Reklama

“W Polsce każdego tenisistę psuje się na początku jego drogi”

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

28 grudnia 2019, 19:04 • 22 min czytania 0 komentarzy

Kiedyś ktoś powiedział takie piękne zdanie, że „jedyna różnica między mną, a idiotą jest taka, że ja idiotą nie jestem”. Więc, parafrazując, jedyna różnica między mną a polskim tenisowym burdelem jest taka, że ja się staram w tym polskim burdelu nie działać, a porządkować za to burdel wokół siebie – mówi Tomasz Iwański, trener Kamila Majchrzaka, z którym pracuje od niespełna trzech lat.

“W Polsce każdego tenisistę psuje się na początku jego drogi”

Porozmawialiśmy z nim o możliwościach jego podopiecznego, rozwoju polskiego tenisa i stanie szkolenia młodzieży czy tym, jak powinno podchodzić się do zawodnika – głaskać czy opierdzielić. A że Iwański ma swoje zdanie i nie boi się go wypowiadać, to wielokrotnie zaskakiwał nas swoimi uwagami. Przekonajcie się sami.

Rok 2019 był najlepszym w karierze Kamila Majchrzaka – chyba możemy użyć takiego stwierdzenia?

Był najlepszy, ale mógł być lepszy.

Pod jakimi względami?

Reklama

Ostatnie dwa miesiące sezonu nie wyglądały tak, jak powinny. To spowodowało niezrealizowanie celów na cały rok, czyli wypadnięcie z pierwszej setki rankingu. Nieznaczne, ale jednak wypadnięcie. Przez to też Kamil najprawdopodobniej nie zagra w turnieju głównym Australian Open, a będzie musiał przechodzić eliminacje. Oczywiście, po drodze udało się zrealizować wiele innych celów, ale te założone na koniec roku zrealizowane nie zostały. To był bardzo dobry sezon, a Kamil stał się dobrym zawodnikiem, jednak pojawiły się różnego rodzaju – wynikające częściowo z naszych błędów, a częściowo z niezależnych czynników – przesłanki, które nie pozwoliły nam do końca zrealizować naszych zamierzeń.

Jednocześnie jednak pisał pan niedawno, że nie ma większego znaczenia, czy zawodnik zagra kwalifikacje, czy też od razu w turnieju głównym Australian Open.

Bo nie ma. Przynajmniej z punktu widzenia jego rozwoju czy kariery. Wielkiej różnicy nie robi to, czy człowiek zajmuje miejsce 97. czy 101. w rankingu. Oczywiście, że najważniejszy jest progres w znaczeniu rozwoju gry, świadomości czy fizyczności. Pytał pan jednak o to, co nie zostało zrealizowane – a tu zakładaliśmy, że Kamil będzie w pierwszej setce i zagra w Australii bez eliminacji.

Co w takim razie jeszcze musi poprawić Kamil, żeby zagościć w tej pierwszej setce na dobre?

Bardzo dużo rzeczy, głównie detali. Jest ich naprawdę sporo, nie będę ich tu wszystkich wymieniał, bo taka wyliczanka nie ma żadnego większego znaczenia. Nikt nie zwróci na to uwagi i nie będzie tym specjalnie zainteresowany. Tak naprawdę ludzi – konkurencję, kibiców – interesuje suchy wynik i fakty. A to czy dochodzi się do nich w taki czy inny sposób, jakie problemy ma zawodnik – to nikogo nie interesuje i nie ma w szerszej perspektywie większego znaczenia.

Mimo wszystko spróbujmy choć chwilę o tym porozmawiać. Kiedy zaczynał pan współpracę z Kamilem, mówił pan, że jego popsuto na początku tenisowej drogi…

Reklama

Każdego zawodnika w naszym pięknym kraju psuje się tenisowo na początku jego drogi. Nie chcę tu być wyrocznią czy zbawcą, bo mnie też zdarzyło się wielu zawodników popsuć, wydaje mi się jednak, że wyciągam z tego wnioski. Każdy trener, żeby nauczyć się pracować, musi – w przenośni – kilku zawodników zepsuć. Podobnie mechanik – zanim nauczy się naprawiać silniki, to kilka zepsuje. Problem polega na tym, że wszyscy uważają, że są najlepszymi mechanikami, a jakoś tak się dziwnie składa, że większość tych zawodników jest popsuta w taki czy inny sposób. Bardzo mało trenerów pracuje u nas na wysoki wynik sportowy. Pracują lepiej, gorzej, niektórzy wiedzą więcej, inni mniej, ale determinacji w pracy nad detalem i na prawdziwy wynik, jest bardzo mało w polskim sporcie w ogóle. A w polskim tenisie w szczególności.

