Czy potrafił grać efektownie? Zdecydowanie tak – odznaczał się brylantową techniką, jak przystało na Brazylijczyka przywdziewającego koszulkę z siódemką, a często także z dychą na plecach. A jak było u niego z bramkostrzelnością? Cóż, siedemnaście trafień w narodowych barwach to już jest coś, a do tego trzeba doliczyć grubo ponad sto bramek na poziomie klubowym. Całkiem nieźle jak na gościa, który rzadko występował w linii ataku. Osobowość? Z opaską kapitańską było mu zdecydowanie do twarzy. Nie bał się odpowiedzialności za zespół, nawet w najbardziej newralgicznych momentach. Gole w finałach stanowiły wręcz jego małą specjalność. Ale skoro finały, to co z trofeami? Cóż, jego domowa gablota jest ich pełna. W barwach São Paulo FC święcił triumfy w Copa Libertadores, jako gwiazda Paris Saint-Germain sięgał po Puchar Zdobywców Pucharów. No i – co najistotniejsze – z ekipą Canarinhos zatriumfował na mundialu w Stanach Zjednoczonych. Co tu dużo mówić – piękna, pełna sukcesów kariera.
Raí, bo o nim mowa, uczynił naprawdę wiele, by zapracować sobie na status jednego z wielkich piłkarskich bohaterów lat dziewięćdziesiątych. W swoim czasie należał do wąskiego grona najbardziej prominentnych przedstawicieli filozofii streszczającej się w haśle: o jogo bonito. A jednak historia nie zapamiętała go nawet jako najlepszego piłkarza… w jego własnej rodzinie.
Co poszło nie tak? Cofnijmy się w czasie o ćwierć wieku.
MUNDIAL
Zwycięstwo reprezentacji Brazylii na mistrzostwach świata w 1994 roku – czwarty z pięciu mundialowych skalpów tej nacji – po dziś dzień pozostaje sukcesem najmniej docenionym w samym „Kraju Kawy”. Z pozoru trudno to oczywiście zrozumieć. Podopieczni Carlosa Alberto Parreiry powrócili przecież na szczyt futbolowego Olimpu po 24 latach posuchy. W latach 1982 – 1990 nie było ich nawet w strefie medalowej żadnego z kolejnych turniejów. Odkąd przeminęła era wielkiego Pelé, wszystkie mundiale kończyły się dla Canarinhos mniejszymi bądź większymi rozczarowaniami. Wydawać by się mogło, że przełamanie tej fatalnej passy powinno się wiązać z szaloną euforią. I to zwłaszcza wśród Brazylijczyków, narodu zbzikowanego na punkcie futbolu.
Nic bardziej mylnego. Wytęskniony sukces spotkał się tam z chłodnym odbiorem. Jasne – nikt nie rozpaczał, gdy czempioni powrócili z USA, dzierżąc w dłoniach pozłacaną replikę Pucharu Świata. Przywitała ich feta, lecz szaleństwa na punkcie zwycięzców nie stwierdzono.
Paradoksalnie, dużo poważniejsze namiętności wzbudzały wśród kibiców te drużyny, które przez całe lata doznawały na mundialach tak zwanych „pięknych porażek”. Zachwycały stylem, lecz kończyły ciężko znokautowane. Słynny pisarz José Lins do Rego Cavalcanti podsumował kiedyś tę brazylijską skłonność do rozsmakowywania się w honorowych klęskach: – Czujemy się narodem pechowców. Jesteśmy narodem, któremu odmówiono radości zwycięstwa. Narodem, który z czystej złośliwości dziejów zawsze będzie prześladowany przez nieszczęście.
Na mundialu w 1994 roku nasi pomocnicy nie należeli do najlepiej wyszkolonych technicznie, ale byli naprawdę inteligentni i świetnie się nadawali do odwalania brudnej roboty w środku pola.
Romário
Drogę do złota w 1994 roku Brazylijczycy rozpoczęli od zwycięstwa nad Rosją. 20 czerwca pokonali swoich rywali dość pewnie, 2:0, ku uciesze osiemdziesięciu tysięcy widzów zgromadzonych na kalifornijskim Stanford Stadium.
