Każdy z was pewnie ma takich piłkarzy, o których co jakiś czas czytał na 90minut.pl, jakoś ich kojarzył i czasem nawet obejrzał gdzieś gole lub interwencje, ale w gruncie rzeczy niewiele mógł o nich powiedzieć. Ba, możliwe, że niektórych nawet nigdy nie widział w akcji. Jeden czy drugi zawodnik grał za granicą na dobrym poziomie i tyle można było stwierdzić, to tam na miejscu był bardziej znany i doceniany. Czasami zostawało tak już na stałe i do dziś się nie zmieniło. Postanowiliśmy się więc zastanowić, kto za ostatnich 20-25 lat pasowałby do takiej charakterystyki i pokrótce przybliżyć jego historię. Są tu również nazwiska wciąż grające w piłkę, w paru przypadkach proporcje jeszcze mogą się odwrócić.
Żebyście dobrze zrozumieli kryteria: nie chodzi nam o piłkarzy, którzy po prostu prawie całą karierę spędzili za granicą i wyrobili sobie tam bardzo mocną pozycję, bo w takim przypadku do zestawienia nadawaliby się również Jerzy Dudek, Tomasz Kuszczak, Ebi Smolarek, Mariusz Lewandowski czy, dajmy na to, Przemysław Tytoń. Oni jednak również uzyskali wielką rozpoznawalność w Polsce, przebijali się do masowej świadomości, dlatego w tytule piszemy „bardziej znani i cenieni”, to się musi łączyć. Z tego względu nie ma Grzegorza Rasiaka, który pewnie na Wyspach był bardziej ceniony, ale w kraju z pewnością bardziej znany, choć niekoniecznie z pożądanego przez siebie powodu. Dlatego nie ma Krzysztofa Warzychy, który w Grecji do dziś jest legendą i ludzie kłaniają mu się w pas, jednak i na krajowym podwórku sporo zwojował, święcąc triumfy z Ruchem Chorzów. W pierwszej kolejności szukaliśmy postaci, które nawet w swoim sportowym szczycie, w kraju znajdowały się w cieniu.
Niektórzy z poniższej listy mocniej zaistnieli w polskiej przestrzeni już po zawieszeniu butów na kołku, tak jak na przykład Radosław Gilewicz. Odnosimy się jednak wyłącznie do okresu, w którym grali.
A wam przychodzą do głowy jeszcze jacyś piłkarze, może o kimś zapomnieliśmy?
PIOTR LECIEJEWSKI
Modelowy przykład zawodnika, na temat którego krążą różne legendy i wydaje się lepszy niż jest w rzeczywistości, bo tylko o nim czytamy, zamiast go oglądać. Wyjeżdżał z Polski jako niemalże anonim, po osiemnastu meczach w Ekstraklasie, gdy Górnik Łęczna za korupcję od razu zleciał o dwa poziomy niżej. W Norwegii spędził prawie całą karierę i w pewnym momencie naprawdę był tam poważany. Ponad 150 meczów na najwyższym szczeblu, jedenastki sezonu, wyróżnienie dla najlepszego bramkarza całej ligi. Sporo tego. W eter poszło nawet, że byłby gotowy grać dla reprezentacji Norwegii, ale sam zainteresowany w rozmowie z „Przeglądem Sportowym” mocno się z tego wykręcał. – Kiedyś mnie zapytali, czy chciałbym zagrać w ich kadrze, ja odpowiedziałem coś w bardzo dyplomatyczny sposób, a nagłówki potem były takie, jakbym wpychał się do cudzej reprezentacji. Ale sam fakt, że media poruszyły tę kwestię, odebrałem pozytywnie, bo oznaczało, że doceniono moją grę – mówił.
W Norwegii było o nim głośno nie tylko ze względu na dobrą grę. A to pokazał środkowy palec kibicom rywali, a to dusił sędziego po podyktowaniu rzutu karnego przeciwko jego drużynie, a to nie chciał puścić bramki za darmo w ramach fair play, bo wcześniej bramkarz przeciwników przepuścił oddaną piłkę. Potrafił też soczyście zakląć mając koło siebie kamery norweskiej telewizji. Miejscowi nie rozumieli wykrzyczanych słów, polskiemu widzowi nie mogły one umknąć.
