Korona Kielce mierzy się dziś na wyjeździe z Legią Warszawa. Łazienkowska to dla niej teren wyjątkowo nieprzyjazny. W piętnastu dotychczas rozegranych meczach (jedno pucharowe) doznała aż dwunastu porażek. Jeden jedyny raz udało się wygrać – 23 sierpnia 2015 roku złocisto-krwiści pokonali Legię 2:1 po golu Michała Przybyły w samej końcówce.
Przybyła był wtedy małym objawieniem początku sezonu Ekstraklasy. Na inaugurację zdobył dwie kuriozalne bramki z Jagiellonią (nabicie przez bramkarza i kiks, który jednak wpadł), tydzień później trafił też do siatki Zagłębia Lubin, a w 6. kolejce został bohaterem w Warszawie. Mógł mieć wtedy nadzieję, że mocniej zaistnieje w elicie, ale później strzelił jeszcze tylko jednego gola, zaś w kolejnych latach systematycznie osuwał się w hierarchii. Obecnie jest zawodnikiem czwartoligowej Warty Gorzów Wielkopolski i choć ma dopiero 25 lat, nie łudzi się już, że wróci na ekstraklasowe boiska. Przyznaje, że popełnił sporo błędów, choć czasami odczuwał również brak zaufania ze strony trenerów. Powspominaliśmy.
***
Tamten mecz i tamten gol to twoje najprzyjemniejsze wspomnienia w karierze?
Myślę, że tak.
Zrobiłeś wtedy dwie nietypowe rzeczy: zabrałeś Rzeźniczakowi piłkę przy linii końcowej, a potem zaskoczyłeś Kuciaka strzałem z ostrego kąta. To był impuls?
Zawsze byłem typem napastnika, który gryzie obrońców po kostkach i wywiera na nich presję. Zadziorności na boisku mi nie brakuje. Udało się wyłuskać piłkę i trafić. Na pewno tej chwili nie zapomnę, wielu kojarzy mnie właśnie z tego gola. Pozostało bardzo miłe wspomnienie. Wierzę, że przeżyję takich więcej, choćby na niższych szczeblach.
Strzelałeś na zasadzie „niech się dzieje wola nieba” czy miałeś przekonanie, że wpadnie?
Jak napastnik jest z piłką w polu karnym to już się nie zastanawia i po prostu uderza. Na tej zasadzie. Kuciak nie był dobrze ustawiony, postanowiłem spróbować i udało się. Gdzieś tam jeszcze kręcił się Paweł Sobolewski, ale nie czułem, że to dobry moment na podanie. Po meczu śmiał się, że gdybym nie trafił, to by mnie zabił. Oglądając powtórki utwierdziłem się jednak w przekonaniu, że podjąłem dobrą decyzję.
Mieliście świadomość, że Korona odniosła historyczne zwycięstwo przy Łazienkowskiej?
Nie. Nie wiedziałem o tej niemocy przed meczem i po meczu o jej przełamaniu. Nie przywiązuję wagi do takich statystyk, nigdy ich nie śledzę. Zawsze wychodziło się na boisko, żeby wygrać.
Korona w tamtej rundzie wygrała tylko jeden mecz u siebie, za to aż pięć na wyjeździe. Dlaczego?
Klasyka. W meczu wyjazdowym łatwiej się cofnąć i czekać na kontrę, dobrze nam to wychodziło. Występując przed własnymi kibicami była większa presja, żeby prowadzić grę, a i bez tego przeważnie na swoim boisku grasz odważniej. Dobrze wiemy, jak to się często w Ekstraklasie kończy, ile kosztuje jeden poważniejszy błąd.
Gdy zapewniałeś zwycięstwo nad Legią, miałeś po sześciu kolejkach cztery gole, ale w Ekstraklasie mocniej nie zaistniałeś. Co poszło nie tak?
Wiele czynników się na to złożyło. Szukanie przyczyn zaczynam od siebie. Kilka razy zwyczajnie zawiodła mnie skuteczność, zabrakło zimnej krwi i spokoju. Gdybym mógł cofnąć czas, nie popełniłbym kilku błędów. Od pewnego momentu brakowało mi też większego zaufania u trenera Marcina Brosza, mimo że dobrze wystartowałem. Koniec końców przegrałem rywalizację z Airamem Cabrerą, który później mocno odpalił i stał się czołowym napastnikiem ligi. W następnych latach nie udało mi się już nawiązać do tamtych fajnych momentów.
