Wycinanie przeciwników z papieru i przekazanie swoim piłkarzom, by się w te figurki rodem z przedszkolnych zajęć wpatrywali. Seanse „Gladiatora” i filmów… pornograficznych. Rozkaz chodzenia po rozbitym szkle, by pokazać, jak duży wpływ może mieć autosugestia. Wyrzucenie kogoś z zespołu, bo za dobrze szło i potrzeba wstrząsu. Rozbijanie Rolexa.
Trenerzy mają różne sposoby na motywację swoich ekip, ponieważ stara prawda nie kłamie: dobry mental to podstawa. Możesz rozpisać nawet najlepszą taktykę, mieć w składzie najwybitniejszych techników, ale jak ci ludzie okażą się zbieraniną bez ładu, bez wiary w zwycięstwo, zwycięstwa nie będzie. Ruszcie z nami w tę podróż pełną psychologicznych gierek, podniosłych słów i – przede wszystkim! – wielu anegdot. Kto wie, może w dzień przed Wigilią jeszcze poczujecie zew potrzebny do ulepienia kolejnego tuzina pierogów.
PROSTOTA
Kazimierz Górski wielkim trenerem był i basta, natomiast co w tych jego wszystkich sukcesach imponowało szczególnie, to fakt, że ten legendarny szkoleniowiec niespecjalnie szukał kwadratowych jaj. Jeśli ktoś jest autorem bon motów w typie dwóch piłek i jednej bramki to wiesz, że liczy się u niego prosty, ale skuteczny przekaz.
Świetnie nakreśla to Jan Nowicki:
– Kasperczak mi opowiadał historię, jak podszedł do niego Górski w Stali Mielec i mówi tak:
– Panie kolego, czy pan zna takiego człowieka, jak Lato?
Kasperczak się tak na niego patrzy, o co chodzi, bo on przecież z Lato spał całymi miesiącami w pokoju.
– No znam, panie trenerze.
– To niech pan coś z nim zawiąże na prawym skrzydle, co?
– Dobrze.
– A jak wam nie wyjdzie, to zawiążcie coś na lewym. Dziękuje bardzo.
No, ale Górskiego lepiej niż Nowicki musi znać Jan Tomaszewski, który wraz z trenerem „parę” ładnych historii w reprezentacji napisał. I „Tomek” opowiada tak:
– Pan Kazimierz motywował nas jedną rzeczą. Mówił, że ich jest jedenastu i nas jest jedenastu. Nigdy nie ustawiał się pod przeciwnika. Skład rywala napisał na tablicy i tylko przystawiał naszych zawodników do ich zawodników. Jeżeli to był Gerd Mueller, to przy Muellerze był Żmuda. Nasz zawodnik miał swojego odpowiednika i każdy wiedział, za kogo odpowiada. Jeżeli szedł prawy obrońca, to Robert Gadocha musiał za nim iść. To było najważniejsze. Dzisiaj niektórzy trenerzy mówią: z Amerykanami gramy 3-5-2, a z Japończykami 1-10. A pan Kazimierz swoim podejściem nas doceniał, co nas niezwykle motywowało.
I dalej: – Mówił nam pewną rzecz: „niech każdy z was zada sobie w duchu jedno pytanie. Czy zrobiłem wszystko, żeby przygotować się do tego meczu? Jeśli każdy z was powie sobie, że tak, to trudno, przeciwnik był lepszy.” I po meczu piłki wodnej we Frankfurcie każdy z nas schodził z takim poczuciem, no, może poza Robertem Gadochą, który wziął pieniądze od Argentyńczyków, oszukał nas i może nie był sobą. Natomiast inna sytuacja: po meczu z Włochami pan Kazimierz powiedział, że mamy wolne do 23. Na drugi dzień idziemy na śniadanie, ja się patrzę, a Adam Musiał siedzi w recepcji przed jadalnią i jest smutny.
– Cześć, co się stało?
– Pan Kazimierz mnie wyrzucił.
– Co? Głupi jesteś? Jak to, wyrzucił?
– Normalnie, wyjeżdżam ze zgrupowania.