Wreszcie zimą 2018 wydawało się, że lepiej poznamy tę postać. Po Leciejewskiego sięgnęło Zagłębie Lubin, zadebiutował w meczu z Legią. Od razu jednak zawalił ostatnią akcję. Eduardo już spudłował, a on go wtedy sfaulował, co skończyło się rzutem karnym, dzięki któremu Legia wygrała 3:2 w 98. minucie. Doświadczony bramkarz przez następne półtora roku wygrzewał ławkę lub trybuny, w lidze wystąpił jeszcze tylko raz – 22 grudnia 2018 z Cracovią, wchodząc za wyrzuconego z boiska Dominika Hładuna. Od pół roku jest bez klubu, na karku 34 lata, to już chyba koniec z poważniejszym kopaniem.
TOMASZ WISIO
Cały seniorski dorobek wicemistrza Europy U-16 z 1999 roku na polskiej ziemi to sześć pierwszoligowych występów wiosną 2017 dla GKS-u Katowice. Delikatnie mówiąc, efekty nie były zadowalające, a zawodnik po tamtej rundzie skończył z kopaniem. Wcześniej wielokrotnie próbował wrócić do Polski. W 2009 roku przebywał już w Białymstoku przed transferem do Jagiellonii, brakowało tylko podpisu pod trzyletnim kontraktem. Na ostatniej prostej coś się wysypało, a Wisio związał się z greckim Ergotelis. Trzy lata później próbował pójść do Zagłębia Lubin, którego jest wychowankiem. Rozmawiał z Pavlem Hapalem, słowacki trener miał być na „tak” i… znów coś poszło nie tak. Minęło kilka miesięcy, pojawił się na testach w Pogoni Szczecin. Nazwał je jednak „upokarzającymi”, nikt z nim nie rozmawiał i po dwóch dniach spakował manatki.
Najwięcej zamieszania było przy następnej próbie z Zagłębiem Lubin, na przełomie 2014 i 2015 roku. „Miedziowi” odezwali się do zawodnika, wysłali swojego skauta na mecz St. Poelten, następnie Wisio zjawił się w Lubinie. Zrozumiał, że klub go chce, wszystko przesądzone, a jedyną sprawą do załatwienia jest jeszcze rozstanie z austriackim drugoligowcem, w którym pełnił funkcję kapitana. Udało się i… wtedy piłkarz dowiedział się w mailu, że jest jedną z kilku opcji, a Zagłębie twierdziło, że było za wcześnie na tak radykalny krok jak odejście z St. Poelten. Wisio się wściekł, nie przebierał w słowach, ale szefowie „Miedziowych” przekonywali, że po prostu za dużo sobie dopowiedział, bo cały czas tylko sondowali możliwość jego pozyskania, niczego mu nie obiecując. – Otrzymał od Zagłębia propozycję dobrego kontraktu, adekwatną do możliwości budżetowych. Kiedy okazało się, że nie zrobimy wyjątku i nie nagniemy przyjętych w klubie reguł, sentyment piłkarza do Zagłębia gdzieś uleciał. Tomasz Wisio nie zaakceptował proponowanych warunków, a my zrezygnowaliśmy z jego pozyskania. Dla porównania podam przykład Aleksandara Todorovskiego, z którym negocjowaliśmy w podobnym czasie. Zawodnik grający na poziomie austriackiej Bundesligi przyjął oferowany kontrakt i podpisał umowę. Wisio, który występował w drugiej klasie rozgrywkowej w Austrii, domagał się zdecydowanie lepszych warunków. Zachował się przy tym nieprofesjonalnie. Nie dotrzymywał terminów i rozwiązał kontrakt w klubie, choć wcześniej nie ustalił z nami warunków i nie przeszedł u nas badań. Nie będziemy brnęli w polemikę z piłkarzem, bo nie mamy sobie nic do zarzucenia – tłumaczył na oficjalnej stronie ówczesny dyrektor sportowy klubu Piotr Burlikowski.