O jakich błędach ze swojej strony mówisz?
Mam przede wszystkim na myśli sferę mentalną, kwestie pozaboiskowe. Nie zagryzłem zębów po utracie miejsca w składzie, zabrakło mi determinacji. Za bardzo patrzyłem do tyłu, zamiast znów mocno pracować. Poczułem, że to miejsce mi się po prostu należy, a gdy dość szybko je straciłem, za mało dawałem od siebie. Skład na początku sezonu wywalczyłem ciężką pracą, później jednak zabrakło takiego podejścia. Bardziej irytowałem się faktem, że trener stracił do mnie przekonanie, niż robiłem swoje i zasuwałem. Głowa nie dojechała. Zapewne też trochę nie pasowałem do koncepcji Marcina Brosza, mimo że w pierwszych kolejkach kilka razy uratowałem mu skórę swoimi golami. Mam trochę żalu, że dostawałem potem tak mało minut.
Miałeś poczucie, że wygrałeś wtedy rywalizację czy bardziej grałeś z braku wyboru? Airam Cabrera przyszedł bardzo późno, 1 września.
Wywalczyłem sobie plac, choć prawda jest taka, że na początku sezonu mój konkurent Przemek Trytko leczył kontuzję, więc pole manewru trenera było jeszcze mniejsze. Wydaje mi się jednak, że swoją postawą na obozie i golami w sparingach zasłużyłem na skład. Wiadomo, z Jagiellonią zdobyłem dwie kuriozalne bramki, ale jakie by one nie były, napastnika rozlicza się przede wszystkim z liczb, a one za mną przemawiały. Jak mówiłem, nie zawsze pasowałem trenerowi swoją charakterystyką. Wystarczyło, że w jednym meczu nie strzeliłem i już lądowałem na ławce.
Co Broszowi mogło nie pasować w twojej charakterystyce?
Mam inny styl gry niż Przemek Trytko i inny niż Cabrera. Z Przemkiem mieszkałem w pokoju. Pamiętam, jak po transferze Airama trener Brosz przyszedł do nas i powiedział, że to nie jest tak, że skoro sprowadzony został zagraniczny napastnik, to z automatu będzie grał. W praktyce jednak trener zaprzeczył swoim słowom. Obaj niemal od razu wylądowaliśmy na rezerwie, mimo że na początku sezonu strzelaliśmy, a Cabrera początkowo wcale nie imponował formą. W późniejszym czasie oczywiście stawianie na Hiszpana dało znakomity efekt i już nie było o czym dyskutować.
I właśnie wtedy zabrakło ci determinacji, żeby udowodnić swoją wartość.
Tak. W takich chwilach nie możesz się załamywać, tylko musisz jeszcze bardziej próbować się pokazać. Zabrakło mi takiego podejścia, zwłaszcza gdy raz czy drugi miałem podcięte skrzydła. Pamiętam mecz z Lechem Poznań. Co prawda przegraliśmy 0:1, ale ogólnie był dobry w naszym wykonaniu. Ja też miałem poczucie, że dobrze wypadłem. Po spotkaniu rozmawiam z dziennikarzami, a przechodzący obok trener asystent mnie chwalił. Zebrałem sporo pochwał. Mimo to w następnej kolejce siedziałem na ławce, potem wszedłem na kwadrans, znów ławka i tak dalej. Takie rzeczy dobijały, mentalnie sobie z nimi nie poradziłem.
[etoto league=”pol”]
Okej, wtedy zabrakło większego kredytu zaufania, ale nic nie stało na przeszkodzie, żebyś pokazał klasę w następnych sezonach. Nie zrobiłeś tego ani w pierwszoligowej Chojniczance, ani w drugoligowej Warcie Poznań, co skutkowało zjechaniem ze szczebla centralnego.
Z roku na rok coraz niżej, niestety tak to wyglądało. Tak jak mówiłem, szukanie winnych zaczynam od siebie. Przekonałem się, jak ciężko trzeba zapracować na wejście do Ekstraklasy i jak łatwo można z niej wypaść. Nie udało mi się już do niej wrócić, zaczęły się kontuzje i inne historie, aczkolwiek jeszcze nie składam broni.
Wypożyczenie do Chojniczanki skończyło się na trzech meczach.
Wylądowałem tam w ostatni czy przedostatni dzień zimowego okna transferowego. W Chojnicach dopadły mnie problemy zdrowotne i już miejsca sobie nie wywalczyłem. W klubie była duża presja na awans po udanej jesieni, wolano stawiać na zawodników, którzy grali już wcześniej.