Okazało się, że on się spóźnił pół godziny i pan Kazimierz wyczuł od niego dwa-trzy piwka. Po śniadaniu ja z Kaziem Deyną poszliśmy do prezesa Maja, żeby to załagodzić, przecież to były mistrzostwa świata, ale on nie chciał reagować. Poszliśmy więc do pana Kazimierza, ale on też stwierdził, że nie ma dyskusji i Musiał wyjeżdża. Błagaliśmy go jednak i w końcu wybłagaliśmy, by tę decyzję odłożył do po meczu ze Szwecją. Powiedział, że dobrze i pogadamy po tym spotkaniu. Myśmy myśleli, że Adam będzie grał. Niestety okazało się, Adam został wyrzucony na trybuny. Popieprzyło nam to wszystko, bo na lewej obronie grał Antek Szymanowski, a na prawej zadebiutował Zbyszek Gut. Szło nam jak po grudzie, Szwedzi byli lepsi, ale przegrali 0:1. Do czego zmierzam – pan Kazimierz, później jak go spytałem, dlaczego to zrobił, stwierdził: – Za dobrze szło, potrzebny był lekki wstrząsik. Myślałem, że go zabiję!
Cóż, innym – choć oczywiście nie takiego kalibru – królem prostoty był Franciszek Smuda. Gdy prowadził Wisłę Kraków na przełomie wieków, wchodził do szatni na pięć minut, przekazywał chłopakom, co mają grać i wychodził. W końcu jednak któryś z asystentów nie wytrzymał i podał te metody w wątpliwość.
– A rywale, może o rywalach coś im powiemy?
– Co, kurwa? Ja się nie będę przejmował kimś z KSZO Ostrowiec, przecież oni nie potrafią grać w piłkę.
Szkoda, że po latach tej motywacji nie kupili kadrowicze na Euro. Rosja może nie okazała się Brazylią, ale zabrała nam punkty, a potem oba zespoły nie wyszły z grupy śmiechu.
Bogusław Kaczmarek twierdzi, że nie ma co z odpraw robić jakichś niestworzonych historii. – Jak słyszę te gadki o „meczu walki”, o „gryzieniu trawy”, to się zastanawiam, czy mówimy jeszcze o futbolu. Jak ktoś chce walczyć, to niech idzie na inscenizację bitwy pod Grunwaldem. Albo puszczanie filmów wojennych. Jeszcze nie widziałem piłkarza, który biegałby po boisku z bagnetem. Ale do rzeczy. Ja wierzę w słowo. Nim można zmotywować. Ale najpierw trzeba znać tych zawodników, bo co z tego, że ja na nich nakrzyczę, a to nie zadziała, bo oni przy krzyku łamią się psychicznie? – pyta retorycznie.
I sam przyznaje, że najtrudniej o skuteczną motywację było w klubach, gdzie jego piłkarze nie dostawali pieniędzy. – Ale też nie rzucałem tekstami „panowie, bieda jednoczy”, tylko zdroworozsądkowo. Czyli dzisiaj zagracie kaszankę, to jutro wam nikt roboty nie zaproponuje. Pamiętam, że kiedyś pojechaliśmy z GKS-em Katowice do Szczecina. My bez wypłat, oni z kasą i poważnymi nazwiskami jak na tamte czasy. Zajechaliśmy, kasy mieliśmy tylko na śniadanie w hotelu. Poszliśmy na spacer, a to był początek ery bankomatów w Polsce, więc Wojtek Szala czy ktoś inny podszedł i sprawdził, czy doszedł przelew. Bo my mieliśmy prowiant już sobie opłacić na miejscu. No i przelew nie dotarł. A my, proszę sobie wyobrazić, te Pogoń ograliśmy. Po meczu spotkałem się z Sabrim Bekdasem, prezesem Pogoni. Pytał „Bobo, a coś ty im nagadał, że oni tak grali?! Jakiś film im puściłeś?”. A ja żadnego filmu nie puszczałem. Bo jak masz dobrze przygotowanych zawodników, to przed meczem możesz im puścić nawet „Bolka i Lolka”.