Wisio zaraz potem wrócił do St. Poelten. Rok później oskarżył ten klub… o mobbing i sprawę wygrał. Austriacy po awansie do ekstraklasy uznali, że Polak jest już za słaby. Nie udało się porozumieć ws. rozwiązania kontraktu (poszło o koszty dodatkowe), więc chciano, żeby trenował z rezerwami. Nie zgodził się na to, nie dał żadnego powodu do odsunięcia od zespołu, podał klub do sądu i przyznano mu rację. St. Poelten zamiast się wcześniej dogadać, mocno straciło finansowo. Trenerzy na początku po powrocie do zajęć próbowali go zajechać, ale gdy i im zagrożono sądem, wszystko wróciło do normy. Sprawa odbiła się w Austrii szerokim echem, poruszały ją największe media. Nigdy wcześniej zawodnik tak zdecydowanie nie walczył o swoje prawa z pracodawcą. Szkoda, że tak się skończyło, bo do pewnego momentu doświadczony obrońca pokazywał się z dobrej strony. Mimo gry na drugim froncie, wraz z kolegami doszedł do finału Pucharu Austrii i z tego tytułu zagrał w eliminacjach Ligi Europy, gdzie wyeliminowano Botew Płowdiw i powalczono z PSV.
Doświadczony obrońca po półrocznym pobycie w rezerwach St. Poelten wylądował w Katowicach. Nie miał już wiele do zaoferowania i renomy w kraju nie zwiększył. Jeśli największe polskie tytuły eksponowały nazwisko Wisia, to jedynie w kontekście jego pięknej żony – Słowenki Flory, w przeszłości pracującej jako modelka, a i to głównie dekadę temu.
Co by jednak nie mówić, Wisio latami potrafił grać na solidnym poziomie. W austriackiej ekstraklasie (Pasching, LASK Linz) dobił do 154 meczów, w greckiej elicie dla Ergotelis wystąpił blisko 50 razy. Zimą 2004 z Pasching został wypożyczony do Arminii Bielefeld, lecz przygodę z 1. Bundesligą zakończył na debiucie. Z Hannoverem wypadł fatalnie, był kompletnie nieprzygotowany. Zmieniono go w przerwie, w „Kickerze” dostał najniższą możliwą notę. Kilka dni później zerwał więzadła i to był koniec niemieckich podbojów. Po latach przyznawał, że nie powinien wtedy zagrać, bo zdążył potrenować tydzień w Austrii i niecały tydzień w Niemczech, ale ambicja nie pozwalała mu powiedzieć trenerowi, że jeszcze nie jest gotowy.
KRZYSZTOF KAMIŃSKI
Jeden sezon w pierwszoligowej Wiśle Płock. 45 meczów dla Ruchu Chorzów przez dwa i pół roku. Nim zdążyliśmy wyrobić sobie o nim bardziej wiążące zdanie, ruszył do Japonii i z pewnością nie żałuje. Z Jubilo Iwata po roku awansował do elity i niezmiennie ma w tym klubie mocną pozycję, wszyscy go cenią. Przekroczył już liczbę 150 spotkań na japońskiej ziemi. Do tego on i jego żona wiele korzystają pozasportowo na poznawaniu egzotycznej dla nas kultury, potrafią o niej świetnie opowiadać, o czym kilka razy mogliście się także przekonać na Weszło (tutaj).
W przypadku Kamińskiego wciąż nie jest za późno, by jeszcze mocniej zaistnieć w polskiej piłce, ma dopiero 29 lat, czyli nie tak dużo jak na bramkarza. Pytanie, czy aż tak bardzo mu na tym zależy?
ANDRZEJ KUBICA
Jedna z najbardziej tajemniczych postaci naszej kopanej w ostatnich trzech dekadach. W Ekstraklasie grał dla Zagłębia Sosnowiec, Legii Warszawa i Górnika Łęczna, ale znany jest głównie z dokonań zagranicznych. Dla Nicei strzelił dwa gole w Ligue 1 i zdobył z nią Puchar Francji. W barwach Maccabi Tel Awiw został królem strzelców ligi izraelskiej w sezonie 1998/99. Z Rapidu Wiedeń wypromował się do Austrii Wiedeń, z KSV Waregem do Standardu Liege. W Izraelu miał jeszcze udane sezony w Ashdod SC i Beitarze Jerozolima, a wcześniej spróbował ligi japońskiej. A przecież opuszczał Polskę mając na koncie ledwie jedną ekstraklasową bramkę dla Zagłębia Sosnowiec. Jesień 1995, po dwóch latach w Austrii, spędził w Legii, kilka goli strzelił, ale jej atak był tak mocny, że bardzo trudno byłoby mu się stać wiodącą postacią. W dodatku starsi koledzy go nie lubili, często stawał się dla nich obiektem drwin. On sam twierdził później, że chodziło o zazdrość z powodu wysokiego kontraktu. Na Marku Jóźwiaku odegrał się potem w barwach Nicei, bo w finale pucharu pokonała jego Guingamp. Na koniec kariery, gdy już pół roku nie grał, z niezłym skutkiem odkurzył go Górnik Łęczna.
