26 marca 2018 opublikowałem wywiad z Michałem Mackiem, trenerem bramkarzy w niższych ligach. Rozmawialiśmy o rozłące z rodziną, o samotności, o niepewnych pieniądzach i niepewnym bycie. Michał, mający rodzinę pod Zamościem, a pracujący w stolicy, przytaczał choćby takie rozmowy z córką:
“– Tato po co jedziesz do Warszawy?
– Żeby mieć pieniądze dla ciebie na zabawki i sukienki.
Żartem powiedziałem, specjalnie też o sukienkach, bo Martyna uwielbia się przebierać. A dziecko do mnie z takim tekstem:
– Ja nie chcę tato, żebyś mi kupował zabawki. Chcę, żebyś był tu.
O Jezu. Uderzyło mnie. Straszne uczucie. Naprawdę straszne”.
Część z was jechała wtedy po Michale. Niech wraca do rodziny, skoro przecież i tak w piłce nawet dobrze nie zarobi. Ale jest druga strona medalu: on naprawdę bardzo, ale to bardzo chce być trenerem. To jego pasja, to jego marzenie.
Tego dnia wieczorem odebrałem telefon od Ireneusza Mamrota.
Trener Jagiellonii Białystok, z którym rozmawiałem wcześniej raz przez telefon, poprosił mnie o dwie rzeczy:
Po pierwsze, o numer do Michała.
Po drugie, o to, bym fakt podania tego telefonu zachował do siebie.
Życzenia spełniłem, ale dziś, po kilkunastu miesiącach od tamtej sytuacji, gdy Ireneusz Mamrot odchodzi z Jagiellonii Białystok, mam nieodparte wrażenie, że już można, a może nawet więcej: że powinienem.
Dzwoniłem oczywiście później do Michała by dowiedzieć się jak sprawa potoczyła się dalej. Mamrot zaprosił go do Białegostoku. Nie na jeden, dwa dni, tylko na naprawdę dłuższy czas, przez który Michał pomagał w treningach, uczył się warsztatu, a po zajęciach nie musiał wynajmować sobie hotelu, tylko mieszkał u Ireneusza Mamrota w domu, gdzie zapewne nie raz mieli okazję przeprowadzić nocne Polaków rozmowy. Dla Michała to była przygoda życia i wielki zastrzyk tak wiedzy, jak i motywacji.
Mamrot był w niższych ligach, zna smak tamtych zmagań, gdzie bardziej niż z przeciwnikiem na boisku, rywalizuje się z myślami:
Czy to na pewno ma sens?
Czy przebierając się codziennie w dres, wychodząc za parę groszy na murawę, nie jestem śmieszny? Nieodpowiedzialny? Czy nie zaniedbuję bliskich?
Przecież tak samo był o włos od tego, żeby rzucić trenerkę w diabły. Zastanawiał się po wielokroć nad pójściem do normalnej roboty. Ale wytrwał, kluczowe było wsparcie żony, pewnie też trochę szczęścia, jak to w piłce – trafił do Głogowa, gdzie jego głowy żądano nie jeden raz, ale tam akurat ufają szkoleniowcom. Tak czy siak myślę, że te lata w niższych ligach nauczyły go pokory, doceniania tego co się ma, ale też adaptacji do różnych warunków, co w polskiej piłce, nie ukrywajmy, czasem bywa nie tyle istotne, co najważniejsze.
Jego gest wobec Michała przypomina mi trochę podejście Ivana Djurdjevicia, który mówił, że po wyjeździe z Serbii miał na obczyźnie niejedną trudną chwilę, ale znajdowali się tacy, którzy mu pomagali – gdy więc on miał już później ustaloną pozycję, na przykład w Lechu, czuł się w obowiązku pomóc tym, którzy do zespołu wchodzą i są niepewni jak on przed laty. Wśród takich osób był choćby Robert Lewandowski, którego Ivan wziął pod skrzydła już na pierwszym obozie, między innymi z młodym mieszkając w pokoju. Co jest tu istotne, że ta pomoc była szczera, niewymuszona – tak to czytam między wierszami, bo skoro Robert odkrywał się na tyle, żeby pokazywać Djuce smsy do Ani, czasem radzić się żonatego Ivana co ma jej napisać, to musiała powstać tu po prostu prawdziwa więź.