W ekipie Canarinhos roiło się tamtego dnia od znaczących postaci światowej piłki. Choć oczywiście oczy większości kibiców oraz ekspertów zwrócone były przede wszystkim w kierunku wybuchowego duetu napastników. Romário i Bebeto poprowadzili już drużynę narodową do jednego sukcesu, w 1989 roku sięgając po zwycięstwo w Copa America. Zdobyli do spółki aż dziewięć goli podczas tamtego turnieju, nie dając szans oponentom. I to właśnie odpowiednia dyspozycja i współpraca tego duetu snajperów miała stanowić fundament brazylijskiej ofensywy na mistrzostwach w USA. Poza boiskiem napastnicy niespecjalnie się ze sobą dogadywali, dochodziło między nimi do licznych tarć, czasem nawet poważnych, lecz na murawie panowie potrafili w jakiś sposób zapomnieć o osobistych animozjach i znaleźć nić porozumienia dla dobra drużyny. Romário otworzył zresztą wynik starcia z Rosjanami.
Kogo jeszcze zasługuje na wzmiankę? Choćby Cláudio Taffarel między słupkami. Jorginho i Leonardo na bokach obrony. W centrum boiska – niestrudzeni Dunga i Mauro Silva, mistrzowie gry w destrukcji. Summa summarum – sporo potężnych nazwisk, wyliczankę można jeszcze długo ciągnąć, by ostatecznie wymienić 3/4 brazylijskiej kadry. Nie wypada jednak zapomnieć o piłkarzu, który do pierwszego starcia fazy grupowej przystąpił jako kapitan zespołu. Zagrał z dziesiątką – numerem zdobiącym wcześniej plecy Zico czy też wspomnianego Pelé. Ten jegomość zdobył zresztą z Rosjanami bramkę na 2:0, pokonując Dmitrija Charina strzałem z rzutu karnego.
Raí. To wokół niego trener Parreira próbował od dłuższego czasu nakręcić ofensywę Seleção.
Rai w narodowych barwach
Raí od pierwszych minut rozpoczął wszystkie grupowe mecze Brazylijczyków. Canarinhos najpierw wygrali z Rosją, potem aż 3:0 pokonali Kamerun, by na zakończenie tej fazy rozgrywek zremisować 1:1 ze Szwecją, dość mocno rozczarowując swoją postawą. Raí w każdym z tych spotkań nosił na ramieniu kapitańską opaskę. O czym mało kto w zasadzie pamięta, ponieważ honor odebrania Pucharu Świata z rąk Ala Gore’a, wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych, przypadł przecież Dundze. Defensywny pomocnik zaproponował wtedy dość charakterystyczny sposób okazywania radości z sukcesu – odebrał trofeum, pocałował je, uniósł nad głową, po czym zaczął kląć na czym świat stoi, wyzywając wszystkich, którzy śmieli wątpić w brazylijską drużynę i w niego osobiście. – Czwarte mistrzostwo, skurwysyny! – wydzierał się w przypływie tej trudnej do pojęcia, furiackiej radości.
Ale zaraz, zaraz. Gdzie w takim razie podział się Raí? Dlaczego w finale nie pojawił się na boisku nawet na minutę?
NIEPASUJĄCY ELEMENT
Zacząć wypada od tego, że jego rolę w układance Parreiry podważano jeszcze przed turniejem. Raí generalnie nie do końca optymalnie się czuł w tym stosunkowo defensywnym ustawieniu, jakie preferował ówczesny dowódca Seleção. Brazylijczycy wychodzili na mecze prostą formacją 4-4-2, z odważnie grającymi bokami obrony, ale bardzo zachowawczo zestawionym środkiem pola, gdzie niepodzielnie rządził Dunga. Stanowiący dokładne zaprzeczenie marzeń kibiców odnośnie postawy środkowego pomocnika reprezentacji Brazylii. Dunga był piekielnie silny, świetny w odbiorze, niezwykle agresywny. Ale pojęcia takie jak kreatywność czy finezja były mu niemal całkowicie obce.