Gdy Kubica sięgał w Izraelu po snajperskie berło, wreszcie stanął przed szansą debiutu w reprezentacji. Janusz Wójcik powołał go na towarzyskie mecze o Puchar Króla w Tajlandii. W samolocie jednak się nie znalazł i była to jego świadoma decyzja. O tej sprawie wspominał m.in. Igor Sypniewski w swojej biografii napisanej z Żelisławem Żyżyńskim. „Już sam wyjazd zaczął się kuriozalnie, bo już na lotnisku Okęcie…zginął nam piłkarz. Konkretnie Andrzej Kubica, napastnik. Kojarzę go jak przez mgłę, grał wtedy w jakimś izraelskim klubie. W każdym razie, w autobusie jadącym na lotnisko był, na odprawie był, na kontroli celnej był, a w samolocie…już go nie było. Rozumiałbym, gdyby to zdarzyło się w drodze powrotnej – o tak, wtedy niejeden mógłby się zgubić – ale w Warszawie? Samolot już miał startować, gdy nagle któryś z chłopaków powiedział, że nie ma Kubicy. Trener Wójcik zmusił pilota, by wpuścił go jeszcze na chwilę na teren lotniska i zaczęło się nerwowe bieganie. Kubicy jednak nie znaleziono, więc w końcu polecieliśmy bez niego. Już na miejscu dowiedzieliśmy się, że dostał zaproszenie na testy do jakiegoś francuskiego klubu i w ostatniej chwili zdecydował się polecieć tam, a nie z nami, ale nie miał odwagi nikomu tego powiedzieć. Śmieszne trochę”.
Sam zainteresowany żałował takiego posunięcia. – Było to ponad pół roku temu, staram się o tym nie myśleć. Cóż, ewidentnie zawiniłem. Mogę dziś tylko przeprosić trenera Janusza Wójcika i polskich kibiców za ten wygłup – kajał się na początku 2000 roku na łamach tygodnika „Piłka Nożna”.
Kubica kolejnych powołań nie otrzymał, musiał się zadowolić faktem, że biało-czerwoną koszulkę zakładał jako kadrowicz U-21. Po zakończeniu profesjonalnej kariery kopał jeszcze w Błękitnych Sarnów, których jest wychowankiem, a potem słuch o nim zaginął. Jakiś czas temu gruchnęła wieść, że prowadzi w Bielsku firmę consultingową, ale są różne wersje odnośnie prawdziwości tej rewelacji.
ROMAN DĄBROWSKI
W Turcji do dziś jest kojarzony i ceniony, w Polsce pamiętają go już głównie ci lubiący futbol niszowy, szukający zapomnianych tematów. Dąbrowski, znany nad Bosforem jako Kaan Dobra, przez dwa sezony był podstawowym piłkarzem Ruchu Chorzów, ale klub przestał być wypłacalny i nadszedł czas na zmianę otoczenia. Trener Edward Lorens chciał szybkiego skrzydłowego wziąć ze sobą do Górnika Zabrze, weto postawili działacze „Niebieskich”. Tak naprawdę kto wtedy złożyłby satysfakcjonującą Ruch ofertę, ten miałby Dąbrowskiego. Stanęło na Kocaelisporze i tak oto 22-latek z Meszna ruszył w szeroki świat, niemal zupełnie w ciemno. Jak sam wspominał, nastawiał się na roczny pobyt, a jest już w Turcji 25 lat, gdzie obecnie pracuje jako trener młodzieży. W Kocaelisporze się zasiedział, było mu tam dobrze, zżył się z miastem i kibicami. Odmówił nawet prowadzącemu Galatasaray Fatihowi Terimowi i ominął go triumf w Pucharze UEFA w roku 2000. Dopiero latem 2002, mając już trójkę z przodu, zdecydował się na Besiktas. Z dotychczasowym klubem pożegnał się wywalczeniem drugiego Pucharu Turcji po sensacyjnym 4:0 z… Besiktasem. W nowych barwach już po roku świętował mistrzostwo. Można więc powiedzieć, że w piłce klubowej wygrał tam wszystko. Dzięki tamtemu sukcesowi posmakował też Ligi Mistrzów, grając z Chelsea, Lazio, Spartą Praga czy Valencią.