Z tezą Kaczmarka zgodzić się może Ivan Djurdjević. – Ja przed meczem do szatni w ogóle nie wchodzę. Po co? Sześć dni przygotowywałem zespół do tego spotkania. Oni już wszystko wiedzą, nie ma co im mieszać w głowie. Ostatnie krzyki motywacyjne zostawiam piłkarzom.
– Czasami trenerzy zostawiają motywację piłkarzom. W Polonii Krzysztof Chrobak, trener niezwykle spokojny, oddawał „brudną robotę” w ręce doświadczonych piłkarzy, takich jak chociażby Igor Gołaszewski – wspomina Mariusz Mowlik.
Nawet Mourinho przed jednym z meczów w Chelsea pozwolił poprowadzić odprawę jednemu z masażystów. – W sumie nie wiem, o czym mówił, bo krzyczał coś ze szkockim akcentem. Ale chłopakom chyba się podobało, bo bili brawo.
ZAJĘCIA PLASTYCZNE
Wszyscy pamiętamy o wspaniałym dwumeczu Wisły z Saragossą w Pucharze UEFA 00/01, ale pewnie jakbyście mieli odpowiedzieć, to część z was, może i spora, nie pamiętałaby, z kim Wisła poległa rundę dalej. Mianowicie z FC Porto. Tej zakładanej amnezji nie ma co się dziwić, bo nie były to starcia z większą historią – niby 0:0 w Krakowie dawało jakieś nadzieje, ale jak przyszło do rewanżu, to Portugalczycy strzelili trzy sztuki, Biała Gwiazda żadnej i do widzenia.
Natomiast Orest Lenczyk już przed pierwszym spotkaniem miał plan.
Otóż wyciął przeciwników Wisły bodaj z gazet, czy czegokolwiek, rozdał swojej ekipie i kazał jej wpatrywać się w oblicza następnych rywali. Każdy z piłkarzy miał dokładnie zapamiętać konkretnego z zawodników, z którym przyjdzie mu się zmierzyć, wyobrazić sobie to starcie i potem przekuć to na boisko. Wiślacy na początku nie mogli w te cuda uwierzyć, trochę kpili z tych metod, ale gdy zobaczyli, że Lenczyk nie żartuje, rzeczywiście patrzyli w te zgrabnie wycięte kreacje.
Robił to przed pierwszym meczem i Tomek Frankowski, dostając do ręki obrońcę, z którym miał bezpośrednio rywalizować. Patrzył, patrzył, nie wiedział do końca po co, ale jednak gapił się w tego portugalskiego prześladowcę. Gdy już mógł poczuć, że na to wyzwanie jest gotowy, dowiedział się, że… mecz zacznie na ławce rezerwowych. Facet, który dopiero co przesądził o awansie z Saragossą, dopiero po przerwie zmienił Kulawika.
Cóż, wycinanki i roszady taktyczne Lenczykowi nie pomogły.
SZKOŁA BIAŁOSTOCKA
Paru trenerów przez ostatnie lata w Jagiellonii się przewinęło i też nie były to nazwiska, które w polskiej piłce nic nie znaczą. Probierz, Michniewicz, Stokowiec. Dziś top szkoleniowców w Polsce. Każdy jednak inny. U Probierza nie było przebacz, krzyk leciał za krzykiem. Jakie więc było zdziwienie u piłkarzy, gdy po przegranym 1:6 meczu z Lechem Poznań, usłyszeli od Stokowca skromne:
– Głowy do góry, nic się nie dzieje, daliście z siebie wszystko.
Może Stokowiec już wtedy wiedział, że zostanie zwolniony i dlatego nie wykrzesał z siebie nic więcej, ale piłkarze opowiadali potem, że za Probierza trzeba byłoby wzywać do klubu majstra, żeby wstawił nowe drzwi.