To co najlepsze w ofensywie Canarinhos rozgrywało się zatem w szybkich kombinacjach między opisywanym już duetem napastników. Tymczasem Raí grał takiego ni to skrzydłowego, ni ofensywnego pomocnika. Nie znajdował partnera do klepki w Dundze czy Mauro Silvie, z kolei Bebeto i Romario radzili sobie z rozmontowywaniem szyków obronnych przeciwnika bez jego pomocy.
Jego rola sprowadzała się zatem głównie do wyciągania obrońców ze skrzydła, żeby zrobić tam miejsce rozpędzonemu bocznemu obrońcy.
Przed startem mistrzostw przez brazylijską opinię publiczną przetaczała się potężna debata na temat roli Raía w kadrze. Część kibiców i dziennikarzy życzyła sobie, by 29-latek uzyskał nieco więcej zaufania ze strony selekcjonera. Twierdzono, że Parreira marnuje potencjał swojego podopiecznego, nie pozwalając mu rozwinąć skrzydeł w środkowej strefie boiska, zabetonowanej przez Dungę. Istniał też inny obóz. Niektórzy dowodzili, że skoro Raí nie potrafi się zaadaptować do surowego stylu gry preferowanego przez trenera, to po prostu powinien wylecieć ze składu. Jak już szkoleniowiec chce grać brzydko, to niech chociaż dobierze sobie do tego odpowiednich ludzi. Zamiast korzystać z jednostek stworzonych do odważnego, ofensywnego grania. Takich jak Raí.
Parreira początkowo szukał salomonowego wyjścia z tej sytuacji. Na powrót reprezentacji Canarinhos do naiwnie romantycznego futbolu, który zaowocował pasmem rozczarowań w latach osiemdziesiątych, selekcjoner absolutnie nie miał ochoty. Chciał raz na zawsze zerwać z tradycją chwalebnych klęsk.
Podejście selekcjonera do tego tematu dość dobrze można przedstawić na podstawie jego upodobań artystycznych. Parreira jest bowiem wielkim miłośnikiem impresjonizmu, zwłaszcza w malarstwie. A przecież Claude Monet i jemu podobni artyści wykuwając nowy nurt w sztuce usiłowali się właśnie uwolnić od patosu, tak nieznośnie wszechobecnego w romantyzmie. Interesował ich konkretny, ulotny fragment rzeczywistości, który starali się uchwycić na płótnie Parreira kombinował podobnie, przygotowując kadrę do mistrzostw świata. Koncentrował się tylko na zwycięstwie. Nie interesowało go, czy preferowany przez niego, do bólu pragmatyczny styl gry zostanie uznany przez kibiców za niegodny Seleção. Wyznaczył sobie cel, jakim było przeprowadzenie kadry suchą stopą przez turniej aż na najwyższy stopień podium.
Skoro jednak przestawienie wajchy w kierunku odważniejszego grania nie wchodziło w rachubę, a Raí nie umiał się odnaleźć w ostrożnie ustawionym zespole, decyzja mogła być tylko jedna. Parreira przed meczem 1/8 finału z USA ogłosił publicznie zmianę kapitana zespołu, przekazując opaskę Dundze. Ryzykował sporo – wykonywanie takich ruchów w trakcie mistrzostw to stąpanie po cienkim lodzie. Łatwo zmoczyć sobie tyłek w lodowatej wodzie. Ale trener Canarinhos wziął na klatę to ryzyko i dobrze na tym wyszedł.
Raí do końca mistrzostw rozegrał dziewięć minut z Holandią i połówkę półfinałowego starcia ze Szwecją. Finał od deski do deski obejrzał z perspektywy ławki rezerwowych.