Główne niespełnienie to reprezentacja. Dąbrowski zadebiutował w niej już w 1994 roku, ale na kolejne powołanie czekał aż osiem lat, już po transferze do Besiktasu. Zaliczył dwa sparingi u Zbigniewa Bońka, jeden u Pawła Janasa i to był koniec.
Na pewno tego żałuję. Najbardziej z tej perspektywy, że mam poczucie, iż teraz byłoby inaczej. Sztab reprezentacji jest większy, mnóstwo specjalistów monitoruje polskich piłkarzy na całym świecie. Wtedy tak nie było, a ja długo grałem w tym Kocaelisporze na naprawdę niezłym poziomie, lecz pozostawałem niezauważony. Pozostał żal, ale powtarzam, że staram się nie gdybać i nie spoglądać za bardzo wstecz.
Piłkarsko pan zasługiwał na regularne powołania?
Nie zawsze, nie w każdym sezonie. Wbrew pozorom reprezentacja w latach dziewięćdziesiątych i na początku XXI wieku miała mnóstwo świetnych zawodników w składzie. Ale były takie lata, gdzie na pewno spokojnie mógłbym odnaleźć się wśród powołanych do drużyny. Choć podkreślam – żadnych pretensji do selekcjonerów nie mam. Dla mnie wielkim wydarzeniem były też regularne występy w młodzieżówce. Fajny okres w moim życiu. Wspaniale się słuchało polskiego hymnu i swojego nazwiska wyczytanego podczas spotkania reprezentacji. To wielkie wydarzenie, które zostaje w sercu.
To fragment naszego wywiad z Kaanem Dobrą ze stycznia tego roku. Polecamy, bo naprawdę ciekawie opowiadał (tutaj).
TOMASZ ZDEBEL
Jako nastolatek, jeszcze w latach 80., wyjechał z Katowic do Niemiec i tyle go widzieli. Za zachodnią granicą dał radę, 201 meczów w 1. Bundeslidze mówi samo za siebie. Zaczęło się to wszystko w połowie lat 90., gdy internetu jeszcze praktycznie nie było, a mecz niemieckiej ekstraklasy w telewizji nie stanowił oczywistej propozycji na weekend. Z tego względu Zdebela kojarzyli jedynie ci naprawdę się interesujący. Dopiero gdy w marcu 2000, mając już na karku prawie 27 wiosen, zadebiutował w reprezentacji u Jerzego Engela, przebił się w Polsce nieco szerzej ze swoim nazwiskiem. Biało-czerwony rozdział okazał się niezbyt udany. Zawarł się w czternastu występach i utraconej z powodu kontuzji szansie wyjazdu na MŚ 2002. Paweł Janas potem jeszcze go na chwilę odkurzył, lecz dość szybko odstawił. Kiedy więc niespodziewanie próbował namówić tego pomocnika do powrotu przed meczami z Austrią i Walią w kwalifikacjach do niemieckiego mundialu, ten zwyczajnie odmówił. Wolał pojechać na wakacje.
– Kiedy w kadrze byłem, to mnie nie chcieli. Kiedy mnie nie ma, to okazuje się, że jestem potrzebny. Co innego, gdybym regularnie w niej przez ostatni rok grał. Nie byłem jednak w kontakcie z drużyną bardzo długo, a wcześniej też na mnie trener nie stawiał i grałem niewiele. Decyzja jest ostateczna i nieodwołalna, a kolegom życzę powodzenia – tłumaczył Zdebel w „Sporcie”.
