Kolejny rok przyniósł kolejne kontrowersje związane ze Złotą Piłką. Czy to dobrze, że wygrał Messi – czy może niedobrze? Moim zdaniem nie ma tak, że dobrze albo niedobrze, bo Złota Piłka jest pozbawiona większego znaczenia. Najważniejsi są ludzie, ale który z nich dostanie tę nagrodę, to już niemal wszystko jedno.
Nie dość, że sama idea wybierania najlepszego gracza w sporcie zespołowym jest absurdalna, to jeszcze brak nam instrumentów do określenia, kto jest obiektywnie najlepszy. W jaki sposób można rozpatrywać zawodników poza drużyną? Chyba nikt zdrowy na umyśle nie sądzi, że James Milner jest jednym z najlepszych piłkarzy na świecie – a jednak nie możemy stwierdzić, że nie jest. Dopóki nie otworzymy pudełka, Milner jednocześnie wygrywa Złotą Piłkę i znajduje się na najlepszej drodze do stania się biomasą. Z braku narzędzi musimy uznać, że system jest wszystkim, a zawodnik niczym i nie ma jak ocenić, kto jest najlepszy.
Długo tak myślałem, nie zdając sobie sprawy, że to bzdura – sposób, żeby sprawdzić, kto jest najlepszy, istnieje. I jest bardzo prosty: piłkarski oktagon.
Jeden na jednego bez sprzętu.
W futbolowym Tenkaichi Budōkai liczyłoby się czyste piłkarskie rzemiosło – kto kogo jebnie dryblingiem, a kto komu sprytnym kopniakiem wyłuska kawałek świni napełniony niejaką mieszaniną azotu, tlenu i gazów szlachetnych.
Ronaldo bez kolegów nie byłby już taki mądry i nie mógłby czatować na bezpańską piłkę, którą można celowo nieczystym strzałem posłać do siatki. W oktagonie nie ma bezpańskich piłek – jest tylko dwoje błyszczących w ciemności oczu, masa zębów i twarde kolana typa, który przez cały czas kryje cię na plaster. Leo Messi musiałby w końcu zacząć biegać zamiast przechadzać się tam i z powrotem po zielonej trawce. I może by się okazało, że w ruchu nie jest już taki dobry, bo wszystkie wielkie myśli rodzą się podczas spaceru. A gdyby doszło do jego spotkania z Van Dijkiem, niewielki Argentyńczyk nie mógłby kampić za plecami innych piłkarzy Barcelony, tylko musiałby stanąć do honorowego pojedynku. Mano a mano, le combat singulier. Jak to mówił kwartet córkosynów z Abby – winner takes it all. I moglibyśmy w końcu dostać odpowiedź na pytanie, co się wydarzy, gdy niepowstrzymywalna siła natrafi na niewzruszalny obiekt.
Niemniej wątpię, żeby do takiego spotkania doszło w finale, bo w małym formacie królowaliby ci, dla których w starym porządku nie było miejsca. Gracze box-to-box nie mają swojego Dnia Weterana i mało kto się troszczy, czy w ogóle żyją. “Pomocnik” – już sama ta nazwa w języku polskim świadczy o tym, że nie mamy do czynienia z pełnoprawnym graczem; “pomocnik piłkarza” – niczym tytuł świeżo po skończeniu technikum futbolowego. Nie ma eulogii dla Bernardo Silvy – gracz Manchesteru City od dwóch lat jest w czołówce najlepszych piłkarzy globu, a nikt za dobrze nie wie, jak on wygląda. Dopiero w poprzedniej edycji FIFY przestał posiadać generyczną twarz – wcześniej można nim było zagrać co najwyżej w znakomitej skądinąd grze “Mass Effect”. Tak samo pogardliwie traktowano finalistów Ligi Mistrzów z Atlético – Saúl czy Koke mogliby spokojnie wyjadać resztki ze śmietnika gdzieś w Londynie i nikt by nie zwrócił na nich uwagi. Oktagon uratowałby takich jak oni – all-rounderów, którzy trwają wiecznie zawieszeni między atakiem a obroną i łączą najlepsze rzeczy z obu światów, a wciąż nie potrafią latać.