– Rozmawiałem o tym z Raíem – pisał Musa Okwonga z brytyjskiego „Guardiana”. – Nie dostrzegłem w nim nawet krztyny goryczy, że w fazie pucharowej mistrzostw stracił miejsce w wyjściowej jedenastce reprezentacji. Więcej było w nim chyba współczucia dla Parreiry, który stał podczas turnieju przed bardzo trudnymi dylematami. Raí powiedział mi: „W 1994 roku cała nasza kadra znajdowała się pod gigantyczną presją. Dwadzieścia cztery lata bez mistrzostwa to jest cholernie długi czas. Naprawdę. Musieliśmy zdobyć złoto, nie mieliśmy prawa przegrać tego turnieju. Parreira musiał cały czas mieć to na uwadze. Pewnie dlatego zdecydował się na tak zachowawczy styl gry, ostatecznie jego drużyny zwykle w ten sposób się nie prezentowały. Wtedy nie było mi łatwo pogodzić się z utratą miejsca w składzie, ale rozumiałem jego motywy”.
Ostatecznie zatem Raí opuścił Stany Zjednoczone ze złotym krążkiem zwisającym z szyi. Osiągnął największy sukces dostępny w świecie futbolu. Jednak osobistej chwały ten triumf mu nie przyniósł. Nie pozwolił na wyjście z cienia brata, który parę lat wcześniej zapisał się w historii brazylijskiej piłki dwiema… wyjątkowo bolesnymi porażkami.
BRAT
Raí Souza Vieira de Oliveira przyszedł na świat 15 maja 1965 roku w Ribeirão Preto, sporym mieście położonym około 300 kilometrów od São Paulo. Był piątym synem swoich rodziców. Pierwszą trójkę potomków ojciec – Raimundo Vieira de Oliviera, człowiek głęboko zafascynowany antykiem i zaczytany w starożytnych tekstach religijnych – ponazywał imionami greckich filozofów. Czwarty dzieciak dostał już imię po tacie: Raimundo Junior. Z kolei Raí miał pierwotnie otrzymać imię dobrane znowu według klucza greckiego, upamiętniające słynnego filozofa i dowódcę Ksenofonta. Plany storpedowała jednak Guiomar, matka chłopców. Zadecydowała, że Sófocles, Sostenes i Sócrates to już wystarczająca reprezentacja antyku pod jej dachem i trzeba pozostać przy mniej niecodziennych mianach. Zamiast Ksenofonta wyszedł zatem Raí.
Odpowiadając na niewypowiedziane pytanie – tak. Zbieżność imion oczywiście nie jest przypadkowa. Najstarszy brat Raía to ten słynny, legendarny wręcz Sócrates.
Jak opowiada Andrew Downie w książce „Doctor Sócrates. Piłkarz, filozof, legenda”, rodzice (którzy ostatecznie doczekali się aż szóstki synów) Raía byli nieźle sytuowanymi, pogodnymi i wyluzowanymi ludźmi. – Północna część kraju to ubogi region, który zaczynał się wspaniałymi plażami wybrzeża Atlantyku u ciągnął na zachód, przez gorące tereny pokryte zaroślami, aż po amazońską dżunglę – pisze Downie. – Żyło się tu ciężko, a tutejsza ludność wytworzyła kulturę znacznie odmienną od tej w bardziej rozwiniętych miastach na południu kraju. Została ona w taki sposób uformowana przez izolację, upał i biedę, by znosić codzienny znój ze stoickim spokojem i dobrym humorem. Jednym z tak żyjących ludzi był Raimundo Vieira de Oliviera. (…) Sócrates był szczęśliwym dzieckiem. Jego pierwsze wspomnienia wiązały się z biblioteką ojca. Za drzwiami ich domu rozciągał się amazoński las deszczowy, pozornie nieskończony obszar bez barier innych niż drzewa i rzeki”.
Brzmi całkiem sielsko, czyż nie?
Raimundo senior był z zamiłowania nie tylko historykiem i filozofem, ale również kibicem piłkarskim. To on zaszczepił swojemu najstarszemu synowi futbolowego bakcyla. Później zajawkę załapał też o jedenaście lat od Sócratesa młodszy Raí.