Poza Bundesligą z powodzeniem grał w Belgii (puchar kraju z Lierse) i Turcji (puchar kraju z Genclerbirligi). Na starość poszedł na ławkę do Bayeru Leverkusen, a karierę zakończył po sezonie 2010/11 w Alemannii Aachen. Obecnie pracuje jako trener młodzieży w Bayerze.
BARTOSZ SALAMON
Gdyby nie dziewięć występów w pierwszej reprezentacji, polski kibic mógłby nie mieć z czego kojarzyć Salamona, o ile nie oglądałby uważnie słabszych drużyn Serie A. W naszej lidze nie ma on żadnej historii. We włoskie środowisko na pewno wrósł bardziej niż w polskie, mimo że sukcesywnie obniżał sobie poprzeczkę w tamtejszej elicie – od Milanu, przez Sampdorię i Cagliari, po SPAL i Frosinone – i tak naprawdę nigdzie w pełni się nie sprawdził. W Mediolanie nawet nie zadebiutował, w Sampdorii poprzestał na dwóch epizodach. Z Cagliari jako podstawowy zawodnik wywalczył awans, ale potem dość szybko stracił miejsce w składzie. Podobnie było w SPAL i Frosinone: mimo pewnego kredytu zaufania, na koniec lądował na ławce. Latem wrócił do SPAL po spadku Frosinone i w tym sezonie nie rozegrał jeszcze ani jednego meczu. Leci mu już szósty sezon w Serie A, a występów łącznie zaledwie 59. Oczywiście to i tak kariera, 95 procent polskich zawodników z miejsca by się z nim zamieniło, jednak w pewnym momencie zapowiadało się na coś znacznie bardziej spektakularnego.
Salamon jako junior opuścił Lecha Poznań i tydzień po siedemnastych urodzinach zadebiutował w drugiej lidze włoskiej w barwach Brescii. Dekadę temu, gdy jeszcze widziano w nim przede wszystkim materiał na klasowego defensywnego pomocnika, łączono go z Realem Madryt. W 2011 roku z kolei miał się w nim „zakochać” prowadzący Barcelonę Pep Guardiola, któremu Polak wpadł w oko podczas odwiedzin w byłym klubie. Skończyło się na transferze do Milanu zimą 2013 i dalszych wędrówkach, o których wspominaliśmy.
RADOSŁAW GILEWICZ
Nieraz przyznawał, że zawsze był bardziej doceniany za granicą niż w Polsce i już zdążył się do tego przyzwyczaić. Wynikało to głównie z tego, że w kraju mieliśmy niewiele punktów odniesienia. Po jednym udanym sezonie w Ekstraklasie (31 meczów, 15 goli dla Ruchu Chorzów) wyjechał na Zachód i nigdy już w ojczyźnie na najwyższym szczeblu nie zagrał. Za granicą spędził 14 lat i dopiero na sam koniec poważnego grania trafił do pierwszoligowej – według dzisiejszej nomenklatury – Polonii Warszawa rządzonej przez Józefa Wojciechowskiego, w barwach której zdobył siedem bramek. Dzisiejszy asystent Jerzego Brzęczka nad Wisłą wspominany jest przede wszystkim przez pryzmat nieudanych występów w reprezentacji, na czele z tym domowym z Anglią za czasów Janusza Wójcika, w którym zmarnował stuprocentową sytuację.
Poprzestał na dziesięciu występach w biało-czerwonych barwach i sporym niedosycie. Gilewicz nie ukrywał, że nie czuł wsparcia od żadnego selekcjonera, a powoływania otrzymywał niejako na alibi, żeby opinia publiczna nie czepiała się, że pomijany jest napastnik seryjnie strzelający w Austrii.