To wynika z bardzo wielu rzeczy, to temat na zupełnie inną rozmowę. Zresztą wiele razy już to mówiłem. Dlatego jestem trudnym człowiekiem do udzielania wywiadów, bo mi się już ich nie chce udzielać. Mówię to szczerze. Nie chce mi się w kółko truć na ten sam temat, bo z tego, że truję, niewiele wynika. Skupiam się na tym, co robię i staram się robić to najlepiej. Dostaje się taki materiał, jaki się dostaje i trzeba z niego wyciągnąć jak najwięcej. A zwalanie winy na to, że ktoś coś zepsuł po drodze… no zepsuł, zdarza się, trzeba to poprawić. Ideałem byłoby, gdyby przychodził zawodnik, który ma 20 lat i trener, który go przejmuje, mógłby od razu myśleć o tym, jak zrobić z nim progres, a nie uczyć go podstaw do tego, żeby można było ten progres robić.

Myślę, że nie jestem jedynym trenerem, który się spotyka z takimi problemami, raczej dotyczy to większości. Bo sport nie jest teraz najważniejszą rzeczą na świecie – ludzi interesują Internet, pieniądze, języki. A sport? No nie. Wie pan, całość jakości pracy w polskim sporcie jest po prostu słaba. Nie chcę generalizować, bo na pewno są enklawy w postaci dyscyplin, gdzie szkolenie jest lepsze i produkuje się bardzo dobrych zawodników. To jest jednak bardzo trudne, bo generalnie rzecz biorąc w Polsce jest za mało pieniędzy do tego, żeby inwestować w sport. A przy tym za mało ludzi, którzy tym żyją i mają świadomość tego, co to znaczy pracować jakościowo na wynik sportowy. Kamil jest typowym przykładem polskiej szkoły. On bardzo się zmienił przez ostatnie 2,5 roku i zmienia się nadal. Pewnie będzie odebrane to tak, że ja, geniusz, chwalę się swoimi wyjątkowymi osiągnięciami z tak utalentowanym zawodnikiem jak Kamil Majchrzak, z którym każdy potrafiłby zrobić wynik. Może i by potrafił, ale jakoś nie każdy umiał wcześniej. Tenisowo Kamil był (i nadal jest) opóźnionym zawodnikiem. W związku z tym, że nie jest wychowany modelowo, trudno jest przewidzieć niektóre rzeczy, jakie się wydarzą, a sam Kamil rozwija się później.

Kiedyś pisał pan, że Kamil na pierwszych zajęciach nie chciał trenować woleja, bo uważał, że na nic mu się nie przyda.

No tak, facet przyszedł do mnie na trening i ja mówię: „No to rozgrzej teraz woleja”. Na co on w wieku 21 lat odpowiada: „ale ja nie rozgrzewam woleja, bo ja nim nie gram”. To tak, jakby przyszedł do pana zawodowy kierowca i powiedział: „ale ja skręcam tylko w lewo, bo jeżdżę na torze”. To jest frustrujące i zniechęcające. Z drugiej strony jednak praca z Kamilem przynosi dużo satysfakcji, bo widać jego rozwój. Widać jednak też nierobienie pewnych rzeczy do końca, wynikające z takich czy innych limitów, które – taką mam nadzieję – Kamil konsekwentnie będzie zwalczał. Zrobimy wszystko, żeby się to wydarzyło, ale czy się wydarzy – nie wiem.

Niedawne mecze na US Open i dotarcie do III rundy pokazały faktyczny potencjał Kamila?

A co to znaczy „faktyczny potencjał”?

Chodzi mi o to, że wielu kibiców wcześniej go nie dostrzegało, bo grał mniejsze turnieje. A na US Open pokazał się, wygrywając w końcu mecze w turnieju wielkoszlemowym.

Kiedyś trzeba zacząć wygrywać mecze w wielkim szlemie, jak chce się grać tenis duży, a nie średni. Ale czy to jest faktyczny potencjał Kamila? Zobaczymy. Na razie wygrał dwa mecze w głównym turnieju, do tego rozegrał kilka dobrych w eliminacjach, ale równocześnie poprzegrywał wiele spotkań z zawodnikami z drugiej czy trzeciej setki rankingu. Nie wiem więc, który potencjał Kamila jest faktyczny. To pokazuje tylko pewnego rodzaju możliwości. Te nie polegają jednak na tym, żeby zaliczyć jeden czy drugi strzał, ale na tym, żeby wygrać 10 milionów dolarów w ciągu dziesięciu lat swojej kariery. Na tym polega realizacja potencjału.