Obaj osiągnęli wiele, aczkolwiek sława, jaką się cieszą dzisiaj stanowi ostateczny dowód na to, że w piłce niekoniecznie liczy się wyłącznie to, co w gablocie. Futbol jest jednak znacznie, ale to znacznie bardziej złożony. Sócrates, gdyby go tak po prostu trofeami podsumować, w gruncie rzeczy wygrał niewiele. Zarówno na polu klubowym, jak i w kadrze. A jednak dla Brazylijczyków pozostaje po dziś dzień jednym z największych ulubieńców. Był piłkarzem otoczonym kultem, żeby nie powiedzieć, że czcią. Mimo że w narodowych barwach grał główną rolę podczas dwóch przerżniętych przez Canarinhos mundiali.
Osiągnięcie doskonałości w piłce jest niemożliwe. Ale nie przestanę do niej dążyć.
Telê Santana
Zaczęło się w 1982 roku, gdy Seleção dowodzona przez słynnego Tele Santanę dała się wyrzucić za burtę Włochom. Brazylijczycy podczas tamtych mistrzostw grali naprawdę nieziemski futbol – Santana, uważany w „Kraju Kawy” za najwybitniejszego szkoleniowca swojej epoki, stworzył trudną do powstrzymania maszynkę do strzelania bramek. Canarinhos młócili wszystkich jak leci – najpierw wygrali ze Związkiem Sowieckim, potem rozgromili Szkotów i Nowozelandczyków. Następnie spuścili manto Argentynie w południowoamerykańskim klasyku.
Żeby awansować do półfinału i zmierzyć się z Polską pozostało tylko zremisować z Włochami. Santana nie nastawił jednak swoich podopiecznych na kunktatorską grę. Sócrates, Zico, Falcão i spółka zaszarżowali na Italię tak jak to mieli w zwyczaju, z otwartą przyłbicą. I przegrali tę wymianę ciosów 2:3, w dramatycznych okolicznościach żegnając się z turniejem.
– Piłkarska reprezentacja Brazylii już nigdy nie zdoła zagrać z takim rozmachem – skomentował po meczu wstrząśnięty Sócrates. Zico posunął się dalej i stwierdził, że wraz z porażką Canarinhos umarł futbol.
Jednak Telê Santana nie dawał za wygraną i nie wyrzekł się swoich piłkarskich ideałów. Cztery lata później spróbował ponownie zaszarżować po złoty medal mistrzostw świata. I znowu się nie udało. Tym razem Brazylijczycy pożegnali się z turniejem na etapie ćwierćfinału – odpadli z Francją po serii rzutów karnych. Sócrates wykonywał pierwszą jedenastkę w konkursie, jeżeli chodzi o ekipę Canarinhos. Pomylił się. Potem jego błąd wyrównał Michel Platini, który także sknocił swoją próbę. Ale ostatecznie to „Trójkolorowi” przetrwali tę wojnę nerwów i awansowali do kolejnej rundy. Santana poległ po raz wtóry. Nie mógł wtedy się spodziewać, że jego najwspanialsze sukcesy dopiero nadejdą. A główną rolę odegra w nich nie Sócrates, tylko jego młodszy brat.
Rai w akcji
Raí długo nie mógł się zdecydować, czy ma ochotę bawić się w futbol na poważnie. Z jednej strony imponowały mu dokonania Sócrates, ale z drugiej – trochę się obawiał, że nie zdoła udźwignąć życia piłkarza z taką łatwością, z jaką czynił to jego brat. Obaj byli do siebie bardzo podobni w sensie fizycznym – wysocy, wręcz smukli, a jednocześnie niezwykle dynamiczni i obdarzeni bajecznym talentem do futbolu. Było jasne, że Raí może pójść w ślady brata, jeśli tylko odnajdzie w sobie dość motywacji. Jeszcze w wieku piętnastu lat chłopak po prostu grywał sobie w piłeczkę na ulicy, nie trenując w żadnym profesjonalnym klubie. W pewnym okresie życia bliżej mu było nawet do kariery koszykarza.
Jego podejście do życia gwałtownie się jednak zmieniło z powodów obyczajowych – w wieku szesnastu lat został ojcem. Prawdopodobnie właśnie ta świadomość podziałała na niego jak kopniak w stronę dojrzałości. Uznał, że czas potraktować futbol poważnie i po prostu wyciągnąć z niego jakąś kasę.
