Marcin Wasilewski debiutował w Ekstraklasie w sierpniu 2000 roku. Jest jedynym czynnym piłkarzem ligi, który grał w niej jeszcze w poprzednim wieku.
Wasyl grał jeszcze w jednym zespole z Leszkiem Piszem, któremu nie bał się schować butów. Uchodził za zgrywusa, o czym najlepiej przekonał się właściciel hotelu w Szklarskiej Porębie, gdy przez Wasyla wezwana została straż pożarna. Janusz Wójcik, który prowadził wtedy Śląsk, nazywał go drewnem – ale takim, z którym można pracować.
Ówczesny Śląsk miał przez chwilę mocarstwowe ambicje – włodarze zapowiadali wrocławski Bayern. Wyszedł z tego wrocławski bajer, a Wasyl poznał niejeden odcień ówczesnego polskiego futbolu.
***
– Dzisiaj już mogę to powiedzieć, Wasyl jest doświadczonym zawodnikiem, nie obrazi się. O 2 nocy włączyły się alarmy przeciwpożarowe. Wychodzę zbudzony na korytarz, patrzę, a tu wszędzie biało. W niebie jestem? Nie, to Wasyl i Włodar – nie wiem czy sami, tych dwóch na pewno – gdzieś lekko wypili, złapali gaśnicę i całe piętro było w pianie. Przez alarm przyjechała straż, zrobiła się afera. Władek Łach był liberalny, nie było skutków dyscyplinarnych, bo to działo się po rundzie.
Janusz Kudyba
– Potwierdzam. Szklarska Poręba. Roztrenowanie. Posiedzieliśmy za długo i poszła gaśnica. Włączył się alarm… Było ciekawie. Musieliśmy zapłacić za sprzątanie całego budynku.
Piotr Włodarczyk
***
PUKANIE DO DRZWI EKSTRAKLASY
Po spadku Hutnika do III ligi było jasne, że Marcin Wasilewski razem z klubem z Nowej Huty nie będzie jeździł na Ładę Biłgoraj i LKS Niedźwiedź. Był wyróżniającym się piłkarzem Hutnika, kadrowiczem reprezentacji juniorskich – był skazany na sportowy awans.
Pytanie tylko jak duży.
Mógł być największy możliwy na tamte czasy w Ekstraklasie, bo Wasyl latem 2000 roku zagrał sparing w barwach Wisły Kraków.
Źródło:HistoriaWisły.pl
Podobno chcieli go, ale wiadomo jaka była tamta Wisła: reprezentanci Polski, ligowe gwiazdy. Hutnik cenił Wasyla, nie chciał go oddać za frytki. Biała Gwiazda szastała forsą, ale na Marcina parolu nie zagięła, co może sugerować, że nie wierzyli w niego aż tak i mógł mieć problemy z grą.
Drugim zainteresowanym był GKS Katowice, gdzie Wasyl nawet pojechał, przygotowywał się do sezonu, a sytuacja była na tyle zaawansowana, że znalazł się w przedsezonowym skarbie kibica jako GieKSiarz. Problemem były jednak finanse – GKS zwlekał z zapłaceniem czegokolwiek, więc Hutnik wyjął transferową wtyczkę. Wtedy zgłosił się Śląsk Wrocław.
Śląsk w latach dziewięćdziesiątych nie śmierdział groszem. Sportowo balansował między pierwszą i drugą ligą. W końcu Ministerstwo Obrony Narodowej wycofało się z finansowania, czego owocem zmiana nazwy w 1997: z Wojskowego Klubu Sportowego na Wrocławski Klub Sportowy. Ta nazwa obowiązuje do dzisiaj.
Mniej więcej wtedy w klubie pojawił się Ryszard Sobiesiak, dzisiaj szerzej znany jako bohater afery hazardowej, wtedy jako były piłkarz Śląska. Sobiesiak, uznawany za jednego z lepszych obrońców w historii klubu, niewątpliwie się ze Śląskiem mocno identyfikował i miał forsę.
Źródło: 90minut.pl
Sobiesiak, uznawany za jednego z lepszych obrońców w historii klubu, niewątpliwie się ze Śląskiem mocno identyfikował. W latach dziewięćdziesiątych, po powrocie do Polski, rozkręcał tu na całego interesy z branży hazardowej. W 1990 wspólnie z austriackim inwestorem otworzył Casino Centrum w osławionym łódzkim Hotelu Centrum. Mmiał tu okazję poznać ówczesną widzewską wierchuszkę, być może tak zaczął w nim kiełkować pomysł prowadzenia swojego klubu, ale też by mierzyć tak wysoko jak Widzew czasów Pawelca i Grajewskiego. Gdy Sobiesiak przejął Śląsk, miał już w Polsce kilka kasyn, z Casino Polonia Wrocław na czele, do tego dochodziły armie jednorękich bandytów.