I ktoś może pomyśleć, że to był problem Mamrota, bo to też człowiek spokojniejszy niż Probierz, a zmieniał właśnie jego. Nie, Mamrot nie dawał sobie w kaszę dmuchać i jak trzeba było utrzymać dyscyplinę w zespole, robił to. Jeden z zagranicznych piłkarzy, który żył w bliskich relacjach z alkoholem, dostał od niego karę pięciu tysięcy euro, co już jakimś wydatkiem jest. Inna sprawa, że nie grał dobrze ani przed karą, ani po karze.
JANUSZ WÓJCIK
Nie było rady, jeden z podpunktów trzeba było zatytułować imieniem i nazwiskiem tego szkoleniowca, bo wypracował on taki styl motywacji swoich piłkarzy, że włożenie go w jakiekolwiek ramy jest niemożliwe. „Wójt” to „Wójt”, żadne prostoty, wycinanki, krzyki czy gierki psychologiczne. Coś innego. Nie mówimy, że coś szczególnie skutecznego, ale jednak innego.
Maciej Żurawski:
– Przy okazji jakiegoś meczu, kiedy trener postawił mnie bodaj na pomocy, stwierdził: „Żuraaaw, ja wiem, że ty sobie lubisz depnąć w pedał!” Te jego sformułowania były zabawne, ale przynajmniej wszyscy wiedzieli, co mają robić. Każdy trener ma swój sposób bycia, taki trochę kit, na którym jedzie i to też jest ważne, żeby umieć dotrzeć do zawodników. Też nie wiem, co trener robił wieczorami, ale rano zawsze wyglądał fantastycznie. Uczesany, wypachniony. Wzór.
Do Piotra Włodarczyka:
– Słuchaj no, misiu. Jeśli w ciągu pięciu minut nie oddasz celnego strzału na bramkę, to przybiegniesz do mnie z powrotem, robisz dwa kółka wokół boiska i dopiero wracasz do gry.
Przed meczami:
– To piękni chłopcy, ładnie wyglądają, jak grają na gitarach, gdy świeci słońce. Niech sobie grają, ale nie dzisiaj i nie tutaj w Warszawie. Nam tu nikt, kurwa, nie będzie grał! Bo od grania my dzisiaj jesteśmy. Jedziemy z nimi od samego początku. Kurwa, kiełbachy w górę i do boju.
– Pamiętajcie, że przed nami mecz życia. Rodziny będą na was patrzyły, cieszyły i płakały z wami. Panowie, czekają nas kolejni frajerzy do opierdolenia!
– Pierwsza minuta! Pokazujemy, kto tu rządzi! Jedziemy równo z murawą! Wślizg, wślizg, wślizg! Opierdalamy ich! Niech pamiętają ten dzień do końca życia!
– Nie możecie przegrać z gośćmi, którzy na co dzień kopią się z kangurami!
– Biało-czerwona na maszt i ładujemy frajerów w kakao!
W przerwie:
– Co to ma kurwa być? Nie tak się umawialiśmy! Miała być walka, jazda z frajerami! Musimy zatrzeć tę kompromitację, musimy strzelić jednego gola! A jak strzelimy jednego to i drugi wpadnie! A jak drugi wpadnie, to w rewanżu wystarczy nam 3:0! Pomyślcie o tym!
Wojtek Kowalczyk z Wójcikiem żył bardzo dobrze i tak tłumaczył te wszystkie gierki szkoleniowca w Super Expressie: – Dziś, gdy Mourinho naskoczy na innego trenera lub zawodnika rywali, to mówi się, że to wybitny strateg, że w ten sposób ściąga presję z piłkarzy. A może Wójcik robił to samo już w latach 90.? Kiedy słyszeliśmy o kakao, kiełbasach i biało-czerwonej na maszcie, to nikt nie przejmował się, przeciwko jakim piłkarzom przyjdzie nam grać. Ja na odprawach byłem wyluzowany, chciałem wyjść na boisko i rozjechać przeciwników.
