znacznie bardziej złożona.
– Turcy sportowo żyją ponad stan. Te najmocniejsze kluby budżetowo wiszą na cienkim włosku, w skali całego świata Galatasaray, Fenerbahce i Besiktas należą do najbardziej zadłużonych zespołów piłkarskich – zauważa Cieśliński. – Tam po prostu się nie płaci zawodnikom, na klubach siada FIFA, pojawiają się zakazy transferowe. To musi negatywnie wpłynąć na proces budowy silnej drużyny. Za tureckimi klubami ciągnie się na świecie coraz gorsza opinia. Świetna atmosfera na trybunach to jedno, ale trudno oddać serce ze klub, kiedy na konto nie wpływa regularnie pensja. Nie ma dla piłkarzy warunków, żeby uzyskać stabilizację i poczuć się komfortowo w tak specyficznym kraju jak Turcja. Obcokrajowcom brakuje poczucia bezpieczeństwa, więc nie zostają w Turcji na dłużej. Nie widać w tym wszystkim żadnej ciągłości.
– Poza tym, tureccy zawodnicy zaczęli masowo wyjeżdżać z kraju. Raz, wynika to z sytuacji politycznej. Dwa, zmieniły się przepisy regulujące liczbę obcokrajowców w składzie. Teraz może ich być nawet jedenastu w wyjściowym składzie, co doprowadzi do tego, że coraz rzadziej będziemy mieli do czynienia z wielkimi karierami ikon tureckiego futbolu, które całe lata spędzają w Galatasaray, Besiktasu albo Trabzonsporze. Więcej będzie natomiast historii w stylu Ozana Kabaka, czyli transfer zagraniczny po jednej udanej rundzie. Tureckie kluby, nawet te najpotężniejsze, przestały być dla tureckich piłkarzy celem. Miejscem, w którym oni chcieliby spędzić długie lata – dodaje Filip.
Tak czy owak – sytuację w tureckiej ekstraklasie warto w tym sezonie śledzić. Z nadzieją, że emocje na finiszu rozgrywek będą choć w połowie tak wielkie jak w sezonie 2009/10.
MICHAŁ KOŁKOWSKI
fot. NewsPix.pl