Michał Wyrwa, autor książki “W cieniu Śląska”, poświęconej historii WKS: – W II lidze piłkarze dostawali czasem premie prosty z jednorękiego bandyty, wynosili je w ciężkich reklamówkach. Wszystkie sklepy w okolicy nie miały problemu z drobnymi.
Sobiesiak potrafi zrealizować pomysł, który wielokrotnie padał nie tylko w tamtych czasach przy okazji szukania finansów – mobilizuje bowiem lokalny drobny biznes. Powstaje tak zwany Śląsk Partner Club, gdzie za symboliczną dla biznesmenów kwotę tysiąca złotych można nabyć udziały – dzięki temu zbiera się całkiem spore grono firm wspierających Śląsk. Sobiesiakowi udaje się też namówić do powrotu na ławkę trenerską trenera Jana Calińskiego, jednego z najlepszych szkoleniowców w historii Śląska – Sobiesiak był niegdyś jego podopiecznym.
Caliński w cuglach wywalczy ze Śląskiem awans do Ekstraklasy. W 24-zespołowej II lidze wrocławianie robią ponad sto punktów, grają efektowny futbol, wygrywają rozgrywki.
Caliński ma jednak kłopoty z sercem i po awansie odchodzi na własną prośbę na inne stanowisko w klubie. Sobiesiak przystaje na to, respektuje również to, że Caliński na swojego następcę namaścił Władysława Łacha – to Łach przygotowuje więc latem 2000 roku Śląsk do Ekstraklasy.
Łach, trener z Krakowa, trzykrotnie prowadził Hutnik w latach dziewięćdziesiątych. Mając tu doskonałe rozeznanie, nie zapomniał o Wasylu i gdy pojawiła się szansa, sprowadził go do siebie.
***
Kiedyś kupowaliśmy na zasadzie: byle zdrowy, byle byk. W Polsce nie było klubu, który popełniał tyle błędów n rynku transferowym co Śląsk. Teraz musimy być ostrożniejsi.
Janusz Cymanek latem 2000 roku. Za “W cieniu Śląska”.
***
BAYERN WROCŁAW
Po awansie do Sobiesiaka dołącza Janusz Cymanek, były kibic Śląska i dziennikarz, a wtedy, na przełomie wieków, biznesmen spod Monachium, choć ciężko dociec czym się zajmował.
Wyrwa: – Cymanek zapowiedział, że zrobi we Wrocławiu drugi Bayern. Kibice śmiali się, że chyba jeden wielki bajer.
Potencjalnie stanowił kolejne wzmocnienie tkanki finansowej, już wzmocnionej pieniędzmi z Canal+ ale sęk w tym, że panowie budują Śląsk ponad stan.
To, stanie się przez następny rok, będzie bardziej przypominać spekulacyjną bańkę niż prowadzenie klubu.
Wśród kilku ciekawych transferów Wasilewskiego, Stokowca czy Nazaruka, znajdziemy choćby prawdziwą bombę w postaci Piotra Włodarczyka. Śląsk wydał na niego astronomiczny na tamte czasy – i tamten Śląsk – milion marek, podczas gdy w tym samym czasie miał sprawy o zaległości wobec Edwarda Cecota, Marka Jakóbczaka, Piotra Mandrysza i Waldemara Adamczyka, zalegał też z płatnościami za transfer Krzysztofa Pyskatego.
A przecież nawet tak drogi transfer nie był największym – tym był Janusz Wójcik na stanowisko dyrektora sportowego. Gdy media poinformowały, że do Wrocławia jedzie Wójt, zapanowała euforia. Kojarzył się na pewno niejednoznacznie, ale skoro wchodził w Śląsk, było jasne, że klub ma spore ambicje – Wujo był wciąż szczytowym momencie rozpoznawalności.
Wujo był tuż po nieudanej, ale też nie jakiejś kompromitującej przygodzie ze stołkiem selekcjonera. Markę miał w polskiej piłce bardzo mocną. Najpierw został skuszony przez Sabriego Bekdasa – to Wójcik stał za szeregiem bardzo drogich transferów, dobierał skład, konstruował Portowców, którzy sięgną po brązowy medal. W niejasnych okolicznościach – najczęściej mówi się o tym, że brał swoje prowizje za transfery – już w sierpniu wyjeżdża ze Szczecina. Wójt, znajomy Sobiesiaka, trafia więc do Wrocławia, ale ambicje pozostają te same: klub ma za chwilę rywalizować o największe triumfy z Wisłą Kraków i Legią Warszawa.
Wójcik w pierwszym wywiadzie mówi: – Nic się nie zmieniło. Jak byłem drogim trenerem, tak wciąż jestem. Ale nie przyszedłem tu zarabiać. Chodzi o coś innego. Z Wrocławia musimy zrobić silny środek piłkarski. Gdy to się uda z moją pomocą, wtedy porozmawiamy o dużych pieniądzach.