Odejście do Chojniczanki potraktowałeś jako porażkę i zjazd czy widziałeś je jeszcze jako szansę?
Wtedy miałem motywację, trafiałem do czołowego pierwszoligowca, który zamierzał bić się o Ekstraklasę. Nie traktowałem tego jako zesłania. Może jednak było mi trudno o tyle, że w Kielcach bardzo dobrze się czułem, czuję się niemalże wychowankiem Korony, grałem w niej od wieku juniora. Nie najlepiej odnajdywałem się w nowym otoczeniu, do tego kontuzja i wyszło jak wyszło. Żeby było jasne: nie chodzi mi o aklimatyzację jako taką, w szatni raczej nie mam problemów, żeby złapać kontakt z chłopakami.
Nim poszedłeś do Chojniczanki, rozegrałeś jeszcze w Koronie rundę jesienną sezonu 2016/17 – najpierw u Tomasza Wilmana, później u Macieja Bartoszka. Argumentów nie dałeś: 12 meczów, żadnego gola.
To była decyzja trenera Bartoszka, żebym poszedł do Chojnic. Wybrał takie rozwiązanie, mimo że w kadrze praktycznie nie było napastników. Dla mnie była to dziwna decyzja. Miałem trochę żalu, że tak szybko zostałem skreślony, zwłaszcza w takich okolicznościach.
A dlaczego nie poszło ci w drugoligowej wówczas Warcie? Tamten okres sprawił, że zniknąłeś ze szczebla centralnego.
Początek miałem niezły. Grałem na swojej nominalnej pozycji, czyli na „dziewiątce”, strzeliłem dwa gole w wygranych meczach. Później trener Petr Nemec widział mnie bardziej na boku pomocy, nie za bardzo się w tej roli odnalazłem. No i kolejny raz dopadły mnie kontuzje. Jak już doznałem pierwszej, poszła cała seria i to w kluczowym momencie, gdy biliśmy się o awans do I ligi. Wróciłem jak awans był praktycznie zapewniony, skład się wyklarował, jeszcze kilka razy wszedłem z ławki. Nie ukrywam również, że w tamtym czasie brakowało mi bata nad sobą.
Czyli krótko mówiąc, nie robiłeś wszystkiego, żeby być coraz lepszym piłkarzem?
Tak. Gdybym mógł cofnąć czas, wybrałbym inne sposoby na odreagowanie stresu i frustracji.
A jakie wybierałeś?
W Kielcach ze względu na kibiców i całą otoczkę wokół klubu wychodzenie na miasto zdarzało się sporadycznie. W Poznaniu, w znacznie większym mieście, mogłem sobie pozwolić na więcej. Nie miałem wtedy dziewczyny i zdarzało się, że jak na sportowca za długo gdzieś posiedziałem, korzystałem z anonimowości, którą tam zyskałem. To był błąd.
Poprzedni sezon spędziłeś w III lidze – jesień w Kotwicy Kołobrzeg, wiosnę w Stilonie Gorzów Wielkopolski. Teraz grasz w IV lidze dla innego gorzowskiego klubu Warty. Jak idzie?
Dopóki zdrowie dopisywało, całkiem dobrze, forma wracała. Grałem bardziej jako „dziesiątka” niż wysunięty napastnik, częściej notowałem asysty niż strzelałem, ale odpowiadało mi to. Fizycznie czułem się najlepiej od dwóch lat, wreszcie normalnie przepracowałem okres przygotowawczy. Niestety miesiąc temu zerwałem więzadła w kolanie, przeszedłem operację i najpewniej wrócę do gry dopiero w przyszłym sezonie.
Warta celuje w awans.
Tak, prowadzimy w tabeli, mamy trzy punkty przewagi nad Stilonem. Warta spadła trochę pechowo, zajęła w III lidze ostatnie miejsce pod kreską. Fajnie byłoby od razu wrócić, ale nie napinamy się, różnice punktowe są niewielkie.
Tak szczerze, miałeś w Koronie przekonanie, że jesteś napastnikiem na Ekstraklasę? Nawet gdy strzelałeś kwestionowano twoją ogólną klasę i dalszy przebieg twojej kariery pokazuje, że znikąd się te zarzuty nie brały.
