W Serie A zdobył tyle samo bramek co Alessandro Del Piero i jest jednym z dziesięciu najlepszych strzelców w dziejach ligi. Tytuł capocannoniere wywalczył trzykrotnie, co czyni go z kolei jednym z zaledwie ośmiu piłkarzy, którzy zakładali na głowę koronę króla strzelców włoskiej ekstraklasy więcej niż dwa razy. Doskonale ułożona lewa noga, świetny drybling, nieziemska szybkość, do tego spryt oraz zmysł do gry kombinacyjnej. Plus perfekcja przy egzekwowaniu stałych fragmentów gry – jego znak firmowy. Giuseppe Signori bez wątpienia był jednym z najwspanialszych napastników spośród tych, którzy w niezapomnianych latach 90-tych przewinęli się przez świat calcio. Świat piłkarzy o największych umiejętnościach i najbujniejszych fryzurach. Jego uderzeń obawiał się każdy golkiper w lidze – ostatecznie nawet jeżeli Beppe kropnął akurat w sam środek bramki, strzał zazwyczaj i tak był na tyle potężny, że bramkarz nie miał wielkich szans na skuteczną interwencję. Mówimy po prostu o maszynce do zdobywania goli. Sekret podobno tkwił w obuwiu – Signori z rozmysłem zakładał za małe buty, żeby lepiej celować w futbolówkę.
Jego kariera była pod wieloma względami wspaniała. Ale – summa summarum – straszliwie wybrakowana. Włoch indywidualnie błyszczał, drobił się statusu żywej legendy rzymskiego Lazio, zanotował też 28 występów w reprezentacji Italii. Jednak lista zdobytych przez niego trofeów jest wyjątkowo krótka. Właściwie… to po prostu pusta kartka. Signori na dobrą sprawę nie wygrał niczego. Odszedł z pustymi rękoma.
LAZIO WYGRA U SIEBIE Z CFR CLUJ? KURS: 1.68 W ETOTO!
25 marca 2004 roku napastnik zdobył swojego ostatniego gola w Serie A. Trafienie miało wymiar symboliczny – 36-letni Signori, reprezentujący od paru lat barwy Bolonii, wpakował piłkę do siatki w domowym starciu z Lazio. Kolejny raz zapunktował zatem przeciwko klubowi, w którym spędził zdecydowanie najpiękniejsze lata swej kariery. Była to jego piąta bramka wpakowana ekipie z Wiecznego Miasta po burzliwym rozstaniu, do którego doszło późną jesienią 1997 roku. Od nieszczęsnego transferu minęło zatem siedem długich lat, w futbolowych realiach szmat czasu, ale kiedy przychodziło do rywalizacji z Lazio, Beppe niezmiennie zachowywał się na boisku jak porzucona kochanka. Czuł się zraniony, więc sam również pragnął ranić. Pałał żądzą rewanżu. Nie potrafił się pogodzić z tym, że nie było mu dane ostatniego rozdziału swojej piłkarskiej opowieści napisać w ekipie Biancocelestich, na Stadionie Olimpijskim. Choć przez kibiców był tam ubóstwiany do szaleństwa, opuścił klub. A przecież jego podobizny z wysadzaną brylantami koroną na głowie stanowiły stały element krajobrazu na trybunach zajmowanych przez sympatyków Lazio.
Signori kąsał naprawdę wściekle. Został przez Lazio w swoim mniemaniu zdradzony, ale nie potrafił wyrzucić rzymskiego klubu z serca.
Jego pozycja w zespole podupadła na dobre w rundzie jesiennej sezonu 1997/98. Punktem zwrotnym była zmiana na stanowisku szkoleniowca – w lipcu drużynę objął Sven-Göran Eriksson. Ceniony w Italii Szwed, który wcześniej z większymi bądź mniejszymi sukcesami prowadził Romę, Fiorentinę i Sampdorię. W międzyczasie nieźle dokazywał też na europejskiej arenie w roli trenera lizbońskiej Benfiki, a także stojąc na czele IFK Göteborg. Eriksson, najdelikatniej rzecz ujmując, nie był jednak miłośnikiem talentu i charakteru Signoriego. Choć włoski napastnik był ulubieńcem tifosich, kapitanem zespołu i generalnie piłkarzem o nieposzlakowanej opinii jeżeli chodzi o rzetelność i podejście do treningów, szwedzki szkoleniowiec kroczek po kroczku odsuwał go od gry.