Ireneusza Mamrota mam za człowieka, który w swojej pracy po pierwsze stawia na budowanie prawdziwych relacji z ludźmi. Nie ma w nich fałszu. Jak jest źle, no to mówimy sobie co jest źle i koniec pieśni. Uważam, że tak to powinno funkcjonować. Uważam, że wtedy da się zrobić z zespołu coś więcej, że w takich przypadkach czasem powstaje drużyna, która przekracza to, czego się po niej spodziewano. Jagiellonia Mamrota miała takie momenty, co więcej, to nie były zrywy – tylko kwestie wynikające z trwałych tendencji. Chemia musi być obustronna, a nie ma takiego człowieka, który byłby lubiany uniwersalnie – ludzie są zbyt różni, by w stosunku do kogokolwiek nie pojawiało się jakieś czyjeś “ale”. Niemniej wydaje mi się, że Mamrot przede wszystkim wierzy w to, że ostatecznie każda praca to przede wszystkim ludzie i to czy do nich dotrzesz, czy zbudujesz uczciwe relacje.
Oczywiście, nawiązując do pewnego mistrza cytatów, tak jak na boisku nie ma takiej pozycji jak fajny chłopak, tak nie ma w lidze stołka trenerskiego, na który może zasiąść tylko fajny facet – przede wszystkim to musi być fajny trener, dobry trener.
To nie była jesień Jagiellonii, to nie jest jej rok. Niemniej weźmy szerszy kontekst: To pierwsza praca Mamrota w Ekstraklasie. Byli tacy pierwszoligowi trenerzy, którzy mieli dużo mocniejszą kartę wchodząc do ligi – Robert Podoliński choćby zapowiadał się w pewnym momencie na niezłego kozaka, wróżono mu naprawdę dużą karierę, a dzisiaj przecież jest już na dobre poza karuzelą, wybrał pracę eksperta TVP zmęczony trenerką.
Mamrot obejmując Jagę po Probierzu, nie tyle wdrapywał się na wysokiego konia, co wchodził na rodeo – mówiło się wręcz, że to misja samobójcza, bo kto by nie przyszedł po Probierzu, nie ma szans mu dorównać. Wszyscy spodziewali się po Jadze regresu, a Mamrot był człowiekiem na tym poziomie nie sprawdzonym. Dziś można jednak powiedzieć, że Jaga pod Mamrotem pozycji nie straciła. Aktualnie, owszem, walczy o to, żeby wejść do ósemki, co jest poniżej jej możliwości, pewnie znacznie poniżej, ale utrzymała swój status topowej drużyny – jak trudno jest czasem utrzymać taką konsekwencję w Polsce, niech wam powie dowolny kibic Lecha Poznań.
Za czasów Mamrota Jagiellonia jest drugą najlepiej punktującą drużyną w Polsce. Mecze z Rio Ave w Białymstoku będą wspominane i za dwadzieścia lat. Nic lepszego w pucharach Jaga nie pokazała.
Źródło: 90minut
I znowu: sam będę schładzał głowy, Mamrot nie prowadził bandy czereśniaków, tylko faktycznie topowy zespół. Niemniej takich ekip w lidze, które na papierze powinny być piąte, drugie, pierwsze, a ostatecznie nie były, widziałem już wiele.
Nie potrafię jednoznacznie powiedzieć: Jagiellonia zrobiła błąd. Nie siedziałem w gabinetach, nie siedziałem w szatni. Z daleka mogę rzucić banałem, że być może coś się w tej współpracy wypaliło. Niemniej jakbym miał teraz powiedzieć kto ma większy ból głowy, to powiedziałbym, że Jagiellonia, a nie Ireneusz Mamrot. Mamrot na karuzeli trenerskiej zajmie obite skórą krzesełko, ocieplane, z poduszką, i tak będzie czekał na, jak sądzę, niezłą propozycję z innego klubu czołówki. Jaga też ma opcje, może znów sprawdzić pierwszoligowy kierunek, widzę – i zachowam dla siebie kogo – nazwiska aktualnie bez pracy, które mogłyby tu pasować, zawsze jest potencjalna szansa w trenerze zagranicznym. To się może udać. Może być lepiej niż przed chwilą.
W piłce nie mówimy jednak o pewnikach, tylko raczej o procencie prawdopodobieństwa. Moim zdaniem prawdopodobieństwo, że następny trener Jagiellonii zapisze taką kartę jak Mamrot jest znacznie mniejsze niż to, że następny klub tego trenera będzie przynajmniej równie mocny co Jagiellonia.
Leszek Milewski
Fot. FotoPyK