Uważam, że jeżeli ktoś ciężko pracuje, to prędzej czy później efekty przyjdą. Nie dostałem miejsca w składzie Korony za darmo, wywalczyłem je sobie na obozie przygotowawczym. Może gdybym potem pracował równie mocno jak wtedy, gdy dopiero chciałem przebić się do Ekstraklasy, dziś rozmawialibyśmy w zupełnie innym kontekście. Niestety chyba brakowało mi trochę świadomości i nie do końca w tamtym momencie doceniałem to, co już mam i gdzie jestem. Co nie znaczy, że wcześniej łatwo przyszło. Pojechałem na obóz z drużyną, bo wcześniej wszedłem w sparingu na 15 minut i zdążyłem trafić do siatki. Później dołożyłem kolejne gole i mogłem się pokazać szerszej publiczności. Zabrakło punktu odniesienia, żeby dalej iść tą samą drogą jeśli chodzi o pracę i zaangażowanie.
Na chwilę zabłysnąłeś latem 2015, ale w Ekstraklasie zadebiutowałeś już we wrześniu 2013 roku za trenera Pachety.
Pamiętam, wszedłem na ostatni kwadrans, przegraliśmy z Zagłębiem Lubin 0:2. W ostatniej minucie zmarnowałem bardzo dobrą sytuację. Kto wie, może gdybym ją wykorzystał, szybciej bym zaistniał. A tak siedziałem już tylko na ławce, dopiero w kolejce kończącej sezon dostałem kilka minut ze Śląskiem Wrocław. Samego Pachetę świetnie wspominam. Uważam nawet, że to najlepszy trener, z którym kiedykolwiek miałem styczność.
Na czym polegała jego wyjątkowość?
Bardzo dobre podejście do zawodników, mega zaangażowanie. Nawet jeśli graliśmy w rezerwach, trener zawsze przychodził i interesował się, robił notatki. Piłkarze go szanowali i lubili. Nawet ci, którzy nie grali, wychodzili na trening z uśmiechem. Pacheta miał dobry warsztat, zarażał optymizmem, aż się chciało pracować. Potrafił być psychologiem, relacje między zawodnikiem a trenerem były dla niego ważne, mimo że przecież istniała bariera językowa, mówił tylko po hiszpańsku. Żałuję, że po tamtym sezonie odszedł.
Ty po dwóch meczach w Ekstraklasie odszedłeś na wypożyczenie do Widzewa Łódź.
Byłem w dobrej formie w sparingach, strzelałem dużo goli, sporo sobie obiecywałem. Eduards Visnjakovs za wszelką cenę chciał odejść i w końcu udało mu się przejść do Ruchu Chorzów. Ja jednak doznałem kontuzji, pauzowałem ponad dwa miesiące. Później w klubie wszystko się sypało, drużyna przegrywała mecz za meczem. Po jednej rundzie pożegnałem Łódź kończąc ją z jednym meczem i wróciłem do Korony, do rezerw.
I przez tamte pół roku w pierwszym zespole nie zagrałeś, aż nadszedł sezon z Marcinem Broszem. To był ostatni dzwonek na wypłynięcie, myślałeś już wtedy o odejściu?
Nie, ponieważ byłem przywiązany do klubu i miasta. Z Widzewa odszedłem jeszcze w trakcie rundy jesiennej, ale ze względu na przepisy musiałem poczekać na granie do wiosny. W rezerwach liczbami nie imponowałem, potem jednak przekonałem trenera Brosza, żeby dał mi szansę.
Gol na Legii pozostanie twoim najmilszym piłkarskim wspomnieniem?
Tak.
Zakładasz, że już nic lepszego cię nie spotka?
Chciałbym, żeby było inaczej, ale muszę patrzeć realnie. Droga do powrotu do Ekstraklasy byłaby bardzo, bardzo ciężka. Nie skreślam siebie jako zawodnika, jednak jestem dziś na takim poziomie, że nie mogę myśleć wyłącznie o piłce. Trzeba próbować znaleźć sobie miejsce poza boiskiem.
Masz inne źródła utrzymania?
W tym roku po raz pierwszy zdarzało mi się pracować w innym charakterze. Stałego zajęcia nie miałem, ale dorywczo sobie dorabiałem. Oprócz tego kończę kurs trenerski, na razie UEFA C. Chciałbym z czasem spróbować sił jako trener, to mogłoby być pewne zabezpieczenie. Może na początek klub da mi do poprowadzenia jakąś dziecięcą grupę.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. FotoPyK