Czy Kamil będzie umiał to zrobić? Nie wiem, zobaczymy. Dziś Kamil pracuje w sposób zupełnie inny niż miało to miejsce jakieś półtora roku temu. W maju miną trzy lata naszej wspólnej pracy. Półtora roku zabrało nam nauczenie go zrozumienia tego, do czego właściwie w tej pracy dążymy, bo nikt nie nauczył go tego wcześniej. Nie miał odpowiednich wzorców, nie bardzo rozumiał z czym to się je. To jest właśnie kwintesencja tego, co rozumiem przez stracony czas. Facet, który w wieku 21 lat przychodzi do mnie, przez następne półtora roku zamiast iść do przodu, to stoi w miejscu. Bo to niestety nie jest tak, że jak pan całe życie nie wycierał kibla srając, to zacznie pan to nagle robić, przez to, że ktoś panu powiedział, że tak trzeba. Ma pan pewne przyzwyczajenia, które zaśmiecają panu mózg. Wyczyszczenie jego, układu nerwowego i mięśni z tego gówna, które się nasrało, zabiera czas.

Czy to nie jest tak, że przez kilka ostatnich lat polski tenis zaśmiecony był w całości?

Nie bardzo rozumiem pytanie. Bo czy jest w ogóle coś takiego jak polski tenis? On dopiero zaczyna się tworzyć, powstają jakieś ruchy. Jednak u nas bywa tak, że jak już powstają, to często nie podobają się jakiejś grupie. Bo ta grupa podobno miała monopol na tworzenie takich rzeczy, tyle tylko, że ich nie stworzyła. Pojawia się tu tyle różnego rodzaju zdań, interesików, pierdolenia o Szopenie… Jest to tak wielowątkowe i upierdliwe, że ja w wieku 51 lat jestem tym po prostu zmęczony. Znudziło mi się to. Robię swoje, staram się to robić jak najlepiej. Generalnie rzecz biorąc rozumiem również, że tenis nie jest najważniejszą rzeczą na świecie. Ludzie umierają, mają problemy i ważniejsze rzeczy na głowie. Więc rozsądzanie problemów polskiego tenisa, mówiąc szczerze, przestało mnie bawić.

Tym bardziej zaskakuje mnie informacja, że został pan niedawno doradcą zarządu Polskiego Związku Tenisowego. Jak do tego doszło? Do tej pory ten PZT dość mocno pan krytykował.

Trzy lata temu miałem zostać szefem szkolenia PZT. Było to już uzgodnione, ale w wyniku akcji dywersyjnej dwóch wybitnych polskich tatusiów, tym szefem nie zostałem. To, że jakichś dwóch dupków może coś takiego sprokurować, było to dla mnie ambicjonalnie bolesne. W związku z tym rozpętałem pewnego razu jakąś tam akcję facebookowo-publiczną, o której pan wspomniał. Ku mojemu zdziwieniu w pewnym momencie okazało się, że jedna z osób, z którymi miałem dość duży konflikt – czyli Mirek Skrzypczyński, prezes PZT – bardzo racjonalnie podchodzi do pewnych rzeczy. To spowodowało, że jakieś półtora roku temu zaczęliśmy ze sobą w dość normalny sposób rozmawiać. Czasami się nie zgadzamy, ale mamy bardzo wiele wspólnych poglądów na pewne rzeczy.

Kiedy miał pan zostać szefem szkolenia, mówiło się też o powstaniu w Polsce ośrodka szkoleniowego…

To jedna z głównych bolączek organizacji tenisa w Polsce. Szanujący się związek powinien mieć taki ośrodek. I to powinien być ośrodek wykorzystywany przez związek, a nie obiekty, gdzie związek jest „przy okazji” i żeby wejść na korty w określonej godzinie, to trzeba się prosić. To musi być ośrodek, którym PZT zarządza i ma swobodę w jego wykorzystaniu – takim mogłyby się stać choćby korty AZS-u w Łodzi. To, co w Polsce nazywa się „systemem szkolenia”, jest zaledwie namiastką takiego systemu – między innymi przez to, że nie ma u nas takiego ośrodka gdzie zawodnicy rokujący jakieś nadzieje mogliby mieć zabezpieczony proces treningowy w przypadku problemów u siebie. Tak długo, jak tego nie będzie, to ta namiastka systemu szkolenia musi być organizowana w sposób inny niż powinna. To wymaga wielu zmian, a żeby je wprowadzić, potrzebne byłoby otwarte podejście ze strony władz związku. I mam nadzieję, że takie właśnie zmiany zostaną wprowadzone. Po to zostałem tym doradcą.