Projekt tamtego Śląska był, by tak rzec, awanturniczy. Mieli wydawać się więksi, niż byli naprawdę – po to duże zakupy, po to postać Wójcika – i na tej bazie sprowadzić inwestora rangi Bekdasa. Klub stać było na ligę, na zdrowe jak na tamte czasy funkcjonowanie w niej, ale postanowiono budować imperium na piasku.
Jak żył tamten Śląsk, poza tym, że sprowadzał piłkarzy, na których nie było go stać?
A choćby sprowadził Benficę do Wrocławia.
Naprawdę.
W marcu 2001 zapłacono Benfice kilkadziesiąt tysięcy euro, by zagrała w sparingu. Przywiozła, rzecz jasna, rezerwowy skład, ale było kilku grajków, choćby Maniche. Składy na wrocławskie 0:2 dla Portugalczyków:
Śląsk: Pyskaty – Wasilewski (80. Żytko), Jawny, Akovic, Naskręt (46. Szewczyk) – Nazaruk, Sadzawicki, Pisz (80. Sztylka), Filipczak (58. Stolarz) – Włodarczyk (75. Aleksander), Kowalczyk (68. Jezierski).
Benfica: Bossio – Nuno Correia (89. Lucas), Ronaldo, Alves, Escalona – Carlitos (60. Toy), Maniche (89. Mota), Chano, Kandaurov (70. Rui Baiao), Sabry (86. Carvalho) – Neles (80. Celino).
Wasyl, oczywiście, łapie żółtą kartkę.
Cymanek trąbił o sukcesie, mówił, że przedsięwzięcie będzie rentowne, ale jak w całym ówczesnym Śląsku: byłoby, gdyby wszystko poszło zgodnie z jego życzeniowym planem. Tymczasem praw do transmisji nie chciała kupić żadna telewizja, a na mecz przyszło zaledwie cztery tysiące widzów. Z perspektywy, skoro już wówczas Śląsk miał na horyzoncie plajtę, to był prawdziwy bal na Titanicu. Ale taka też była filozofia – uczynić klub głośnym, zareklamować go jako mający mocarstwowe plany, a wtedy ktoś przyjdzie.
Wyrwa: – W pierwszym sezonie, gdy Śląsk żył ponad stan, z meczu wracał samolotem. Ile drużyn z meczu ligowego wraca samolotem nawet dzisiaj, a co dopiero wtedy? W każdym razie według krążącej po Wrocławiu anegdoty, przy mocniejszych turbulencjach Stokowiec miał wyjść na środek samolotu i krzyczeć: “Nigdy nie spadnie, Śląsk Wrocław nigdy nie spadnie”.
W międzyczasie rujnowany jest też Śląsk Partner Club, bo Cymanek jest przekonany, że łatwiej będzie sprzedać akcje dużemu inwestorowi, gdy nie będą rozproszone. Z mniejszymi lub większymi oporami, ale udaje się odkupić akcje – problem w tym, że nawet jeśli jakieś rozmowy były prowadzone, choćby z ludźmi z otoczenia Zygmunta Solorza, to nigdy nie wyszły poza sferę spekulacji.
Cymanek coraz bardziej się szamocze. Wymyśla absurdalny plan wynagrodzeń dla zawodników, według którego działacze klubu wystawialiby oceny wszystkim piłkarzom: jedną za zaangażowanie w mecz, druga za grę. Tak powstawałby przelicznik, według którego powstawałaby finalna pensja. Nie weszło to w życie, ale publicznie o tym mówił. Klub tymczasem żył z pożyczek, zaciąganych choćby we Wrocławskim Towarzystwie Żużlowym.
Po roku Cymanek udziela wywiadu “Gazecie Wrocławskiej”, w którym jest człowiekiem złamanym. – Jest we Wrocławiu dużo firm zagranicznych, ale czasami zarządzają nimi ludzie, którzy nie mają w sobie wrocławskiej krwi. Ponadto Wrocław ma wielkie szczęście do inwestycji różnych firm zagranicznych, ale takich, które nigdy nie miały zbyt wiele wspólnego ze sportem, a z piłką już zupełnie nic. (…) popadliśmy w ten łańcuszek długów i jechaliśmy od pożyczki do pożyczki. Poniekąd jest tak do dzisiaj. Jest czymś negatywnie fascynującym, że w mieście takim jak Wrocław ciągle nie można wykreować, ani piłki nożnej na przedsięwzięcie, do którego garnęliby się sponsorzy, ani też nie ma we Wrocławiu patriotyzmu lokalnego dla sportu, żeby go wydatnie wspierać.