Czara goryczy przelała się w trzeciej rundzie Pucharu UEFA, gdy Lazio na stadionie w Wiedniu mierzyło się z miejscowym Rapidem. Włosi radzili sobie z oponentami bez większych problemów – po godzinie gry prowadzili spokojnie 2:0 i pomału stawało się oczywiste, że w tym dwumeczu Austriacy są o wiele za krótcy, żeby podjąć walkę z mocarnymi rywalami. Tym bardziej, że gospodarze od 56 minuty grali w dziesiątkę. Jednak już kilka minut później siły się wyrównały – murawę z czerwoną kartką opuścił również Roberto Mancini.
To właśnie doświadczony włoski napastnik był tym gościem, dla którego Eriksson postanowił zrobić miejsce w wyjściowej jedenastce, konsekwentnie wypychając z niej Signoriego. Szwed z Mancinim znał się od dawna, współpracowali ze sobą owocnie w Sampdorii. Beppe nie miał wielkich szans w rywalizacji z pupilkiem szkoleniowca. Życia nie ułatwiały mu również drobne kontuzje, w tym przewlekłe dolegliwości pleców, które coraz częściej wyłączały go z treningów. Jednak bóle kręgosłupa dało się jakoś znieść. O wiele bardziej dotkliwa była konieczność obserwowania popisów Manciniego z ławki rezerwowych. Tym bardziej, że Signori wiele sobie po tym transferze obiecywał. Powitał słynnego rodaka z otwartymi ramionami. – Mancini pomoże nam podnieść poprzeczkę, będzie naszym kluczowym zawodnikiem. Niewielu piłkarzy na świecie potrafi podawać na jego poziomie. To specjalista w kreowaniu sytuacji podbramkowych. I nie mówię tego tylko dlatego, że po prostu go lubię jako faceta. Jego dokonania mówią same za siebie. Vialli, Chiesa, Montella – wszyscy grając u boku Manciniego rozwinęli skrzydła – piał z zachwytu Beppe. Licząc – jak się okazało, naiwnie – że i jemu współpraca z Mancio wyjdzie na zdrowie. Tymczasem stracił status postaci numer jeden w ofensywie Lazio, z czym nie umiał się wewnętrznie uporać.
Signori wspomniane starcie z Rapidem rozpoczął jako rezerwowy. W przerwie otrzymał jednak komunikat od trenera, by rozpocząć intensywną rozgrzewkę. Włoch ruszył zatem na murawę, gdzie zaczął przygotowywać się do wejścia na boisko. Po starcie drugiej połowy kontynuował dogrzewanie mięśni przy linii bocznej boiska, truchtając i wykonując rozmaite ćwiczenia. Na murawie się jednak nie pojawił.
Eriksson stwierdził beznamiętnie, że musiał zmienić plany wobec czerwonej kartki dla Manciniego. Signori poczuł się upokorzony.
– Signori tamtego wieczora kompletnie stracił głowę – wspominał szwedzki trener w swojej autobiografii. – Po meczu zaczął się na mnie wydzierać, oskarżać o niesprawiedliwe traktowanie. Dalsza współpraca nie miała już sensu. On chciał odejść, ja nie chciałem go mieć w swojej drużynie. Kilka dni później klub sprzedał Sampdorii połowę praw do jego karty. W grudniu napastnik był już w Genui.
Beppe rzecz jasna zapamiętał tamten feralny wieczór zgoła inaczej. Opowiedział o tym w wywiadzie dla „La Gazzetta dello Sport”. – Eriksson kazał mi się rozgrzewać przez 45 minut, żeby ostatecznie nie wpuścić mnie na boisko. To było dla mnie nie do przyjęcia. Byłem kapitanem tej drużyny, miałem na koncie 127 bramek strzelonych dla Lazio! Moim marzeniem było pobić rekord Silvio Pioli [najlepszy strzelec w historii klubu]. Takiego traktowania po prostu nie mogłem zaakceptować. Tamtej nocy jeździłem samochodem po mieście do szóstej nad ranem, wciąż ze łzami w oczach.
6 grudnia 1997 roku skrzywdzony dotkliwie Signori zadebiutował już w Sampie, która skorzystała z niezłej okazji i wykupiła go z Lazio za 7,5 miliarda lirów (około pół miliona euro). Tymczasem Biancocelesti, jak na złość, już wiosną 1998 roku sięgnęli po swój pierwszy od czterdziestu lat Puchar Włoch. Dwa lata później dorzucili do tego sukcesu osiągnięcie jeszcze większego kalibru – upragnione scudetto, jedno z zaledwie dwóch w przeszło stuletniej historii klubu. W międzyczasie rzymianie święcili też triumfy na europejskiej arenie, sięgając po Puchar Zdobywców Pucharów i Superpuchar Europy. Klub wskoczył na tak wysoki poziom, że Sir Alex Ferguson w jednym z wywiadów pokusił się nawet o stwierdzenie, iż Lazio to w ogóle jest najmocniejsza drużyna Starego Kontynentu. I to wszystko z całą plejadą gwiazd światowej piłki w składzie, lecz bez Signoriego.