Mamy na kim się wzorować? Często się powtarza się u nas, żeby patrzeć w stronę Czechów. Bo to nasi sąsiedzi, są blisko i możemy zerkać, jak oni z tym tenisem postępują.

Każdy kraj jest inny. Czechy mają olbrzymią tradycję, ale też nieco inne sposoby finansowania. Oczywiście, że niektóre rzeczy można zaadaptować. Ale ja ten tekst słyszę od czterdziestu lat. Wszyscy mnie nim zamęczają i mówią, żeby się na Czechach wzorować, powtarzając to od czterdziestu lat. Tyle że równocześnie od tych czterdziestu lat nikt się na nich nie wzoruje. I to jest właśnie Polska. Inna sprawa, że Czesi mają teraz w swoim męskim tenisie ogromny kryzys.

Sam nie jestem zwolennikiem przenoszenia jeden do jednego jakichś przykładów, bo specyfika ekonomiczna, kulturowa czy charakterologiczna jest w Czechach zupełnie inna niż w Polsce. Są jednak rzeczy, które można przenieść po to, żeby zaimplementować je do panujących w Polsce warunków. Oczywiście, jestem zwolennikiem tego, żeby dobre wzorce przenosić zewsząd. Są takie we Francji, są w Czechach, a są i w Polsce. Trzeba je umieć wdrożyć w odpowiedni sposób.

Rolą związku jest to, żeby zagospodarować swój budżet w maksymalnie efektywny sposób i z jak największym przełożeniem na tak zwane „ogólnie rozumiane dobro tenisa, które jest naszym dobrem wspólnym”. To takie piękne wyrażenie byłej pani sekretarz związku. Jakkolwiek idiotycznie by to nie brzmiało, to właśnie od tego jest związek, żeby niezależnie od wysokości swojego budżetu, wydać te pieniądze w sposób najbardziej korzystny dla wielowątkowej sfery ich działań. Bo proszę pamiętać, że związek to nie tylko zawodnicy, kadra czy super wyniki sportowe. Do tego dochodzi upowszechnianie tenisa i wiele innych działań edukacyjnych, które są lub nie ma, ale być powinny. Więc to wydawanie pieniędzy też ma wiele wątków.

Nie jest tak, że z tą popularyzacją tenisa jest u nas ostatnio lepiej?

Na pewno sama popularyzacja się poprawiła. Jej problem polega jednak na tym, że nic z niej nie wynika. W ramach systemu nie dba się o dzieci, które okazują się najzdolniejsze. Nie oferuje się im systemów wsparcia, które powinny być. Oczywiście, są takie projekty. Generalnie rzecz biorąc te tłumy dzieci, które przewijają się na kortach dzięki Narodowemu Programowi Upowszechniania Tenisa i innym działaniom związanym z programem Tenis10, po prostu się gubią. Na dłuższą metę ten program nic nie wnosi. Jest świetnym programem popularyzacyjnym czy rekreacyjnym, to fakt. Teoretycznie jednak dalszym etapem powinno być to, żeby jak najwięcej dzieci grających amatorsko spróbowało gry profesjonalnej. Natomiast system podejścia do nauki gry w tenisa, jest nastawiony na rekreację, nie uczenie zawodowej gry.

Kiedy zaczynał pan współpracę z Kamilem, powiedział pan, że funkcjonował on w „polskim burdelu”. Czy w takim razie te słowa wciąż są aktualne, czy może udało się go uporządkować?

Kiedyś ktoś powiedział takie piękne zdanie, że „jedyna różnica między mną, a idiotą jest taka, że ja idiotą nie jestem”. Więc, parafrazując, jedyna różnica między mną a polskim tenisowym burdelem jest taka, że ja się staram w tym polskim burdelu nie działać, a porządkować za to burdel wokół siebie. W mniejszym lub większym stopniu się to udaje i efektem tego jest to, że Kamil zrobił takie postępy. Mam nadzieję, że następnym krokiem będzie zrobienie jeszcze większego progresu.