DROGA DO SUKCESU
Drzwi do kariery stały dla niego otwarte nieco szerzej niż przed innymi zawodnikami. Działacze i trenerzy brazylijskich klubów liczyli oczywiście, że Raí okaże się równie utalentowany co jego brat, więc byli w stanie wybaczyć chłopakowi lenistwo na treningach i boiskowe niechlujstwo. W 1984 roku ofensywny pomocnik – wówczas dziewiętnastoletni – zadebiutował w lokalnym zespole Botafogo de Ribeirão Preto. Nie można powiedzieć, żeby robił tam jakąś szczególną furorę, ale już po trzech latach ściągnęło go do siebie słynne São Paulo FC. Tam również Brazylijczyk początkowo nie zachwycał – przede wszystkim miał kłopot z rozumieniem przestrzeni na boisku, fatalnie się poruszał, nie grał bez piłki. Widać było, że ma podstawowe braki w futbolowym warsztacie.
Aż w końcu na Estádio do Morumbi trafił Santana. Będący już wprawdzie grubo po sześćdziesiątce, ale wciąż dość żwawy, by wziąć Raía w obroty. Pomocnik zbliżał się już do dwudziestego piątego roku życia. Oczywiście nie można powiedzieć, by kompletnie sobie nie radził ze swoją karierą – występował w słynnym klubie, od czasu do czasu demonstrował przebłyski swojej niezwykłej techniki. Lecz to wciąż nie był poziom gry choćby zbliżony do tego, co prezentował Sócrates.
Santana wycisnął Raía jak cytrynę.
– Kiedy przybył do klubu, miałem trochę za wysokie mniemanie o sobie – wspominał Brazylijczyk. – Czułem się gwiazdą, najlepszym zawodnikiem w naszym zespole. Kiedy wygrywaliśmy, to zazwyczaj dzięki mnie. Byłem najlepszy na boisku. Ale brakowało mi regularności. Santana był natomiast niezwykle wymagający jako trener. Żądał pełnego zaangażowania. Nie mówię o meczu – musieliśmy dawać z siebie sto procent na wszystkich treningach.
– Dla mnie stał się drugim ojcem. Praca z nim stała się szkołą życia – dodał.
Ekipa São Paulo zainspirowana współpracą z doświadczonym szkoleniowcem w trybie ekspresowym wspięła się na szczyt nie tylko krajowego, ale i kontynentalnego futbolu. W 1991 roku „Trójkolorowi” zostali mistrzami Brazylii, a rok później sięgnęli po pierwsze w swych dziejach Copa Libertadores. W finale turnieju zmierzyły się dwie ekipy, które dzisiaj można już uznać za kultowe, ponieważ rywalem São Paulo byli Newell’s Old Boys z Marcelo Bielsą u steru. Pierwsze spotkanie zakończyło się jednobramkowym triumfem argentyńskiej ekipy, w drugim meczu 1:0 zwyciężyli Brazylijczycy. Jedyne trafienie zanotował na swoim koncie Raí. Konkurs rzutów karnych także rozstrzygnięty został po myśli „Trójkolorowych”.
Raí w 1992 roku został wybrany najlepszym zawodnikiem Ameryki Południowej. Dostąpił tego samego zaszczytu co jego brat niespełna dekadę wcześniej. Wydawało się wówczas kwestią czasu, gdy gwiazdorem São Paulo zainteresuje się jakiś klub ze Starego Kontynentu.
PARYŻ
Tym bardziej, gdy Brazylijczyk swoją klasę potwierdził na tle najpotężniejszej europejskiej drużyny, jaką w 1992 roku można sobie było wyobrazić. W finale Pucharu Interkontynentalnego (a właściwie Pucharu Toyoty, bo tak się wtedy nazywały te rozgrywki) triumfatorzy Copa Libertadores zmierzyli się bowiem z FC Barceloną, która zdobyła w tamtym roku Puchar Europy. Legendarny „Dream Team” skonstruowany przez Johana Cruyffa wydawał się murowanym faworytem rozegranego w Tokio spotkania. I rzeczywiście, już po dwunastu minutach meczu Christo Stoiczkow wyprowadził Barcę na prowadzenie.