PRZERWA I UWAGI Z ŁAWKI
Obudzeni w środku nocy jesteśmy w stanie wyrecytować przemowę Jerzego Engela do polskich piłkarzy przy okazji przerwy w meczu z Koreą. Pamiętamy, że rządy Piotrka w środku pola mają być zdecydowane, że nie poszła ani jedna piłka do ataku od pomocników, ani jedna (!), że pierwsze piętnaście minut było perfekt, perfekt (!!!), a potem oddaliśmy pole. Tak naprawdę nie wiemy co w tej scence jest aż tak ujmującego, bo przecież nie porwała naszych do odrobienia tego wyniku, Engel nie gra tam roli amerykańskiego coacha, ale cholera… No, to się pamięta.
A wspomniany Górski, gdy w jego debiucie kadra remisowała ze Szwajcarią, 1:1 spytał w przerwie: – Wydaje mi się, że nie dotrzymujemy, koledzy, słowa, nie wykonując tego, co wspólnie ustaliliśmy. Czy mam się powtarzać?
Skończyło się na 4:2 dla nas.
Choć w gronie trenerów znajdą się pewnie tacy, którzy chcą wiernie kopiować suszarki sir Aleksa Fergusona, to wielu jednak traktuje ten kwadrans w szatni jako moment na przekazanie kilku wartościowych uwag bez podnoszenia głosu. – Gdybym wchodził do szatni i krzyczał tydzień w tydzień, to po czterech kolejkach nie miałoby to żadnego efektu. Jak w domu – jeśli rodzic rzadko podnosi głos, to w momencie, gdy już to zrobi, dzieci wiedzą, że sytuacja jest poważna. Mocne odprawy w przerwie robiłem zatem może ze dwa razy w sezonie – mówi Mariusz Rumak.
– Jakoś nigdy nie byłem wielkim fanem tych suszarek w przerwie. Na ogół piłkarz wie, kiedy zagrał słabo i nie potrzebuje krzyczącego trenera nad uchem, a prostych wskazówek co poprawić. Na mnie działało coś takiego i na drugą połowę wychodziłem inaczej nastawiony. No chyba, że zagrałem tak, że już nie wychodziłem… – śmieje się Błażej Telichowski.
Niektórzy trenerzy próbują te wskazówki przekazywać już w trakcie meczu i nie czekają na przerwę. – Gdy byłem młodym trenerem, to też chciałem żyć z drużyną, skakałem, krzyczałem, machałem rękoma. Ale później dojrzałem i sobie to odpuściłem. Piłkarz i tak cię nie słyszy. Dlatego, gdy dzisiaj patrzę na takich trenerów, którzy robią z siebie wiatrak przy linii, to myślę, że to bardziej scenka pod kibiców czy pod kamerę, bo realnego wpływu na zespół nie przynosi to żadnego. Dla mnie to wydzieranie się przy linii to takie stukaniem łyżką o parapet – twierdzi Bogusław Kaczmarek.
– Graliśmy pewnego razu mecz przy bardzo wysokiej frekwencji. 30 albo 40 tysięcy kibiców, piłkarz wtedy kompletnie nie słyszy tego, co krzyczy trener. Franz Smuda krzyczał coś przy linii do mnie, ale nie miałem prawa go słyszeć. Zwłaszcza, że grałem przy przeciwległej linii. Ale wiedziałem, że czegoś chce ode mnie, bo przedzierało się przez krzyk kibiców smudowe „Panama! Panama!”. Co miałem zrobić? Pokazałem mu uniesiony kciuk na znak, że rozumiem. Po meczu podszedł do mnie i mówił „Luis, dobrze przyjąłeś te wskazówki, od razu to lepiej wyglądało!” – wspomina Luis Henriquez.
Wjazd z bramą do szatni przeprowadził kiedyś Maciej Skorża przy Łazienkowskiej. Akurat wtedy był trenerem Lecha, Kolejorz przegrał kilka dni wcześniej finał Pucharu Polski na Stadionie Narodowym. Wyścig o mistrzostwo Polski wchodził w decydującą fazę i mecz przy Ł3 mógł zadecydować o tym, czy trofeum zostanie w Warszawie, czy trafi do Poznania. Do przerwy było 0:0, a w szatni lechitów panowały całkiem niezłe nastroje. Przecież remisowali na stadionie rywala, który niedawno ograł ich w walce o puchar. Atmosfera zadowolenia pękła jednak, gdy do szatni wpadł Skorża. Purpurowy ze ze złości.