Piłkarski oktagon to jak trzydziestu dziennikarzy na dnie oceanu skutych łańcuchem – dobry początek. Futbol czeka już pięćdziesiąt lat na remont – potrzebna jest gruntowna zmiana w sposobie postrzegania, bo obecny nie działa. Nie chodzi oczywiście o to, o czym zaczyna się dosyć nieśmiało napomykać: że nikogo nie obchodzi Ciro Immobile mający więcej goli niż Lewandowski czy że Timo Werner w kanadyjskiej klasyfikacji jest wyżej niż wielbiciel alternatywnego porządku obiadów, a jakoś nie widać narodowych kampanii “Werner na prezydenta”.
Dajemy się powozić narracjom – a jedna z nich jest dużo bardziej szkodliwa od reszty.
Lata dominacji Cristiano i Messiego, powierzchownie odbierane jako festyn futbolu, grożą tak naprawdę światowym kryzysem. Mamy obecnie do czynienia z hiperinflacją bramek. Wierzymy gazetom, że czołowi strzelcy Europy ładują jak szaleni – wierzymy, bo nikt już nie nadąża tego wszystkiego oglądać. Tu cztery, tam osiem, no i super, lecimy dalej – oho, a co to, Lewy się przewrócił na treningu? Już od dawna nikt tego nie kontroluje, każdy sobie strzela, jak i gdzie mu się podoba. Bańka goli, w której żyjemy, jest nadmuchana do granic możliwości – a gdy pęknie, to Złotą Piłkę dostanie Cavani za 11 bramek dla Montrealu Impact (i dwie asysty w meczu reprezentacji).
Rękawicę systemowi rzucił tylko Diego Simeone, który od lat prowadzi w Madrycie swoją krucjatę. Na Wanda Metropolitano parytet gola jest świętością, a “Cholo” stworzył wokół siebie prawdziwy bramkosceptyczny kościół. Choć niektórzy jego apostołowie, jak Gabi, Godín, Juanfran czy Tiago rozpierzchli się po świecie, to wciąż wierzą w ustalenia z Bretton Woods i głoszą jedenaste przykazanie – “nie strzelaj”. W ich miejsce Simeone na swoje podobieństwo ulepił nowych, a potem tchnął im w nozdrza pokojowe przesłanie. Nic więc dziwnego, że najsłynniejsi z obrońców grających na pozycji ‘9’ na jakimś etapie kariery trafili pod jego skrzydła. Costa, Torres, Mandžukić, Falcao, Morata – wszyscy opadli na jedno kolano w kazamatach Wanda Metropolitano i przysięgli bronić goli. Nawet Antoine Griezmann w końcu to pojął, choć oczywiście ludzie z mózgami wypranymi neoliberalną narracją o drapieżnej bramkostrzelności będą uważać to za wadę. Czy można się temu dziwić? Człowiek boi się tego, czego nie rozumie – i niezmiernie trudno jest wyjść poza strefę komfortu swoich chujowych komunałów.
Podobnie traktowany jest Hafiz Marikar, dziennikarz ze Sri Lanki powszechnie wyśmiewany za swoje egzotyczne wybory. W 2017 na szczycie listy umieścił Bonucciego i De Geę, a w tym roku pierwsze miejsce dostał od niego Trent Alexander-Arnold. Był to chyba jednak tzw. research ziemkiewiczowski, bo obrońca Liverpoolu zanotował kilkanaście asyst, więc jest bepośrednio zamieszany w strzelecką hekatombę – nawet srilankański parezjasta czasem się myli. Podobnie działa pochodzący z Gwatemali Francisco Aguilar Chang, który swoimi głosami poparł odpowiednio: Alissona, Van Dijka i De Jonga. Czy to najzdrowsi na umyśle ludzie z nas wszystkich? Konsekwentnie oddają bramkosceptyczne głosy i nigdy nie wybierają Lionela Messiego. Tak, twierdzą, to zapewne najlepszy piłkarz na świecie, ale to on jest głównym zagrożeniem dla równowagi bramek.
I dlatego to Virgil van Dijk zasłużył na Złotą Piłkę. Nagłe przebudzenie elektorów Ballon d’Or, które prawie dało Holendrowi wygraną, pokazuje, że nie są ślepi. W przededniu światowego kryzysu lobbują za człowiekiem, który broni złotego standardu z Wanda Metropolitano. Van Dijk jest strażnikiem równowagi, który na swoich długich nogach nieśpiesznie patroluje boiska. Gdy widzi napastnika przy piłce, ma przed oczami przyszłą katastrofę i nie zastanawia się dwa razy, tylko wali w ryj. Holender jest chodzącym kongresem wiedeńskim, niestrudzenie broniący ludzkości przed obłędem. Nie wszyscy bohaterowie noszą peleryny. Supermocą Van Dijka jest, oczywiście oprócz znanej wszystkim nieprzedryblowalności, jego nadzwyczajna świadomość społeczna i to z niej czerpie siłę – a my wszyscy z niego.