Kluczowe zdanie: WYKREOWANIE piłki nożnej na przedsięwzięcie, do którego garnęliby się sponsorzy, a nie zbudowanie zdrowego klubu.
Cymanek żałuje w ogóle, że wszedł w Śląsk.
W Śląsku też żałują, bo ten sezon sprawi, że klub wkrótce otrze się o zniknięcie z piłkarskiej mapy.
WUJO
Wyniki jesienią nie bronią Władysława Łacha, więc Wójcik coraz mocniej naciska na to, by samemu objąć stanowisko. Oficjalnie wszystko cacy, ale kopie dołki. Władzy i tak ma więcej, to on odpowiada za transfery, bez względu na widzimisię Łacha, który niektórych piłkarzy sprowadzonych przez Wuja nie chciał.
Ofensywa transferowa al’a Wujo odbywa się zimą. Klub, który już wtedy pożycza pieniądze na przetrwanie, robi hitowe transfery Grzegorza Szamotulskiego i Leszka Pisza – próbował też sprowadzić Wojtka Kowalczyka, ale ten wtedy Legię. 35-letni Pisz staje się jednym z najdroższych piłkarzy ligi.
Najlepiej o relacji między Wójcikiem i Łachem przeczytać można w książce “Szamo”:
Trenera formalnie udawał Władysław Łach, człowiek w klubie kompletnie zdominowany przez „Wójta”, notorycznie przez niego szmacony, w związku z czym niecieszący się jakimkolwiek autorytetem. Wystarczyło na nich popatrzeć – z jednej strony światowiec, w eleganckim garniturze, z drugiej buraczany chłop, jakby prosto od pługa oderwany. Już przed pierwszym meczem, z Górnikiem Zabrze, do szatni wkroczył Wójcik, rzucił okiem na rozpisany na tablicy przez Łacha skład i wypalił:
– Jaki Jezierski? Nazaruk gra!
Łach potulnie sięgnął po gąbkę, starł z tablicy nazwisko „Jezierski” i wpisał „Nazaruk” (pamiętam, że taka sytuacja miała miejsce, lecz nie pamiętam personaliów – mogło chodzić o jakichś dwóch innych zawodników Śląska). W jednej chwili zrozumiałem, że tego faceta poważnie traktować nie będę. Kilka dni po debiucie, podczas gierki treningowej, wykonałem wślizg i rozciąłem nogę, bardzo głęboko. Na boisku leżały jakieś pozostałości po wypalonej racy. Skóra przecięta, rzepka wyszła na wierzch. Paskudztwo. Czekała mnie kilkutygodniowa pauza. Bronić zaczął Krzysiek Pyskaty, chłopak bez specjalnego talentu i bez warunków fizycznych. Czasami coś złapał, czasami nie, zwykła bramkarska robota na trzy z plusem. O dziwo Łach po jednym ze spotkań, w których nie mogłem zagrać, powiedział:
– Teraz moim numerem jeden jest Pyskaty. Jeśli Szamotulski chce wrócić do bramki, będzie musiał udowodnić, że jest lepszy.
Zareagowałem bardzo nerwowo. Zadzwoniłem do Krzysztofa Stanowskiego, wtedy dziennikarza „Przeglądu Sportowego”, i powiedziałem: – Muszę udzielić wywiadu, koniecznie. Muszę raz na zawsze usadzić Łacha…
W gazecie ukazała się rozmowa ze mną, w której stwierdziłem, że Łach nie powinien być taki wyrywny, bo numerem jeden jestem ja, i czy mu się to podoba, czy nie, to ja zagram, jak tylko zagoi mi się noga. I niech facet nie udaje, że ma w klubie cokolwiek do powiedzenia, bo jest jedynie marionetką, nawet ja znaczę więcej. Coś w tym stylu. Niespotykane słowa, jak na relację piłkarz–„przełożony”. Zapomnijcie na moment, że chodzi o Śląsk, Szamotulskiego i Łacha, wyobraźcie sobie dowolny inny klub i to, że dzisiaj w gazecie ukazuje się wywiad, w którym bramkarz oznajmia, iż trener może go cmoknąć w pompkę, bo nie ma żadnej władzy i nic nie znaczy.
W klubie zawrzało. Wójcik wezwał mnie do siebie.
– Co ty tam nawygadywałeś? – spytał.
– A bo mnie, trenerze, wkurwił ten Łach. Opowiada jakieś głupoty na konferencjach. Przecież nie będę siedział na ławce przy Pyskatym.
– No, wiadomo, że nie będziesz.
– To po co on się w ogóle odzywa? – drążyłem.
– Słuchaj, masz rację – przytaknął Wójcik. – Jednak nie możemy tak tego zostawić. Powiemy, że dostałeś dziesięć tysięcy złotych kary. Spokojnie, tak tylko powiemy. Niczego nie płać. Ale wiesz, ludzie się ucieszą, że w klubie jest porządek. Pasuje?