Odpalony Beppe mógł wiekopomne chwile rzymskiego klubu śledzić najwyżej w telewizji. Można się tylko domyślać, jak wielka musiała nim targać w tamtym czasie frustracja. Przeszedł z klubem długą i krętą drogę na szczyt, a kiedy wierzchołek był już w zasięgu zaledwie kilku kroków, podstawiono mu nogę i strącono w przepaść. A może sam siebie do niej strącił?
– Po mistrzostwie prezydent Lazio zorganizował specjalny mecz sparingowy z Bolonią – wspomniał Beppe. – Nie wystąpiłem w nim.
***
Nie ma nic niehonorowego w zajęciu ostatniego miejsca, o ile robisz to z godnością.
Zdeněk Zeman
***
Giuseppe Signori na świat przyszedł nie Wiecznym Mieście, lecz w niewielkim miasteczku Alzano Lombardo. Miejscowości położonej nieopodal Bergamo w regionie Lombardia. Włoch urodził się 17 lutego 1968 roku, w rodzinie wyjątkowo gorliwych katolików. Chłopiec – jak sam o sobie zresztą opowiadał w wywiadzie-rzece „Grazie Dio” autorstwa Giampaolo Matteiego – wyrastał tak naprawdę w parafialnej świetlicy, wychowywany nie tylko przez swoich rodziców, ale i księży, prowadzących tam dodatkowe zajęcia dla najmłodszych. Beppe, jak wielu młodych Włochów – na najwyższym poziomie swojej osobistej piramidy wartości ulokował zatem Boga, lecz tylko nieznacznie niżej znalazło się miejsce na futbol.
Szybko stało się zresztą jasne, że z chłopca może być znacznie lepszy napastnik niż kleryk.
Talent Signoriego zauważył jeden z księży. Polecił rodzicom zapisanie go na treningi w miejscowym klubiku – Polisportiva Villese. Jednak Beppe, jak każdy dzieciak w okolicy, marzył o występach dla słynnej Atalanty. Kłopot w tym, że w Bergamo nie dostrzeżono w chłopcu nic specjalnego i po okresie próbnym odpalono go bez żalu z juniorskich struktur klubu. Wtedy rodzice zalicytowali jeszcze wyżej, instalując syna w szkółce Interu Mediolan.
Tam Signori poradził już sobie znacznie lepiej. Jego niesamowity potencjał techniczny i motoryczny sprawił, iż zawodnik – wówczas przymierzany jeszcze do roli lewoskrzydłowego, nie snajpera – spędził w akademii Nerazzurrich kilka niezwykle cennych lat. Nauka futbolu w Mediolanie to nie był jednak łatwy kawałek chleba. Ani dla młodego piłkarza, ani dla jego rodziców. Ojciec Beppe sypiał w tamtym czasie po dwie-trzy godziny, by pogodzić długie dojazdy i powroty z Mediolanu z ciężką harówką i utrzymaniem domu. Tym większym rozczarowaniem dla całej rodziny Signorich musiał być z pewnością fakt, że w 1974 roku Inter postawił na zawodniku krzyżyk. Trenerzy uznali, że chłopak za wolno rozwija się fizycznie i nie poradzi sobie na boiskach Serie A, a prawdopodobnie nie będzie nawet nigdy dostatecznie mocny, by zakotwiczyć na zapleczu włoskiej ekstraklasy. Ot, jeden z tysięcy zawodników, którzy nigdy nie spełnią marzeń o wielkiej piłce.
Mierzący niespełna 170 centymetrów wzrostu Signori musiał zatem swoją reputację w świecie calcio zbudować zupełnie od zera.
REMIS LAZIO Z CFR CLUJ W LIDZE EUROPY? KURS: 4.15 W ETOTO!