Virgil van Dijk to ostoja zdrowego futbolu – choć oczywiście nie jest pierwszy. Zbiorowe zaczadzenie zgubnym heroizmem bramkostrzelności to wytwór najnowszych czasów. Dowodzi tego choćby ciekawy przypadek Hugo Sáncheza, który w Realu Madryt miał podobne liczby co Cristiano i Messi, ale nigdy nie był nawet nominowany do Złotej Piłki. Nawet po sezonie 1989/90, gdy strzelił w lidze 38 goli w 35 meczach (wszystkie bez przyjęcia – powtarzam, wszystkie ligowe gole strzelił z pierwszej piłki), został wyautowany, a w pierwszej piątce plebiscytu było trzech obrońców – no, powiedzmy, dwóch, żeby uniknąć pułapki Malthusa, bo Niemiec sam już nie pamięta, kiedy grał w pomocy, a kiedy na obronie. Le cabaret? Gdyby coś takiego spotkało Roberta Lewandowskiego, huk, z jakim wybuchłby ze złości, byłby słyszalny na wszystkich pierścieniach Saturna.
Czego uczy nas ostracyzm, jakiemu został poddany Sánchez? Przede wszystkim, żeby nie być spoza Europy, bo nawet sto osiemdziesiąt sześć bramek w ciągu pięciu lat nie pozwoli na nominację. W czasach zimnej wojny głosujący mieli zasady i dużo więcej rozsądku – i nikogo nie powinno dziwić, że dwukrotnie wygrał Franz Beckenbauer, a raz nawet Lew Jaszyn i ta jego słynna czapka, w której nosił ziemniaki.
Gdy byliśmy dziećmi, gol to było coś – nie każdy na osiedlu go miał. Chyba już najwyższa pora wrócić do futbolu naszych ojców i dziadów – do czasów, gdy bramki miały faktycznie jakąś wartość. W swojej słynnej publikacji “Symulakry i symulacje” Diego Simeone rozprawia się z niedorzecznym jego zdaniem twierdzeniem, jakoby gole miały wartość autoteliczną. “Wielu uważa”, pisze Argentyńczyk, “że styl powinien być ofensywny i im więcej bramek, tym lepiej. Gdzieniegdzie pada wręcz argument tzw. atrakcyjności dla kibiców. Trudno o bardziej kłamliwy i bardziej szkodliwy mit”. Na poparcie swojej tezy przywołuje między innymi sławny finał Ligi Mistrzów, w którym Manchester United strzelił w ostatnich sekundach dwa gole Bayernowi i oba były paskudne. Manchester, argumentuje Cholo, wygrał tak jak należy, tylko jedną bramką – a mimo to mecz ten jest stawiany za wzór kibicowskiego ładunku emocjonalnego. “Wspaniały triumf oszczędności, w którym piłkarze Fergusona wyczekali do samego końca, żeby mieć pewność, że nie będzie trzeba strzelać ani jednego więcej”. W ostatnim rozdziale Argentyńczyk określa ten mecz mianem swojego ulubionego, choć zaznacza, że za wzorcowy należy uznać finał Milanu z Juventusem. “Klasa, szyk i podziwu godna konsekwencja”, zachwyca się Simeone. “Mój Boże, zero bramek w sto dwadzieścia minut – rzadko się zdarza, żeby wszyscy tak wytrzymali i nikt nie dał się zjeść sztucznej presji kibiców.”
Parę dni temu na łamach angielskiego popularno-naukowego dwumiesięcznika “Nautilus” Simeone zajął stanowisko w sprawie tegorocznego głosowania na Złotą Piłkę, twierdząc, że Leo Messi wiedzie nas ku entropii. Zwrócił się też bezpośrednio do wszystkich elektorów Ballon d’Or, którzy mają serce po właściwej stronie i głosowali tak, jak należy.
“I love you, and I thank you”, zakończył swój debiutancki esej, “I thank you, Van Dijk thanks you”.