– Pasuje.
– To jeszcze pogadam z Łachem.
Po chwili Wójcik wezwał trenera do siebie. Rozegrała się dość żenująca scenka, której byłem świadkiem.
– Co ty sobie wyobrażasz, co? – warknął do Łacha.
– Nie rozumiem.
– Widzę, że kurwa nie rozumiesz. Ty nic nie rozumiesz! Myślisz, że po co ja sprowadziłem Grzesia do nas, co? No, odpowiedz mi! Słucham!
– No, żeby bronił.
– No, bingo! I będzie bronił! A ty nie wiesz, że Grzesio jest nerwowy? Jeszcze tego, kurwa, nie zauważyłeś? Spójrz na niego: nerwus, raptus!
– Tak, nerwowy, wiem…
– To go, kurwa, ty chociaż nie denerwuj! Nie jesteś od tego, żeby Grzesia denerwować, jasne?!
– Jasne… – dukał Łach. – Od dzisiaj masz zakaz wypowiadania się, zwłaszcza na temat Grzesia. Zmiataj! A jak usłyszę jeszcze raz, że Grzesio się przez ciebie zdenerwował, to cię zwolnię!
Pozostawała kwestia mojej kary, wprawdzie fikcyjnej, ale o tym wiedziałem tylko ja i Wójcik. Może to było jeszcze tego samego dnia, a może dzień później, gdy siedziałem w szatni wraz z resztą zespołu i wiązałem buty. Nagle wpadł „Wójt”. Już trzaśnięciem drzwiami dał wszystkim znać, że mordy trzeba zamknąć na kłódkę. Szybkim krokiem ruszył w moim kierunku.
– Co ty sobie wyobrażasz, gwiazdorku pierdolony? – krzyknął.
Tym razem przedstawienie już nie robiło na mnie wrażenia. Scenka odegrana przez Wójcika w gabinecie Cymanka sprawiła, że szybko załapałem, co jest grane. Siedziałem cichutko i pozwoliłem, by tajfun przeszedł obok.
– Będziesz trenera obrażał w gazetach? Podważał jego kompetencje? Czy ci ktoś nasrał do głowy i masz kupsko zamiast mózgu? Koniec tego, kurwa, koniec! Dziesięć, dziesięć tysięcy złotych kary! – teraz już wrzeszczał na dobre.
Twarze kolegów z zespołu pobladły. Każdy z nich sądził, że jestem pupilkiem Wójcika, a tymczasem ten nałożył na mnie tak drakońską grzywnę.
– Dziesięć tysięcy, ty śmieszny bramkarzyku!!! I każdy, kto będzie się tak zachowywał, zapłaci tyle samo!
Klub poinformował dziennikarzy o konsekwencjach, jakie mnie spotkały. Ci łyknęli tę ściemę, tak jak łykają wszystko. Gdy podczas meczu przez megafon o mojej karze poinformowano kibiców, ci zareagowali owacją i zaczęli krzyczeć: „Władek Łach! Władek Łach!”. Trudno było nie parsknąć śmiechem.
W pierwszej chwili jednak magia Wójcika działa. Dopiero co oglądała go cała Polska, nie minęła przecież jeszcze całkiem sława Barcelony 92. Beniaminka prowadził facet, który miał pseudonim “Narodowy”.
Janusz Kudyba, wówczas asystent Janusz Wójcika, a wcześniej też Łacha i Calińskiego: – Na pewno jego przemowy motywacyjne, te słynne kiełbasy, robiły piorunujące wrażenie. Problem w tym, że z każdym kolejnym meczem efekt słabł. Może na kadrze bardziej miało to sens, bo zawodnicy mieli odskocznię od tego co klubie. W zwykłym zespole przyzwyczajali się. Możliwe. Stymulował emocjami. Pamiętam, kiedyś miał problem do zaangażowania piłkarzy na treningu. Padał deszcz, w jednym miejscu zrobiła się taka kałuża, że aż bolało patrzeć. Kazał robić dziesięć metrów biegu i wślizg trzy metry przed kałużą. Wszyscy w nią padali, aż dziw, że się w niej potopili. Pisz się denerwował: trenerze, co jest! A on tylko rzucał: dziesięć razy!
Arkadiusz Aleksander, ówczesny piłkarz Śląska: – Szatnia w pierwszej chwili poszła za Wójcikiem. Motywatorem był dobrym, treningi na początku ciekawe. Podchodziliśmy z dużym szacunkiem do tego co osiągnął. Ale skoczyliśmy z poziomu dziesiątego piętra i tylko spadaliśmy jeśli chodzi o szacunek.