Wylądował na piątym poziomie rozgrywek, w ekipie Società Calcio Leffe, dzisiaj znanej jako AlbinoLeffe. Oczywiście w zespole grającym tak nisko nastolatek nie miał szans na żaden pokaźny, profesjonalny kontakt, dorabiał sobie zatem jako złota rączka. Po treningach naprawiał telewizory i radioodbiorniki, łatał kable, reperował gniazdka. Szybko jednak przebił się do seniorskiej drużyny, z którą wywalczył awans do czwartej ligi. Niezwykła dynamika skrzydłowego zwróciła też uwagę nieco poważniejszych klubów. Signoriego przygarnęła do siebie trzecioligowa Piacenza. Przenosiny do tego klubu – nie kryjącego chrapki na awans do Serie B – oznaczały dla Beppe pierwszą w życiu szansę, by na piłce zarobić przyzwoite pieniądze. W Leffe chłopak mógł liczyć najwyżej na symboliczne stypendium w wysokości 800 lirów.
Do pierwszego składu Piacenzy zawodnik przebił się jednak dopiero na początku sezonu 1988/89, już w wieku dwudziestu lat. Rozgrywki zakończyły się zresztą dla klubu fatalnie. Drużynie nie udało się pójść za ciosem i utrzymać na zapleczu włoskiej ekstraklasy. Piacenza spadła z powrotem do Serie C1, zajmując ostatnie miejsce w lidze. Signori znowu znalazł się więc na zakręcie.
Wtedy jednak los się do niego uśmiechnął. Zainteresowanie zawodnikiem wyraziła bowiem drugoligowa Foggia, dowodzona przez kultowego Zdenka Zemana.
– Kiedy przyszedłem na pierwszy trening z zespołem, Zeman spojrzał w moją stronę i powitał mnie: „Oho, jest i nasz bomber!” – opowiadał Signori. – Rozejrzałem się wokoło, ale obok nikogo nie było, żadnego napastnika, więc trener swoje słowa musiał kierować bezpośrednio do mnie. A można było w tamtym czasie mówić o mnie różne rzeczy, ale na pewno nie nazywać bomberem. W poprzednim sezonie strzeliłem przecież pięć bramek, co zresztą uznałem za świetny wynik, bo występowałem przede wszystkim na skrzydle i na pozycji numer dziesięć. Okazało się jednak, że Zeman już wtedy wiedział o mnie coś, czego ja sam miałem się dopiero dowiedzieć.
W 1989 roku Zeman rzecz jasna nie był jeszcze w Italii postacią o tak wielkie reputacji jak dzisiaj. Zaczynał właśnie swoje drugie podejście do drugoligowej Foggii, którą natychmiast przestawił na swoje ulubione ustawienie 4-3-3. Postanowił dynamikę Signoriego wykorzystać trochę inaczej niż poprzedni szkoleniowcy Włocha. Uczynił z niego nie typowego skrzydłowego, nie ofensywnego pomocnika, lecz dynamiczną, wszędobylską, nieuchwytną dziewiątkę.
Czasem grającą bliżej skrzydła, innym razem bardziej centralnie. Generalnie jednak – szukającą bez przerwy światła bramki, pazerną na gole, a nie biegającą w okolicach linii bocznej.
Foggia szybko zaczęła się wyróżniać na tle pozostałych ekip z Serie B i to w sposób drastyczny. Ostatecznie nawet dzisiaj zaplecze włoskiej ekstraklasy jest zdominowane przez zespoły grające raczej zachowawczo, stawiające na zawodników w pierwszej kolejności doskonałych w defensywie, pojętnych w kwestiach taktycznych i mocno zbudowanych fizycznie. A cóż dopiero mówić o przełomie lat 80-tych i 90-tych? Do drużyny Signoriego przylgnął prędko przydomek Zemanlandia. Zespół grał futbol tak efektowny i ofensywny, że w siermiężnych realiach Serie B jawił się on wręcz jako baśniowy. Foggia nigdy nie zadowalała się skromnymi zwycięstwami – jej zawodnicy mieli zawsze dążyć do zdobycia kolejnych bramek. Myśl szkoleniowca była klarowna – piłkarze zobowiązani są na boisku, by gwarantować kibicom rozrywkę. I przy okazji samemu też bawić się futbolem. Trudno sobie wyobrazić wygodniejszy system dla napastników, którzy u Zemana nie mogli nigdy narzekać na brak wsparcia z przodu. Foggia atakowała sześcioma, siedmioma, czasem nawet ośmioma zawodnikami. Nie był to może futbol totalny w najlepszym wydaniu, lecz bez wątpienia futbol totalnie ofensywny. Ale nie zwariowany – wszystko działo się według planu.
Il Boemo był śmiałym rewolucjonistą, prawdziwym filozofem futbolu. Przygotowując swoje taktyczne koncepcje inspirował się zagrywkami z hokeja na lodzie i piłki ręcznej. Myślał o piłce w sposób obcy mieszkańcom Italii, a z drugiej strony – piłkarską pasją dorównywał Włochom. Dlatego tak bardzo go tam pokochano i potraktowano jak swojego.