Prawda jednak jest taka, że im wyżej zawodnik się znajduje i więcej ma środków, tym porządkowanie tego burdelu jest łatwiejsze, bo ma się więcej możliwości na jego uprzątnięcie. Czym innym jest praca z zawodnikiem, który ma budżet 50 tysięcy na rok, a czym innym z takim, który ma pół miliona. To są zupełnie inne możliwości. Problem polega jednak na tym, że przez ten początkowy bałagan, w który wszyscy są wrzuceni, ma szansę się przebić mała grupa ludzi lub pojedyncze jednostki. Bo one starają się – dzięki szczęściu czy różnego rodzaju ludziom dookoła – uporządkować ten bałagan. I jeśli to się udaje, to stwarzają się możliwości do dalszego rozwoju.

Skoro więc mamy kilkoro zawodników zdolnych grać na naprawdę niezłym poziomie – Kamila Majchrzaka, Huberta Hurkacza, Magdę Linette, Igę Świątek czy nawet Kasię Kawę, Magdę Fręch lub Maję Chwalińską, a do tego w deblu Łukasza Kubota i Alicję Rosolską – to możemy być zadowoleni, że udało im się przebić i jest ich aż tylu, a nie tylko tylu?

Ależ oczywiście! To jest determinacja ludzi, którzy poświęcają mnóstwo czasu, energii, pieniędzy, nerwów i innych rzeczy na to, żeby gdzieś zaistnieć. Niektórym się udaje, a niektórym wręcz przeciwnie. Nic jednak z tego nie wynika – jak pan prześledzi kariery polskich zawodników, to bardzo rzadka zdarza się tak, żeby tam nie było mniejszego lub większego przypadku. Na tym polega problem, że szczęście odgrywa dużą rolę. Rolą związku i ludzi związanych z tenisem powinno być to, żeby te przypadki ograniczać i stwarzać ludziom realne podstawy, fundamenty do tego, by ich olbrzymie wysiłki, były obarczone mniejszym ryzykiem niepowodzenia.

Całkiem niedawno próbowałem zrobić to, o czym pan mówi – porównać te kariery. I faktycznie, trudno znaleźć w nich jakiś wspólny mianownik, każdy rozwijał się w inny sposób.

Właśnie dlatego o tym mówię. Tu nie ma powtarzalności. Nikt nie wykorzystuje przetartych ścieżek. A do pewnego momentu produkcja zawodnika jest właśnie produkcją. Sprawny, dobrze działający związek, powinien produkować pięciu czy sześciu zawodników rocznie, wchodzących w okolice 200-250. miejsca na świecie. Z tych pięciu czy sześciu czasem jeden, czasem żaden, a czasem więcej, powinien przebić się do pierwszej setki. Do tego raz na jakiś czas trafi się jednostka wybitna. Generalnie jednak doprowadzenie zawodnika do 250. miejsca na świecie, nie jest szczególną sztuką przy dobrze zorganizowanych liniach produkcyjnych. Problem pojawia się, gdy chcemy doprowadzić go wyżej, to wymaga pewnej specjalnej wiedzy o detalach, bo tam decyduje wiele czynników. Natomiast wprowadzenia graczy do trzeciej setki, to właśnie typowa produkcja. Ona jednak też wymaga czasu, środków, determinacji, chęci do pracy, wiedzy i nie bycia kulawym. To trochę tak, jak z wyprodukowaniem człowieka, który gra na fortepianie. Każdego można tego nauczyć, ale nie każdy będzie wirtuozem.

O to właśnie chciałem zapytać – jaką rolę odgrywa w takim razie talent?

A może mi pan zdefiniować talent?

Chyba się nie da, co najwyżej na przykładach.

Jak mi pan zdefiniuje, to odpowiem na to pytanie. Można tu podać 50 przykładów różnych ludzi, którzy mają różne rodzaje talentu i doszli tam, gdzie chcieli dojść albo im się to nie udało. Ale taka dyskusja prowadzi donikąd.

Przy tym wszystkim widzi pan nadzieje na to, że w następnych latach pojawią się w Polsce kolejni zawodniczy czy zawodniczki, którzy coś w tenisie osiągną?

Dwa lata temu wszyscy mówili, że po Agnieszce Radwańskiej i po Jurku Janowiczu będzie totalna posucha i przez 20 lat nie będziemy mieli nikogo, kto w ogóle zbliży się do pierwszej setki. W ciągu trzech miesięcy po zakończeniu kariery przez Radwańską ma pan Linette i Świątek. Po przerwaniu kariery przez Janowicza ma pan nagle Hurkacza czy Majchrzaka, którzy też coś grają. Trudno powiedzieć, czy znowu znajdzie się człowiek, który ma talent i jest wystarczająco zdeterminowany do tego, żeby się przebić. Rolą związku jest to, żeby takich ludzi szukać i pomagać ich trenerom w przebyciu tej drogi, która przecież już została przebyta przez innych.