– Kurwa, czy wy ich widzicie? CZY WY ICH WIDZICIE? Oni są osrani na tym boisku, boją się przyjąć piłkę pod presją, nic nie grają. A wy stoicie i patrzycie. Kurwa, wy stoicie i patrzycie, zamiast ich dojechać.
W tym momencie Skorża odwraca się do siedzącego za nim Karola Linettego. Chłopaka czasami do przesady skromnego i cichego, który za dzieciaka z nerwów wyłamywał sobie palce w szatni.
– A ty? Jak się nazywasz?
– Linetty, trenerze.
– Jak ty się, kurwa, nazywasz?!
– No Karol Linetty, trenerze.
– TEN, KURWA, LINETTY?! CO CIĘ NIBY CHCĄ W BORUSSII DORTMUND I ANDERLECHCIE?!
– No tak, trenerze.
– No to wychodzisz, kurwa, na drugą połowę i tego Vrdoljaka, to masz zapierdolić. Siadasz mu na plecach, on jest przerażony, gdy ma piłkę. Jedziesz z nimi, ale, kurwa, jak Karol Linetty, a nie jakaś wymoczka. Skoro ty jesteś ten cały Linetty, to pokaż to.
Cztery minuty po wznowieniu gry było już 2:0 dla Lecha. Drugiego gola strzelił Karol Linetty. Odebrał piłkę Vrdoljakowi na połowie boiska, przebiegł z nią 30 metrów i strzałem przy słupku zdobył piękną bramkę. Lech ostatecznie został mistrzem Polski.
KINEMATOGRAFIA
Klasyką motywacji jest puszczanie filmów. Najgłośniejszy przykład emisji filmu mającego pobudzić piłkarzy podchodzi z szatni Barcelony, gdy Pep Guardiola zmontował zagrania wszystkich zawodników Blaugrany, podłożył pod to muzykę i cytaty z „Gladiatora”. Hiszpana wyprzedził jednak Czesław Michniewicz, który film z Rusellem Crowem puszczał już w Lechu Poznań przed finałem Pucharu Polski w 2004 roku. We Włoszech swoimi niestandardowymi metodami motywacji zasłynął Serse Cosmi, który w Palermo na niektórych odprawach puszczał… filmy pornograficzne. Uważał, że to spaja grupę i tworzy świetną atmosferę. Coś czujemy, że Cosmi dogadałby się w Wójcikiem w kwestii podnoszenia parów.
– Trener Michniewicz zabierał nas na filmy, ale to raczej nie był sposób motywacji, a metoda na zjednoczenie grupy. Czasami robił na odprawach jakieś wrzutki w odniesieniu do filmu, na którym byliśmy, ale sam film nie miał na nas działać pobudzająco – wspomina Mowlik.
– Jeśli już puszczam film, to na przykład zmontowane fragmenty najlepszych akcji z ostatnich miesięcy. Myślę, że to bardziej trafia do piłkarzy, buduje ich pewność siebie. Nie widzę punktów stycznych między emisją filmu z drugiej wojny światowej i motywacją piłkarzy przed meczem. Myślę, że raczej tego nie kupią – twierdzi Rumak.
SZTUKA ŚCIEMY I PERSWAZJI
Tekst o motywacji bez wspomnieniu o Adim Pinterze nie byłby tym samym tekstem. Austriak, którego historia jest materiałem na książkę, prowadził Lecha Poznań po spadku do II ligi. Słynął z oryginalnego stylu bycia i dość niecodziennych metod motywacyjnych. Lubił przechadzać się po szatni z książką w ręce. Wreszcie jeden z piłkarzy zapytał:
– Trenerze, a co to za książka?
– To jest książka o najlepszym piłkarzu na świecie. Masz, przeczytaj.
I wręczył ją pytającemu. W środku były wycięte kartki, a w lukę Pinter wcisnął lusterko. Piłkarz w książce o najlepszym zawodniku świata widział zatem własne odbicie.