– Zeman był moim mentorem, a po części nawet i ojcem – opowiadał Signori. – Umocnił we mnie wiarę we własne możliwości. To pod jego wodzą zrozumiałem, w jaki sposób się poruszać i w jakim rytmie najlepiej grać. Wiedza, jaką nam przekazywał była bezcenna – trenowaliśmy na naprawdę wysokich obrotach. Podczas pierwszego przedsezonowego zgrupowania byłem tak wycieńczony, że nie potrafiłem wejść po schodach, by dostać się do mojego pokoju hotelowego. Całymi dniami jedliśmy tylko ziemniaki, co miało oczyścić nasze organizmy z toksyn. Dzień w dzień biegaliśmy długie dystanse, po dziesięć kilometrów. Nabraliśmy charakteru. Cierpieliśmy, ale to cierpienie nas rozwijało. Aż w końcu Zeman nauczył nas grać w sposób, który był dla nas czystą przyjemnością.
Warto nadmienić, że drugie podejście Zemana do Foggi prawie skończyło się jego przedwczesnym zwolnieniem. Drużyna pod wodzą kontrowersyjnego miłośnika nikotyny wystartowała fatalnie, a stali bywalcy słynnego stadionu Lo Zac domagali się głowy szkoleniowca. Prezydent klubu był jednak pod zbyt wielkim wpływem inspirujących kontaktów z Zemanem, by nie dać trenerowi drugiej, trzeciej, czwartej i siedemnastej szansy na podźwignięcie zespołu z kolan.
W końcu się udało, a uboga, skromniutka Foggia w sezonie 1991/92 pojawiła się w upragnionej Serie A.
***
JESTEŚMY Z SIGNORIM AŻ PO GRÓB. UWAŻAJ, CRAGNOTTI!
graffiti zaadresowane do prezydenta Lazio
***
Signori spędził w Foggii trzy pełne sukcesów sezony. Rzeczywiście, wbrew swoim własnym oczekiwaniom, stał się bomberem pełną gębą. Wcześniej nie słynął z bramkostrzelności, natomiast w ekipie Satanelli zaczął pakować piłkę do siatki bardzo regularnie. Wciąż nie można go było określać mianem klasycznej dziewiątki, ale coraz bardziej dryfował właśnie w tym kierunku. Signori, Francesco Baiano oraz Roberto Rambaudi stworzyli tercet atakujących, którzy przeszedł do historii włoskiego futbolu jako tridente delle meraviglie. W sezonie 1991/92 Foggia zajęła doskonałe, dziewiąte miejsce w Serie A, dzielnie stawiając czoła ekipom naszpikowanym największymi gwiazdami europejskiego futbolu. Drużyna Zemana składała się tymczasem w dużej mierze z piłkarzy na dorobku, albo po prostu kompletnych anonimów. Jej podstawową siłę stanowił system, nie indywidualności.
Bilans bramkowy Foggii mówi wszystko. 58 goli zdobytych (drugi wynik w lidze) i 58 straconych (drugi od końca wynik w lidze).
Zespołowi zdarzyło się między innymi przegrać u siebie 2:8 z Milanem. Do przerwy gospodarze prowadzili jednak 2:1 po golach Signoriego i Baiano. Co zrobił Zeman? Oczywiście zadecydował, że trzeba jeszcze mocniej docisnąć Rossonerich do muru, poszukać zwycięstwa, o którym kibice będą opowiadać wnukom. Podopieczni Fabio Capello ocucili się jednak w przerwie i po powrocie na boisko bez litości pognębili odsłoniętych rywali. Ale tak właśnie grali wtedy Satanelli. Bez żadnych kompleksów. – Nasz debiut w Serie A przypadł na mecz z Interem Mediolan, na dodatek na Stadio Giuseppe Meazza – wspominał Signori po latach na łamach „La Gazzetty”. – Noc przed spotkaniem spędziliśmy w hotelu, a okna mojego pokoju wychodziły wprost na stadion. Nie potrafiłem zmrużyć oka. W pokoju byłem z Rambaudim, który też nie mógł zasnąć z emocji. Leżeliśmy więc, gapiliśmy się w sufit i marzyliśmy. „Jutro będzie cię krył Bergomi, dajesz wiarę?”. „A ciebie Brehme, uwierzyłbyś?”.
Signori debiutancki sezon w Serie A zakończył z jedenastoma bramkami na koncie. To wystarczyło, by po 24-latka sięgnęło słynne Lazio. Całe tridente delle meraviglie wyruszyło zresztą na dalszy podbój Italii.