Mimo że najpierw wyjechał do Szwajcarii, a później ze Stuttgartem wywalczył Puchar Niemiec, to właśnie w austriackiej ekstraklasie radził sobie zdecydowanie najlepiej. Miał w niej pięć sezonów z dwucyfrową liczbą trafień, raz został królem strzelców, cztery razy zdobywał mistrzostwo, trzykrotnie krajowy puchar. Sporo o nim pisano ze względu na zdobywane bramki, ale często odnosiliśmy wrażenie, że jedynie w kontekście sympatycznej ciekawostki, z której polski futbol jako taki większego pożytku mieć nie będzie. Do Polonii przychodził już jako 36-latek. Plany były takie, że pogra rok i zostanie dyrektorem sportowym. Szybko jednak odczuł, że Wojciechowski traktuje go jak kogoś, kto chce tylko zarobić łatwą kasę i odcinać kupony. Gilewicz uważał, że zrobiono z niego kozła ofiarnego, nie bał się pewnych rzeczy powiedzieć prosto w twarz. Doszło do szybszego rozstania, a on zawiesił buty na kołku. Później odnalazł się jako ekspert w mediach, chętnie opiniował dziennikarzom różne tematy i dopiero wtedy stał się bardziej znany „na miejscu”. Teraz usunął się w cień i pomaga Brzęczkowi w kadrze.
MIROSŁAW SPIŻAK
23 mecze i 5 goli w 1. Bundeslidze, 191 meczów i 24 gole w 2. Bundeslidze. U nas nigdy nie wystąpił na seniorskim poziomie, co bardziej wytrwali mogli go jedynie pamiętać z kilku występów dla kadry U-21. Spiżak wyjechał do Niemiec jako junior z Wisły Kraków, a na koniec nie znalazł nigdzie klubu. W 2009 roku przebywał na testach w Polonii Bytom, jako prawy obrońca w sparingu strzelił gola i zaliczył asystę, ale trenerzy stwierdzili, że „nie tego szukają”. Spiżak dał sobie spokój, w wieku trzydziestu lat zakończył karierę. Od tamtej pory nie ma nic wspólnego z piłką, dziś razem z drugą połówką z powodzeniem prowadzi firmę budowlaną.
W Bayerze Leverkusen na początku kariery sobie nie poradził, ale to była wówczas naprawdę niesamowicie mocna ekipa. Za to w Unterhaching w sezonie 2000/01 zdobył pięć bramek na najwyższym szczeblu, w tym zwycięską w derbach Bawarii z Bayernem, gdy pokonał Olivera Kahna. On i koledzy mimo 35 punktów na koncie spadli do drugiej ligi, a Polak zaraz potem doznał poważnej kontuzji. To go wyhamowało, choć później miewał jeszcze dobre okresy, szczególnie w Alemannii Aachen.
Rok temu porozmawialiśmy z nim TUTAJ, powspominaliśmy.
MIROSŁAW SZNAUCNER
Początki piłkarskiej przygody dotyczą Polski, rozegrał trzy sezony w ekstraklasowym GKS-ie Katowice. Odszedł z klubu po najlepszym sezonie (2002/03), w którym biedna jak mysz kościelna GieKSa zajęła trzecie miejsce i awansowała do eliminacji Pucharu UEFA. Sznaucnera ominęła kompromitacja z Cementarnicą Skopje, bo był już wtedy w Iraklisie Saloniki. Na najwyższym poziomie w Grecji grał przez dziesięć lat – cztery w Iraklisie, pięć w PAOK-u, rok w Verii – i tam zakończył karierę. Nie taki był plan. Po odejściu z PAOK-u chciał wrócić do kraju. Nie ukrywał, że w ciągu dekady wiele zmieniło się w Ekstraklasie na plus pod względem finansowym czy infrastrukturalnym i chciałby jeszcze tego doświadczyć. Pisano o zainteresowaniu m.in. Śląska Wrocław i Wisły Kraków. Nic się nie skonkretyzowało, dlatego Sznaucner opuści Saloniki i poszedł do Verii, gdzie jednak już grał mało, a klub miał problemy finansowe i doszło do szybkiego rozstania. Jeszcze przez pół roku na bezrobociu rozważał dalsze granie, zastanawiał się nad powrotem do GKS-u Katowice, ale ostatecznie zawiesił buty na kołku. Już od dobrych kilku lat pracuje jako trener młodzieży w PAOK-u, gdzie równocześnie przez półtora roku był asystentem pierwszego trenera i w tej roli świętował wywalczenie Pucharu Grecji. Jako zawodnik nie zdobył żadnego trofeum, za to czterokrotnie jego drużyny wchodziły do europejskich pucharów. W Iraklisie skończyły się one na przegranym dwumeczu z Wisłą.