Jego transfery niewiele jednak w klubie zmieniły, tylko wydłużyły listę długów. Pisz to jedno z największych rozczarowań w historii Śląska, był już cieniem samego siebie i po tej rundzie de facto skończył karierę. Również marka “Janusz Wójcik” definitywnie straciła swój blask. Więcej mówiło się o sytuacjach kuriozalnych, jak wtedy, gdy przed meczem z Ruchem miał wejść do szatni Niebieskich, zacząć odprawę, i dopiero Mariusz Śrutwa miał powiedzieć mu, że to nie ta szatnia. Znowu Szamo:
W Śląsku zastanawiali się, co robić. Do pierwszego gwizdka coraz bliżej, a trener zaginął, nie dawał żadnych oznak życia. W końcu Janusz Kudyba, jeden z asystentów, zdecydował, że sam rozpisze skład. Na tablicy umieścił jedenaście nazwisk, tłumaczył, jakie mamy założenia taktyczne, chociaż wszyscy zadawali sobie pytanie, nie: „Jak zagramy?”, tylko: „Gdzie jest Wójcik?”. Sytuacja była co najmniej nietypowa. Szkoleniowca nie widzieliśmy od zakończenia poprzedniego spotkania, zastanawialiśmy się nawet, czy żyje, czy mu się coś nie stało. Przecież to Wójcik – sto rzeczy mogło się wydarzyć. Równie prawdopodobne było to, że łeb mu ucięli, a ciało porzucili w lesie koło Magdalenki, jak i to, że właśnie bawi się w Monte Carlo. Nagle drzwi się otworzyły i znienacka wparował on. Na godzinę przed meczem. Wpadł jak rewolwerowiec do saloonu. Nie wiem, czy Kudyba odczuł ulgę, czy wręcz przeciwnie, czy też może chciał złapać się za głowę i krzyknąć: „No nie, znowu on!”. Niepewnym głosem, bojąc się spojrzeć w oczy „Wójta”, wydukał:
– Janusz, skład już rozpisaliśmy.
Wójcik omiótł wzrokiem tablicę i błyskawicznie odparł:
– I takim, kurwa, składem zagramy! Opierdolić misiów! I znowu zniknął.
Wyników nie było, Śląsk niby utrzymał się w lidze, ale na pewno nie w takim stylu, by kogokolwiek bogatego sobą zainteresować.
Piłkarze wspominają, że im bardziej Wójt kogoś cenił, tym częściej go cisnął na treningach. Najgorzej miał mieć Piotr Włodarczyk, raz, że drogi, dwa, że uznawany za wielki talent.
Aleksander: – Miał swoich ulubieńców, choćby Piotrka Włodarczyka. Niemiłosiernie go jechał na treningach, ale zawsze na niego stawiał. To z tego względu, że liczył na jego potencjał, chciał by objawił się w pełni.
Jak było z podejściem do Wasyla?
Kudyba: – Janusz był specyficzny, także z rozmowach ze sztabem. Mówił czasem: Wasyl? Surowy technicznie. Drewno! Ale można z nim pracować, bo charakterny. Walczy dla drużyny. To była opinia po jednym treningu. Janusz wrzucił czasem coś do Wasyla w gierkach, że mógł lepiej odebrać, przyjąć, a że Marcin był ambitny, zaraz u niego wzbudzało to sportową złość. On nie odpuszczał. Na małych grach mruczał pod nosem, mobilizował starszych krzykiem, wychodził bez kompleksów i pakował się doświadczonym na wślizgu.
***
Spotkaliśmy się ostatnio we Wrocławiu przy okazji meczu z Wisłą, Marcin mówi:
– Jeszcze ci się nie znudziło?
– No. Tobie też.
– Dopóki będzie zdrowie, będę grał.
To taki człowiek, kocha piłkę całym sobą.
Jarek Szandorcho, fizjoterapeuta Śląska od 1995 roku.
GRAMY!
Marcin Wasilewski zadebiutował w Ekstraklasie 19 sierpnia 2000 roku przeciwko Stomilowi Olsztyn. Szansę dał mu Łach, który posłał pierwszy raz na boisko szereg uznanych zawodników, choćby Hajtę, Koźmińskiego, Węgrzyna, Bukalskiego czy Waligórę.
Nie startował jako pewniak. Wymowne, że debiutował jako… napastnik. Łach doskonale pamiętał, że Wasyl startował w juniorach jako dziewiątka i tak posłał go na boisko.
Zresztą, nie tylko Łach zapamiętał Wasyla-napastnika.
Aleksander: – Pamiętałem Marcina jeszcze z rywalizacji juniorskiej w reprezentacjach województwa. Pamiętam, że zdziwiło mnie, ze jest prawym obrońca, bo z tamtych czasów pamiętałem go jako wyróżniającego się napastnika.