Rzymski klub, podobnie jak połowa Serie A, na początku lat 90-tych miał naprawdę mocarstwowe ambicje. Signori trafił do drużyny może nie aż tak imponującej kadrowo jak choćby Inter czy Milan, ale jednak potężnej. W ekipie Biancocelestich figurowali tacy goście jak Giuseppe Favalli, Diego Fuser, Aron Winter czy Karl-Heinz Riedle. No i rzecz jasna legendarny Gazza, czyli Paul Gascoigne. Oczywiście Anglik pozostawił po sobie we Włoszech więcej cuchnących alkoholem anegdot („Twoja córka… Duże cycki” – słynne spostrzeżenie o ukochanej córeczce prezydenta klubu, wypowiedziane wprost do samego ojca) niż wspomnień doskonałych występów, no ale nie można zaprzeczyć, że był on w tamtym czasie czołową postacią europejskiego futbolu.
Beppe znalazł się w naprawdę doborowym towarzystwie, nad którym czuwał Dino Zoff – legendarny bramkarz Juventusu, próbujący swoich sił w trenerce. Postać o olbrzymiej charyzmie.
Przenosiny na Stadio Olimpico okazały się dla włoskiego napastnika strzałem w samo sedno tarczy. Już w pierwszym sezonie gry dla Biancocelestich udało się Signoriemu zdobyć tytuł capocannoniere. Włoch ustrzelił aż 26 bramek w 32 występach, co było najlepszym wynikiem we włoskiej ekstraklasie od 1960 roku. Beppe pokazał plecy takim asom jak Roberto Baggio, Abel Balbo, Gabriel Batistuta, Roberto Mancini, Jean Pierre-Papin, Marco van Basten… No, można tak długo wyliczać, w Italii roiło się w tamtym czasie od strzelców wyborowych. Tymczasem to właśnie niepozorny Signori wszystkich ich przyćmił. Lazio zaś zajęło piąte miejsce w lidze, co również uznano za sukces. Prezydent Sergio Cragnotti cieszył się, że po wielu latach nieobecności udało się wprowadzić rzymską drużynę do europejskich pucharów. Signori był jednym z najważniejszych autorów tego znakomitego wyczynu. Wyrósł na gwiazdę włoskiej piłki. Jego reputacja wzrosła jeszcze bardziej, gdy w kolejnym sezonie znów uplasował się na szczycie klasyfikacji strzelców, a Biancocelesti rozgrywki ligowe skończyli na jeszcze wyższej, czwartej lokacie.
Stało się jasne, że Beppe to żaden bohater jednego sezonu i super-strzelec z przypadku, który poleciał na fali entuzjazmu i zaraz potem zgasł. Włocha zaczęto porównywać nawet do wielkiego Paolo Rossiego, który przed laty zapewnił Italii triumf na mundialu. Oczekiwania rosły. – W tamtym czasie nie obawiałem się żadnego obrońcy, nawet tych z Milanu. Cierpiałem chyba wyłącznie w starciach z Aldairem.
CFR CLUJ WYGRA DZISIAJ W RZYMIE Z LAZIO? KURS: 5.15 W ETOTO!
Wydawało się, że eksplozję formy Signori przeżył w idealnym momencie, by zapracować na status bohatera narodowego. W Italii wyróżniał się podejściem do sportu – nie był bohaterem głośnych skandali i romansów, raczej nie widywano go w klubach, a prasa nie rozpisywała się o awanturach z jego udziałem, bo po prostu nie było o czym gadać.
W przededniu mistrzostw świata w USA napastnik sprawiał wrażenie człowieka gotowego do wzięcia na barki nawet największej presji.
W kadrze zadebiutował w 1992 roku, zostając potem jej podstawowym zawodnikiem podczas eliminacji do mundialu. Początkowo jego skuteczność pozostawiała wiele do życzenia, ale wiosną 1994 roku wreszcie odpalił – wystąpił w czterech z pięciu sparingów, które miały przygotować zespół Arrigo Sacchiego do turnieju. Do siatki trafił w trzech z nich. Jego współpraca z Roberto Baggio układała się naprawdę przyzwoicie. Sprawy zaczęły się jednak niespodziewanie mocno gmatwać podczas samego turnieju. Włosi zaczęli rozgrywki od zawstydzającej porażki 0:1 z Irlandią, potem z niemałym trudem pokonali 1:0 Norwegów i na zakończenie zmagań grupowych tylko zremisowali z Meksykiem. Signori zanotował asystę przy golu Dino Baggio na wagę triumfu w starciu ze Skandynawami, ale generalnie nie spełniał oczekiwań trenera. Włosi nie wyszli z grupy, tylko się z niej psim swędem wyczołgali – wszystkie zespoły w stawce zanotowały identyczny bilans punktowy. Italia ostatecznie zajęła trzecie miejsce.