Sam użył pan teraz słowa „talent”…

Nie łapmy się za słówka. Tak po prostu najłatwiej to ująć. Chodzi o człowieka, który ma zdolności manualne, determinację, do tego szczęście, wiedzę i ludzi dookoła, którzy mu jej dostarczają, a do tego w odpowiedni sposób zorganizowaną samoświadomość. Czy znajdzie się taki ktoś? Może tak, może nie. Sam nie mam na to wpływu. Gdybym z kimś takim pracował, to postarałbym się mu pomóc. Czy jednak będzie mi dane jeszcze z kimś takim pracować? Czy ktoś taki w ogóle się znajdzie? Nie wiadomo. Tylko życie będzie w stanie to zweryfikować. Podobnie jak w kwestii Kamila. Czy wejdzie do pierwszej „50” czy nie? Czy załapie się na igrzyska czy nie? Nie wiem, może się uda, a może się nie uda. Będziemy robić wszystko, żeby to osiągnąć, mamy też jakąś wizję tego, jak to powinno wyglądać. Nie wiem jednak, czy ta wizja będzie skuteczna. Na tym ta praca polega. Dlatego to jest tak fascynujące i satysfakcjonujące, ale równocześnie nieistotne, bo dotyczy tylko tych, którzy są wewnątrz tego procesu. Tych na zewnątrz obchodzi tylko to, czy Majchrzak na te igrzyska się załapie, a nie obchodzi ich dlaczego tak lub dlaczego nie. Reszta ich nie interesuje.

Skoro pan już o tym wspomniał, to rozumiem, że igrzyska są celem?

Tak, są. Mamy dwa podstawowe cele: właśnie ten oraz awans do pierwszej „50” rankingu. Czy zostaną zrealizowane? Mogę tylko powiedzieć, że będziemy robić wszystko, żeby się to udało.

Zastanawia mnie jedna kwestia, która widoczna jest w tej rozmowie. Większość trenerów w mediach stara się mówić o swoich zawodnikach w samych superlatywach. Że zaraz będzie wysoko, że ma wielki talent i potencjał na najwyższe lokaty w rankingu czy zwycięstwa w turniejach. Pan mówi, że nie wie, jak to będzie. Szczerze, ale inaczej. Jak reaguje na to sam zawodnik?

Ale przecież on tego też nie wie! Kamil przebywa ze mną prawie trzy lata, nauczył się już mojego pragmatyczno-zimnego podejścia do pewnych rzeczy. Ocenia fakty takimi, jakimi one są, a nie takimi, jakimi chciałby, żeby były. Sam nie deprecjonuję w żaden sposób możliwości czy talentu Kamila. Tyle że w sporcie nie liczy się to, jakie człowiek ma możliwości, potencjał czy talent i co chciałbym zrobić, a wyłącznie to co zrobił.

Bardzo bym chciał, żeby Kamil wygrał Australian Open. Gdyby to zrobił, byłbym najbardziej zachwyconym człowiekiem na całym świecie. Ale on ma to zrobić, a nie chcieć zrobić. To są dwie różne rzeczy. Trzeba mu pomóc w tym, żeby mógł to zrobić. A czy zrobi? Nie wiem. To nie ja wychodzę na kort i nie ja gram. Czy jednak wierzę w to, że może pojechać do Australii i wygrać trzy albo cztery mecze? Tak, uważam, że to w pełni możliwe. Czy jednak jest możliwe, że – jeśli w nich zagra – przegra w pierwszej rundzie eliminacji? Tak. Gdzie tu deprecjonowanie czegokolwiek?

Nie chodzi mi o deprecjonowanie, a o to, że wypowiada się pan na temat swojego zawodnika zupełnie inaczej niż wielu trenerów, którzy tych swoich podopiecznych wręcz medialnie promują.