Debiut w meczu, w którym rozstrzygającą bramkę strzelił dzisiejszy sekretarz generalny PZPN. Źródło: 90minut.pl
Jesień Śląska jest mocno jako taka, ale nie dla Wasyla. Wchodzi w Ekstraklasę z buta, różnica poziomu nie jest problemem, szybko zyskuje szacunek trybun i szatni, choć przecież był młodzieżowcem.
Piotr Włodarczyk: – Trzymaliśmy się razem, jeszcze z Rafałem Naskrętem. Ekipę mieliśmy dość ciekawą, szybko złapaliśmy wspólny język. Jako młodzi w szatni nie odstawaliśmy. Mieliśmy mocną młodą grupę. Wasyl dopiero wchodził, nie był doświadczony, ale uznanie miał.
Szandrocho: – Szybko zaczął strzelać karne. Bardziej doświadczeni raczej strzelają, ale on był na tyle wyrobiony i miał taką pozycję w klubie, że do nich podchodził, także w trudnych momentach. Pamiętam jak graliśmy na Lubinie, wygraliśmy kończąc w dziewiątkę, a Marcin strzelił karnego w ważnym momencie.
Wyrwa: – Wasyl ma taki styl gry, ze żaden kibic nie ma do niego pretensji. Był jednym z ulubieńców. Pamiętany jest też z takiej sytuacji: Śląsk miał passę trzech meczów przegranych, piłkarzy wezwano na dywanik. W tym czasie zmarła mama Marcina. On pomimo tego pojechał na Wisłę, zagrał bardzo dobry mecz, Śląsk wywiózł punkty z Krakowa, a to był czas bardzo mocnej wisły. Try dni później strzelił bramkę Legii i zadedykował ją mamie. Śląsk zremisował i odbił się od dna.
Aleksander: – Miał zdrowie. Potrafił biegać po treningu czy robić inne rzeczy, których nie wypadało. W tamtym casie nie było takiej mowy, że ktoś po treningu robił więcej. To było źle postrzegane. Zostać, postrzelać – wiadomo, chętnie. Wtedy Marcin gdzieś tam biegał wokół boiska. Był człowiekiem otwartym na wszystko, ale miał jasno określony cel: chciał wyjechać za granicę.
Na pewno Wasilewski nie bał się autorytetów, potrafił nawet wyciąć numer Leszkowi Piszowi, choć wtedy w reputacji dzieliła ich przepaść.
Aleksander: – Szybko zjednał sobie szatnię – na boisku dawał z wątroby, w szatni nie stronił od żartów. Pamiętam historię z Leszkiem Piszem. Leszek przychodził jako gwiazda Śląska, wiadomo ile osiągnął, sprowadzał go też Janusz Wójcik. Leszek miał trochę zachowania gwiazdy na tamten czas. W Śląsku był zwyczaj, że wszystkie buty są zanoszone do pana Antoniego w magazynie. Tam były czyszczone między treningami. Ale Leszek miał zwyczaj, że buty zostawia w szatni pod siedzeniem. Wielokrotnie panie sprzątające i gospodarz prosili, żeby odkładał buty na swoją półkę w magazynie, niestety Leszek nie chciał słuchać. Pewnego dnia bardzo zdziwiony szuka butów, które zostawił pod swoją szafką, a butów nie ma. Leszek w konsekwencji nie wziął udział w treningu. Zgłosił nieprzygotowanie, że go noga boli. Po treningu buty się znalazły i Leszek już wiedział gdzie ma je odkładać. Nikt się nie chce do tej pory przyznać, ale wszystkie gwiazdy na niebie wskazują, że to zrobił Marcin wraz z jeszcze jednym młodym kolegą. to pokazuje, że ta szatnia była specyficzna, bez gwiazd, odczuł to Leszek.
Szandrocho: – Robiliśmy sobie numery, czy to ja i, czy oni mnie. Kiedyś cała grupa, wśród nich Wasyl, przywiązała mnie tejpami do stołu. Trener Wójcik wszedł, pyta:
– Gdzie jest Jarek?
Otworzył, a na maserni ja przywiązany do stołu.
– Trenerze, sorry.
Ktoś, kto nie pamięta tamtych szatni, może to źle odebrać, ale ta szatnia trzymała się razem. Fajni ludzie, którzy tworzyli razem drużynę.
Kudyba: – Widzę go przed meczem w szatni: głowa w dół, mamrocze coś pod nosem, łokieć zgięty. A przy tym nie był taki przepompowany. Za chwilę powiedział coś fajnego, rozluźniającego. To też ważne, żeby proporcje były zrównoważone pomiędzy koncentracją a luzem. Widziałem wielu zawodników, którzy przesadzali z tym pierwszym. Marcin był profesjonalistą, koncentrował się, ale też wiedział kiedy zespół potrzebuje się pośmiać.