W fazie pucharowej czara goryczy się przelała – Sacchi wciąż nie do końca ufał napastnikowi Lazio, widząc w nim raczej skrzydłowego, a Beppe nie miał już ochoty wracać do swojej dawnej boiskowej roli. Zanotował kolejną ważną asystę, tym razem w ćwierćfinałowej potyczce z Hiszpanią, ale w półfinale z Bułgarami dostał już od trenera tylko 19 minut zaufania. W finale nie zagrał w ogóle, a Włosi musieli się zadowolić srebrnymi medalami po porażce z Brazylią w serii jedenastek.
– Byłem najlepszym strzelcem Serie A. Nie zaakceptowałem tego, że trener widzi mnie na skrzydle. Odmówiłem gry w półfinale, jeśli nie zostanę ustawiony na szpicy. Myślę, że popełniłem błąd. Dotarło to do mnie dopiero po latach – mówił Beppe. Sacchi oczywiście nie mógł mu wybaczyć tak bezczelnej, roszczeniowej postawy.
Miał po prostu inny pomysł na zespół, ofensywa w jego zamyśle nie miała się kręcić wokół snajpera Lazio.
W 1994 roku retoryka snajpera była jednak inna niż po wieloletnich refleksjach. We Włoszech aż huczało od plotek na temat zajadłego konfliktu trenera z napastnikiem, który doprowadził do tego, iż Signori nie pojawił się na boisku w finale. A trzeba dodać, że Beppe był nielichym specjalistą w dziedzinie wykonywania jedenastek – w całej karierze strzelił ich mnóstwo, zepsuł zaledwie kilka. Parę lat temu światowe media obiegła nawet informacja, że Neymar szkolił się w tym elemencie gry właśnie pod okiem dawnej gwiazdy Serie A. Signori do strzałów z wapna podchodził w bardzo charakterystyczny sposób – praktycznie bez rozbiegu, z pełną kontrolą ruchów bramkarza. Wielce prawdopodobne, że on nie pomyliłby się w tak fatalny sposób, jak w pojedynku z Claudio Taffarelem uczynili to Franco Baresi, Roberto Baggio i Daniele Massaro.
– Na mistrzostwach dałem z siebie wszystko. Każdy mój występ był udany, nie mam sobie nic do zarzucenia – pieklił się Signori, przepytywany przez reporterów „La Gazzetty” po turnieju. – To chyba normalne, że byłem zaskoczony, gdy nagle wypadłem z podstawowego składu. Wierzę, że Sacchi podejmował decyzję w dobrej wierze. Nie jest prawdą, że podniosłem na niego głos. Ale miałem wrażenie, że w reprezentacji nikt nawet nie próbuje wykorzystać moich możliwości strzeleckich, które pokazałem w Lazio. Nie drążcie już tematu, panowie.
Dodatkowej pikanterii w całej sytuacji dodawał fakt, że w starciu z Bułgarami kontuzji nabawił się przecież Roberto Baggio, który w finale z Brazylią zagrał na pół gwizdka. Sacchi nie wyobrażał sobie jednak, by nie wystawić w wyjściowej jedenastce swojej największej gwiazdy. Kibice Lazio jasno dali do zrozumienia, co sądzą o decyzjach selekcjonera – gdy Beppe pojawił się na lotnisku w Rzymie, przywitała go delegacja wielotysięcznego tłumu tifosich.
Tak czy owak – szansa na zostanie legendą włoskiej piłki dzięki triumfowi na mundialu przepadła bezpowrotnie. Na żaden inny wielki turniej Signori już z reprezentacją Italii nie pojechał. Jego niesubordynacja została zapamiętana.
***
Signori był dokładnie tym typem zawodnika, którego nie chciałem mieć w swoim zespole. Potrzebowaliśmy zwycięzców.
Sven-Göran Eriksson
***
Ultrasi Lazio nie wyobrażali sobie natomiast zespołu bez Signoriego.