To się bierze chyba ze współczesnej kultury życia, takie mam wrażenie. Jak słyszę, że dziecko ma być wychowywane w sposób bezstresowo-pozytywny i że na zajęcia tenisa ma przyjść uśmiechnięte, zadowolone oraz po to, żeby się bawić, to pytam: „a gdzie ma się uczyć grania w tenisa?”. Bo jak dziecko ma się bezstresowo uczyć gry w tenisa, jeśli gra w tenisa, rywalizacja, a nawet całe życie to stres? W jaki sposób mamy go przygotować do tego stresu, wychowując bezstresowo? Cała ta koncepcja bezstresowego wychowywania nie mieści mi się w głowie. Ktoś usiłuje mnie tu przekonać, że dziecko, które ma sobie radzić ze stresem, nie musi sobie z nim radzić. A przecież dziecko jest temu stresowi poddane od momentu, gdy się rodzi i dostaje klapsa w dupę, żeby zaczęło płakać. On pojawia się już wtedy, a wraz z nim trzeźwa ocena sytuacji i umiejętność radzenia sobie z nim.

Funkcjonuje teraz takie zaklinanie rzeczywistości, że „z zawodnikiem należy rozmawiać tylko pozytywnie i nie można mu przekazywać negatywów”, bo coś się u niego spierdzieli. Tak nie jest. Z zawodnikiem należy rozmawiać pozytywnie, gdy robi coś pozytywnego i należy go opierdolić, gdy zrobił coś nie tak. Mam taką prostą filozofię trenerską, że jak zawodnik robi coś źle, to mówię mu, że ma to zrobić inaczej i wtedy będzie dobrze. Z kolei jak robi coś dobrze, to super, ale to tylko etap na drodze do zrobienia czegoś więcej. Wiem, że najlepiej byłoby powiedzieć z telewizora, miękkim głosem, że „mój zawodnik jest wyjątkowo utalentowany, wspaniały, najlepszy na świecie i wszystko będzie w porządku”, a potem krzyczeć: „Polaku nic się nie stało!”. Bo przecież tak to często wygląda.

Mówił pan, że Kamil już się nauczył tego, jak pan działa. A czy na początku były problemy, żeby się dopasować?

Mam swój styl pracy i uważam, że on się sprawdza. Pewne rzeczy zrobiłem w swoim życiu wiele razy i widzę, że działają. Oczywiście, każdy zawodnik jest inny i trzeba modyfikować swoje podejście w zależności od podopiecznego. Niektórzy wolą być bardziej głaskani, a niektórzy opierdzieleni. Tak jak w życiu – do różnych ludzi trzeba różnie podchodzić. Kwintesencją treningu jest jednak sam trening. Nie wszystko to, co dookoła niego, a pełnowartościowe przepracowanie treningu w odpowiednim reżimie, intensywności czy detalu. Rzeczy dookoła są tylko rzeczami dookoła, a mam wrażenie, że ostatnio w wielu przypadkach zaczynają odgrywać podstawowe znaczenie.

Czy był problem z dopasowaniem się? Oczywiście, zdarzają się nam mniejsze czy większe nieporozumienia, ale dogadujemy się z Kamilem dobrze. Mamy dość podobne poczucie humoru, podobnie patrzymy na świat, ironicznie odnosimy się do samych siebie. Mogę nawet powiedzieć, że stworzyłem potwora. Bo sam jestem w pewien pracoholikiem zwariowanym organizacyjnie i zakręconym na punkcie detalu. A Kamil od kilku miesięcy zaczyna być irytujący w dbałości o detal nawet dla mnie. Jest to więc dla mnie swego rodzaju pedagogicznym sukcesem i bardzo to sobie cenię. Raczej dobrze sobie ze sobą radzimy, a opcjonalne konflikty wynikały z tego, że bardzo ciężko jest wytłumaczyć ślepemu kolory. O co chodzi? Kamil w pewnych sytuacjach dotyczących tenisa jeszcze dwa czy trzy lata temu – w odniesieniu do poziomu, do którego chciał dążyć – był po prostu ślepy jak szczeniak. Niestety tak jest skonstruowana natura ludzka, że żeby się o czymś przekonać, to trzeba się sparzyć, mimo że obok są ludzie, którzy mówią „nie dotykaj, bo to gorące”.

To ciekawe o tyle, że z wielu źródeł słyszałem o tym, że Kamil nigdy nie miał problemów z ambicją czy determinacją, a wręcz przeciwnie. W 2014 roku zdarzyło mu się nawet powiedzieć, że za trzy lata będzie w półfinale turnieju wielkoszlemowego…

Nie, nie. Pan myli pojęcia. Co to jest „ambicja i determinacja”? Gdzie to się znajduje w tym, o czym pan powiedział? To jest to, co ja usiłuję wytłumaczyć, mówiąc o tym bałaganie. Bo na jakiej podstawie Kamil tak uważał? Co upoważniło go do takiego twierdzenia? Wykonał jakąś olbrzymią pracę czy osiągał niewiarygodne wyniki w wieku juniora? Przeniósł sto tysięcy kilogramów kartofli? Nie bardzo rozumiem sens takiego stwierdzenia. Ono musi być poparte pracą, wiedzą i znajomością tematu. Inaczej są to rozbuchane nadzieje, które nie takich ludzi jak Kamil sprowadzały na ziemię i wprowadzały w stany depresyjne.