Kariera klubowa Sznaucnera usatysfakcjonowała, natomiast ma duży niedosyt związany z reprezentacją, w której rozegrał jedynie dwa towarzyskie mecze w 2003 roku za kadencji Pawła Janasa. – Jestem zadowolony z tego co ugrałem w piłce. Wyjątek stanowi reprezentacja Polski, tutaj czuję niespełnienie. Chodzi zwłaszcza o okres pracy Leo Beenhakkera i początki Franciszka Smudy. To był mój najlepszy czas w PAOK-u. Kryzysu jeszcze nie odczuwano, liga stała na wysokim poziomie, a my zajmowaliśmy czołowe lokaty. W jednym sezonie byliśmy drudzy, w kolejnym trzeci. W europejskich pucharach zawsze wychodziliśmy z grupy. Grałem regularnie, byłem w gazie. Żałuję, że wtedy nie dostałem powołania, żeby móc się sprawdzić. Nawet nikt ze sztabu kadry nigdy nie zadzwonił. W tym względzie mogę czuć się rozczarowany – mówił swego czasu dla 2×45.info.
W 2011 roku Sznaucner w wywiadzie dla „Polska The Times” wylał trochę żali ze względu na brak powołań i jako przykład swojego niedocenienia podał Kamila Glika. Wyszło na to, że podważał jego klasę, ale potem tłumaczył, że chodziło mu jedynie o przykład, że nawet chłopak z Piasta Gliwice dostawał szanse, a on – mając ugruntowaną pozycję w dobrym greckim klubie – nie.
PAWEŁ KIESZEK
25 występów w Ekstraklasie dla Polonii Warszawa na początku kariery, a od 2005 roku już wyłącznie zagranica. Poza FC Porto były to jednak mało medialne kluby, więc rzadko pojawiała się okazja, żeby coś więcej o nim napisać. Dziś Kieszek ma 35 lat, kontrakt z Rio Ave obowiązuje go do końca przyszłego sezonu, więc trudno zakładać, żebyśmy go jeszcze zobaczyli na polskich boiskach. W przeszłości był przymierzany na przykład do Wisły Kraków. On sam już wcześniej pogodził się z faktem, że zawsze będzie bardziej ceniony na obcej ziemi niż rodzimej. Zwłaszcza na portugalskiej, w tamtejszej ekstraklasie rozgrywa właśnie dziewiąty sezon.
Zaczynał w Bradze, a przed niespodziewanym transferem do Porto zaliczył jeszcze wypożyczenie do Vitorii Setubal. W ekipie „Smoków” spędził rok, był trzecim bramkarzem, uzbierał zaledwie cztery występy, z czego jeden ligowy. Mimo to nigdy nie żałował tego ruchu. Pracował z Andre Villasem-Boasem, dzielił szatnię z takimi asami jak Radamel Falcao, Hulk, James Rodriguez, Fredy Guarin, Joao Moutinho, Raul Meireles czy Nicolas Otamendi, mógł wznieść trofeum za wygranie Ligi Europy. Bezcenne. Na nazwisko zapracował sobie później, w barwach Vitorii Setubal i Estoril, w międzyczasie zaś liznął holenderskiej ekstraklasy w Rodzie Kerkrade, gdzie wygrał rywalizację z Mateuszem Prusem. W tamtym okresie nie ukrywał, że po cichu liczył na jakieś powołanie do kadry, bo poza Arturem Borucem i Przemysławem Tytoniem żaden polski bramkarz nie bronił regularnie w dobrej lidze zagranicznej.
Kieszka bardzo dobrze wspominają również kibice Cordoby. Podczas dwuletniego pobytu w hiszpańskim drugoligowcu obronił aż pięć rzutów karnych, fani w pierwszym sezonie wybrali go najlepszym letnim transferem. Polak był tam absolutnym pewniakiem w składzie, lecz w drugim roku zespół spadł z Segunda Division. Nasz rodak pozostał na tym szczeblu, ale w Maladze był już żelaznym rezerwowym, dlatego latem powrócił do Portugalii i znów zbiera bardzo dobre recenzje.
PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. FotoPyK/400mm.pl/newspix.pl