Wtedy jednak sprawy w swoje nogi wziął Raí. Zaaplikował Katalończykom dwie sztuki, w tym jedną absolutnie w swoim stylu – prawie bez rozbiegu, po stałym fragmencie gry. I tym samym zapewnił „Trójkolorowym” status najlepszej klubowej drużyny na świecie. Cruyff był w ciężkim szoku, lecz docenił klasę rywala. Przede wszystkim komplementując Santanę.
– Jeśli już mieliśmy zostać rozjechani, to dobrze, że chociaż przez Ferrari – stwierdził wymownie Holender.
Czy São Paulo w istocie było wtedy tak mocną ekipą, czy może o zwycięstwie nad potężną Barceloną zadecydowała po prostu lepsza dyspozycja dnia i większa spinka przed spotkaniem? Próżno gdybać, ale fakty przemawiają za Brazylijczykami.
Rok później ekipa Santany – a w jej składzie między innymi Cafu, Müller czy Zetti – obroniła tytuł zarówno w Copa Libertadores, jak i w Pucharze Interkontynentalnym. Pokonując w tych drugich rozgrywkach AC Milan. Ten słynny, z Fabio Capello u steru. Ciekawą anegdotę opisał też Bartłomiej Rabij w książce „Podcięte skrzydła kanarka”: – Niedługo po pierwszej wygranej w Copa Libertadores Brazylijczycy zostali zaproszeni do Europy na dwa przedsezonowe turnieje towarzyskie w Hiszpanii. Najpierw trafili do Galicji, by zagrać Trofeo Teresa Herrera z Barceloną, a potem zjechali na południe, by wziąć udział w uznanym Trofea Ramon de Carranza. Skracając całą historię: w finale tego pierwszego turnieju São Paulo zwyciężyło 4:1 z Barceloną, a w drugich rozgrywkach rozjechało 4:0 Real Madryt. Wiadomo, to tylko sparingi. Ale też kolejny dowód na to, jak mocarną paczkę poukładał Santana.
Kolejne sukcesy w Ameryce Południowej sprawiły jednak, że po Raía postanowiło sięgnąć zbrojące się Paris Saint-Germain. Latem 1993 roku francuski klub wyłożył za niespełna 29-letniego zawodnika 4,5 miliona dolarów.
Rai w PSG
Paryżanie w połowie lat dziewięćdziesiątych całkiem nieźle wyglądali finansowo. Nie dysponowali oczywiście tak gigantyczną gotówką jak dzisiaj, zresztą rynek transferowy wyglądał wtedy trochę inaczej niż obecnie. Niemniej – korzystne układy sponsorskie i astronomiczne inwestycje ze strony Canal+ pozwoliły się stołecznemu klubowi porządnie wzmocnić. Raí nie został bynajmniej z miejsca największą gwiazdą zespołu. David Ginola, George Weah, Bernard Lama, Paul Le Guen – znalazłoby się tam paru naprawdę konkretnych grajków.
Na efekty nie trzeba było długo czekać. W sezonie 1993/94 paryska drużyna sięgnęła po mistrzostwo Francji, pierwsze od ośmiu lat, a drugie w całej swojej historii. Udało się też PSG zawędrować do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów, gdzie minimalnie lepszy okazał się Arsenal. To był tylko początek całkiem niezłej passy klubu – w kolejnym sezonie udało się paryżanom sięgnąć po Puchar Francji i Puchar Ligi Francuskiej. PSG zameldowało się też w półfinale Champions League, po drodze eliminując Barcelonę. Raí kolejny raz wpakował bramkę w starciu z „Dumą Katalonii”.
Moja integracja z paryską kulturą i kibicami PSG wykraczała poza piłkę nożną.