Nadzieje czy ambicje muszą być poparte pewnego rodzaju realnymi przesłankami. A nie tylko i wyłącznie marzeniami. Marzenia a ambicja to dwie różne rzeczy. Problem polega właśnie na tym, że kilkunastoletniemu Kamilowi nikt nie powiedział, z czym wiąże się realizacja tych ambicji, o których on sobie śnił. W momencie, gdy zderzył się rzeczywistością, pewne rzeczy stały się dla niego bardzo przykre. Bo w procesie treningowym należy zderzać zawodnika z tą rzeczywistością, ale najpierw trzeba go do tego przygotować. A zderzenie nieprzygotowanego zawodnika, którym Kamil był, z tą rzeczywistością, jest wynikiem błędów w sferze treningu, popełnionych przez wiele lat. I to właśnie nazywam „polskim burdelem”. Kamil dziś już to rozumie.

Jak w takim razie mają się porównania Kamila do Novaka Djokovicia? Wojciech Fibak ochrzcił go przecież „polskim Djokoviciem”. Pomagają, przeszkadzają czy zupełnie nie mają wpływu?

Myślę, że nie mają żadnego wpływu. To tylko porównanie pewnego rodzaju stylu gry, czucia kortu czy rozwiązywania sytuacji. Nie ma to jednak nic wspólnego z poziomem gry. Analogie nasuwają się, gdy ogląda się grę takiego zawodnika jak Kamil czy takiego jak Djoković. Ich kariery zresztą rozwijają się w taki sposób, że Novak, podobnie jak Kamil, też bardzo długo nie umiał zaatakować piłki, miał z tym problemy. Ale te problemy są na innych poziomach. Trudno porównywać predyspozycje jednego i drugiego zawodnika. Każdy ma swoje sufity, limity, spojrzenie na świat. Każdy jest indywidualny, inny. Nie lubię porównań, ale jeśli o to chodzi, to zgadzam się z Wojtkiem, że tak jak Huberta Hurkacza można porównać do Andy’ego Murraya tak można też przyrównać Kamila do Novaka.

Wywołał pan Huberta. Jego wyniki nakręcają Kamila?

Na pewno. Rywalizacja zawsze pomaga. Chłopaki się lubią i rywalizują w niewiarygodnie czysty sposób. To jest jedna z fajniejszych tenisowych znajomości. Znają się przecież długo i lubią, co w Polsce jest dość rzadkie. Wzajemnie się też wspomagają, czasem pytają o swoich rywali.

Na Australian Open Kamil prowadził już 2:0 w setach z Kei Nishikorim, ale nie wytrzymał trudów tego meczu. Później mówił pan, że chodziło tam nie tylko o trudy fizyczne, ale i psychiczne. Czy gdyby dziś przyszło mu jeszcze raz zagrać takie spotkanie…

To na pewno nie byłoby takiego kryzysu.

Czyli pod tym względem Kamil się rozwinął?

To nie ulega najmniejszej wątpliwości. Tam było mnóstwo czynników, które wpłynęły na to emocjonalne wyczerpanie. Zresztą wiązało się to również z czynnikiem fizycznym. Kamil teraz jest na zupełnie innym poziomie przygotowania, niż był wtedy. I psychicznego, i fizycznego. Tam zadecydowały emocje, połączone z niewiarygodną intensywnością gry, do której wcześniej nie przywykł. Ten mecz dał pozwolił mu jednak zrozumieć prostą prawdę, że żeby jeździć samochodem szybko, to trzeba nim po prostu jeździć szybko. Dowiedział się, że żeby grać w tenisa szybko i aktywnie, to trzeba też trenować szybko i aktywnie. Bo jak się trenuje o dwa tempa wolniej, niż się potem gra, to zdarzają się właśnie takie rzeczy. To bardzo prosta nauka, ale musiał się tego sam dowiedzieć. Porażka uczy lepiej niż wygrana. Człowiek po takim meczu zaczyna widzieć rzeczy, które były oczywiste dla innych ludzi, ale nie dla niego.

ROZMAWIAŁ SEBASTIAN WARZECHA

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Australian Open

Komentarze

0 komentarzy

Loading...