Wasyl miał już wcześniej dobrą do gry siłowej budowę fizyczną, ale tutaj zrobił kolejny ważny krok, trafiając po części pod te same skrzydła, które pomogły Kubie Błaszczykowskiemu.
Kudyba: – Władek Łach opierał się na warsztacie doktora Wielkoszyńskiego, bazował na tym przygotowaniu. Wtedy to była nowość. Nie ciężary, typowo siłowe treningi, tylko krótkie sprinty. Doktor Wielkoszyński już wtedy miał fotokomórkę, to była nowość, a Władek był jego doskonałym uczniem. Marcin był silny fizycznie, a tu jeszcze został bardzo dobrze przygotowany. Efekt, w połączeniu jeszcze z jego charakterem, był piorunujący. Wtedy byłem tuż po skończeniu gry w piłkę, wchodziłem czasem do gierki. Całą karierę gra w powietrzu była moim atutem, ale jak skakało się z Wasylem… To jak zderzenie z betonem. Powiem szczerze, jak widziałem, że gdzieś stoi Wasyl, myślałem: o, to ja pójdę gdzie indziej.
Fizyka?
Szandrocho: – Nie przypominam sobie, że przychodził do nas na stół. Raczej posiedzieć na kawkę i tyle, bo to był fajny kolega. W kwestiach zdrowotnych człowiek ze stali.
SPADEK
Sezon 01/02 to już Śląsk, który nie tylko nie ma pieniędzy, ale też nie ma złudzeń, że te pieniądze się znajdą. Wójcik został pożegnany. Pożyczkodawcy się skończyli. Gra ponad stan przejrzana. Może gdyby Śląsk utrzymał Ekstraklasę, jakoś by się to kręciło – w pewnym momencie był nawet blisko.
Jesienią oddech dała jeszcze sprzedaż Piotra Włodarczyka do Auxerre, choć w istocie został sprzedany za 1.1 miliona marek, czyli ledwie odzyskano to, co zainwestowano.
Szandrocho: – Spadliśmy z ligi po zawirowaniach z dzieleniem punktów. Mieliśmy osiemnaście punktów w pierwszej rundzie, Górnik 11. Podzielili punkty, nam zostało 9, Górnikowi 5.5, zaokrąglili w górę, było 6. Pojechaliśmy na Zabrze, przegraliśmy, już mieli tyle samo co my. Prokuratura później pokazała, że to był dziwny sezon i kilka meczów było dziwnych. W ostatniej kolejce rundy jesiennej graliśmy na Radomsku mecz decydujący o wejściu do grupy mistrzowskiej. Dziwnym trafem sędzia podyktował dwa karne, jednego wykorzystali, 0:1. Ruch potrzebował w tym momencie remisu. Mecze miały być rozgrywane o tej samej porze, ale dziwnym trafem Ruch wyszedł po przerwie 20 minut później. My skończyliśmy grać, słyszymy, że Ruch przegrywa z Amiką. Fajnie, to jesteśmy w mistrzowskiej! Włączamy telewizor: tam 70 minuta. Co jest grane?
Skończyło się na 2:2, Ruch oba gole strzelił z karnych, w tym drugiego w 90minucie.
Wasyl robił swoje, jego rola rosła, był jednym z najważniejszych piłkarzy Śląska. Ale to nie piłkarz, który sam mógł zatrzymać lawinę, wziąć na siebie grę.
Aleksander: – W drugim sezonie był nawet mecz, w którym był kapitanem. Dużo doświadczonych odeszło, ale jednak wciąż był bardzo młody. Wykonywał też stałe fragmenty, karne, czasem strzelał z rzutów wolnych.
Szandrocho: – Źle się działo w klubie. Równia pochyła. Spadliśmy do II ligi, potem do III. Wtedy usłyszeliśmy od działaczy, że nie ma takiego klubu jak Śląsk Wrocław. Proszę w piątek zabrać swoje rzeczy, bo nic już z tego nie będzie. W poniedziałek poszła informacja, że sekcja koszykarska nas przygarnie, żebyśmy mogli przetrwać. I tak przetrwaliśmy.
Znowu, jak poprzednio w Hutniku, było jasne, że choć zaznał spadku, tak sam zostanie w lidze. W Śląsku nikt o jego odejście wielkich pretensji nie miał, było oczywiste, że musi iść tą ścieżką. Do dziś wspominany jest tu dobrze, gdy grała tu kadra, niejednokrotnie skandowano z trybun jego nazwisko.
***
Włodarczyk: – Wasyl nie kalkulował, czy mecz, czy trening, zawsze było na sto procent. Mogę powiedzieć, ze poza boiskiem też było sto procent.
Leszek Milewski
O MARCINIE, CO NIE ZOSTAŁ STOLARZEM – PRZECZYTAJ REPORTAŻ O WASYLU W HUTNIKU
Fot. NewsPix