Raí
Sezon 1995/96 przyniósł z kolei triumf w Pucharze Zdobywców Pucharów. Lekko przemeblowana drużyna PSG – między innymi z Yourim Djorkaeffem i Patrice’em Loko w składzie – uporała się w finale rozgrywek z Rapidem Wiedeń.
Raí cieszył się olbrzymią sympatią kibiców PSG. Prawdopodobnie nawet większą niż późniejsza gwiazda rodem z „Kraju Kawy”, czyli Ronaldinho. O Neymarze przez litość nie wspominając. Co oczywiście nie oznacza, że okres spędzony we Francji był dla Brazylijczyka czasem indywidualnie w stu procentach udanym. Owszem, Raí ekscytował publiczność technicznymi sztuczkami. Kiedy trafił z formą na dany mecz, był nie do zatrzymania. Ale jego regularność znowu zaczęła pozostawiać wiele do życzenia. Mistrz świata jeden genialny występ przeplatał trzema przeciętnymi i jednym nędznym. Zresztą, koniec końców cały klub też zanotował zjazd – w latach 1991 – 1997 ekipa PSG nie schodziła z podium francuskiej ekstraklasy, a potem spadła już do roli średniaka w Ligue 1.
W 1997 roku paryżanie trochę jeszcze dokazywali na europejskiej arenie – znowu dotarli do finału PZP, ale tym razem poskromiła ich już Barcelona. Z kolei w dwumeczu o Superpuchar Europy Raí i jego koledzy zostali kompletnie zdeklasowani przez Juventus, przegrywając w sumie aż 2:9. Totalna kompromitacja francuskiej drużyny.
Rok później udało się jeszcze skompletować mini-dublet na krajowym podwórku, czyli oba francuskie pucharu, no i to by było na tyle, jeżeli chodzi o paryskie triumfy Raía. Zresztą, jego przygoda z klubem wkrótce dobiegła końca.
***
Raí karierę zakończył w wieku 35 lat, jako zawodnik São Paulo. Klubu, z którym wygrał wszystko, co tylko jest do wygrania. Liczba sreber w gablocie się zgadza, ale czy Brazylijczyk wycisnął maksa ze swojego talentu?
Pewnie nie do końca. Lecz z pewnością był jednym z tych zawodników, którzy we współczesnym futbolu już raczej nie znajdują dla siebie miejsca, a wyjątkowo przyjemnie oglądało się ich w akcji. Błyskotliwy playmaker z lubością holujący piłkę, czasem nawet trochę spowalniający grę. Obecnie przykładowy Juergen Klopp uznałby zapewne tego rodzaju postawę za zamach na tempo gry własnego zespołu, lecz jeszcze w latach dziewięćdziesiątych taka gra skłaniała kibiców do wznoszenia oklasków, a nie do gwizdów. Nie ma zresztą przypadku w tym, że Brazylijczyk był ulubieńcem trybun właściwie we wszystkich swoich klubach. Często puszczał oczko do trybun, wykonując jakieś techniczne sztuczki, choć sytuację można było załatwić bardziej oczywistym zagraniem. Futbolówką posługiwał się z wrodzoną elegancją. Tego się nie da wytrenować.
Sympatycy PSG przerobili nawet czasowo najważniejszą klubową przyśpiewkę, żeby zainstalować w tekście nazwisko Raía. Dziwnym trafem tuż obok słowa magique, które chyba nie wymaga tłumaczenia.
Na robocie Brazylijczyk nigdy nie pękał. Do ważnych jedenastek podchodził bez dygocących kolan. Gdyby tylko potrafił grać na maksa co tydzień, a nie co trzy tygodnie, byłby prawdopodobnie znacznie częściej wspominany jako jeden z piłkarskich gigantów lat dziewięćdziesiątych. A tak? Cóż, w ojczyźnie już zawsze pozostanie tym mniej słynnym z braci, którego nawet nie wpuszczono na boisko podczas najnudniejszego finału mistrzostw świata w historii.
Choć to w sumie chyba żaden wstyd, jeżeli twoim bratem jest taki gość jak Sócrates.
MICHAŁ KOŁKOWSKI