Gdy tamten spadkowy Lech przyjął pewnego razu pięć goli od Włókniarza Kietrz, trener postanowił zrobić odprawę zaraz po powrocie do Poznania. Środek nocy, stary stadion przy Bułgarskej, piłkarze wpatrzeni w kafelki na posadzce, Pinter zaczyna przemawiać:
– Panowie, wynik był słaby, ale ja to widzę zespół, który w przyszłym roku będzie grał w I lidze, zrobimy awans, wierzę w to!
Szatnia jednak jego optymizmu nie kupiła. Na słowa trenera odezwał się Sławomir Twardygrosz: – Co on pierdoli. Przecież my się zaraz z tej ligi spierdolimy.
Bo chodzi też o to, by do piłkarzy swoimi metodami trafić. Nie wystarczy opowiadać pięknie i kwieciście, jeśli słowa nie trafiają na podatny grunt. Czasami zamiast głaskania lepiej przykręcić śrubę. – Bogusław Baniak był w tym mistrzem. Czasami specjalnie wchodził piłkarzom na ambicję. Mieszał ich z błotem, poddawał pod wątpliwość jakiekolwiek umiejętności, ale zostawiał na boisku. Zbesztany zawodnik wychodził z szatni i mówi „no, to teraz ci, chuju, pokażę”. I grał świetnie, a Baniak cieszył się przy linii, bo taki był jego plan – opowiada Mowlik.
Adam Topolski z kolei motywację opierał na ściemnianiu. Przed ważnymi meczami kłamał piłkarzom, że przyjechali ich oglądać skauci wielkich klubów. – Słuchaj, ostatnio może grałeś słabo, ale dzisiaj ogląda cię Bayern Monachium. Czujesz to? Bayern Monachium! Ten wielki Bayern! Widziałem ich skauta, wiem że przyjechali na ciebie. Więc odstaw dzisiaj taki koncert, że za miesiąc będziesz już w Bawarii.
Działało. Może do Bayernu jego zawodnicy nie wyjeżdżali, ale w dwóch czy trzech meczach pojedynczy piłkarze grali tak, jakby oglądał ich Bayern, Real i Barcelona.
Siła autosugestii jest nieoceniona – o ile oczywiście próba jej wcielenia nie przybiera karykaturalnych form. Christoper Daum w Bayerze Leverkusen kazał chodził piłkarzom po pokruszonym szkle. Mauricio Pochettino w Tottenhamie zabrał zespół na spacer po rozżarzonych węglach. Były trener reprezentacji Chorwacji, Miroslav Blazević, przed jednym z meczów wszedł do szatni, zdjął swojego Rolexa i rzucił nim na podłogę, a następnie kilka razy go zdeptał. – No i tak macie z nimi zrobić! – po czym wygonił zawodników na boisko.
– Dobry w pompowaniu piłkarzy był Leo Benhakker. On właściwie samą swoją osobą wzbudzał szacunek. Potężne CV, swoje lata na karku, postura Clinta Eastwooda. Pamiętam, że zapytał mnie jak się zwracać do Grześka Bronowickiego. Mówię, że normalnie, po imieniu. A on na to, że „Grzegorz” w życiu nie wymówi. Nadał mu ksywę jak z westernu – Big Brono. I cały czas tak do niego mówił. Pompował go strasznie i efekt był taki, że w meczu z Portugalią nie pograł Ronaldo, nie pograł Nani, tylko nasz Big Brono – wspomina Kaczmarek.
No i klasyk. Stadion Śląski, Ruch podejmuje Inter. Jan Rudnow zaprasza zawodników do szatni. Niemal za ścianą ten wielki Inter, a trener staje przy tablicy zasłoniętej jakąś szmatą. Zawodnicy głowią się – co tam jest? Czy trener ma jakiś niesamowity sposób na ogranie mediolańczyków? Napięcie sięga zenitu, piłkarze czekają na przemowę szkoleniowca, a wtedy on ściąga płachtę z tablicy. Na niej widnieje napis: „Choć makaron bardzo lubimy, to dziś Włochom wpierdolimy!”.
DAMIAN SMYK
PAWEŁ PACZUL
Fot. Newspix