Włoch w sezonie 1994/95 strzelał trochę rzadziej i nie dołożył do kolekcji trzeciego z rzędu tytułu króla strzelców, ale rzymską drużynę prowadził wówczas jego ulubiony Zdenek Zeman, co zaowocowało drugim miejscem w Serie A. W kolejnych rozgrywkach Lazio było trzecie, a Beppe powrócił na tron z trzecim tytułem capocannoniere. Wydawało się, że wszystko jest na najlepszej drodze, by rzymianie w końcu zaczęli nie tylko fajnie grać, ale i kompletować trofea. Wkrótce zespół wpadł jednak w lekki dołek formy, a prezydent Sergio Cragnotti doszedł do wniosku, że czas na poważne zmiany kadrowe. Signori znalazł się na wylocie ze Stadio Olimpico. Nie po raz pierwszy zresztą.
– Kiedy udało nam się pozbyć Signoriego jesienią 1997 roku, nikt mi nie powiedział, że on już raz prawie został sprzedany z klubu – opowiadał wspomniany już Sven-Göran Eriksson, któremu Cragnotti powierzył misję przegrupowania zespołu przed sezonem 1997/98. – Nie miałem pojęcia, z jakimi konsekwencjami się to będzie wiązało.
Rzeczywiście – sprzedaż napastnika do Sampdorii na wyraźne życzenie Erikssona to nie była jedyna próba wypchnięcia go z klubu. Prezydent Lazio po raz pierwszy chciał dokonać tego transferu jeszcze w 1995 roku. Szastająca forsą na lewo i prawo Parma zgłosiła się wtedy do działaczy rzymskiego klubu z naprawdę niezłą sumką za super-snajpera. Cragnotti był zdecydowany, by dobić targu. Uznał, że napastnika uda mu się jakoś zastąpić, a zarobioną kasę mógłby przeznaczyć na wzmocnienie kilku innych pozycji, co summa summarum wyszłoby zespołowi na dobre. Sprytny biznesmen nie przewidział jednak reakcji, jaką wywołają same tylko plotki o sprzedaży gwiazdora wśród kibiców Lazio. Pięć tysięcy tifosich urządziło natychmiastowy i bardzo agresywny protest pod biurem prezydenta. Wszystko wskazywało no to, że ta interwencja stanowiła dopiero przedsmak prawdziwego piekła, jakie kibice z błękitnej części Rzymu byli gotowi rozpętać, gdyby transferu jednak dokonano.
Rodzina Cragnottich zarządzała w tamtym czasie potężną firmą Cirio, działającą w przemyśle spożywczym. Prezydent Lazio – zwany „Pomidorowym Baronem” – w trosce o bezpieczeństwo swoich magazynów i biur postanowił wycofać się z pomysłu sprzedaży napastnika do Parmy, choć zdążył już zaakceptować ofertę i nieźle się napalił na olbrzymi zastrzyk gotówki.
– To są takie momenty dla klubu, gdy trzeba korzystać z rozumu, nie serca! – odgrażał się początkowo przedsiębiorca. Ale rura mu zmiękła, gdy zza firanki dojrzał tłum ludzi zdeterminowanych, by w razie czego wywieźć go z gabinetu na taczce.
W 1997 roku sytuacja była już jednak inna. Po pierwsze – Signori się trochę postarzał, zaczął pomalutku zatracać dawną dynamikę. Po wtóre – konflikt z Erikssonem sprawił, iż sam zawodnik nie upierał się, by za wszelką cenę zostać na Stadio Olimpico. Wbrew deklaracjom, wbrew opowieściom o bezwzględnej miłości do klubu. Chciał odejść. Niemniej – protesty i tak eksplodowały. – Pierwszy mecz po transferze przegraliśmy 2:3. Bramki nie strzelił ani jeden z moich napastników, a zagrało ich w sumie aż trzech – Mancini, Boksić i Casiraghi. Na pomeczowej konferencji prasowej wysłuchiwałem wyłącznie pytań na temat Signoriego. Ale to jeszcze nic! – opisywał Eriksson. – Następnego dnia kibice pojawili się w naszym ośrodku treningowym. Byli rozwścieczeni. Wspinali się na płoty i wzywali mnie, chcąc się skonfrontować. Chcieli pogadać sobie z tym durniem, który pozbył się ich najcenniejszego talizmanu. Policja proponowała mi eskortę i ewakuację tylną bramą. Odmówiłem. Nie chciałem chować się jak szczur. Wsiadłem do swojego auta i wyjechałem główną bramą. Powoli, metr po metrze przedzierając się przez oszalały tłum, krzyczący: „Signori! Signori! Signori!”. To jednak nie wszystko. Ludzie nagle zaczęli wspinać się na dach mojego samochodu i podskakiwać. Chciałem przyspieszyć, lecz byłem otoczony. Jakimś cudem nie czułem jednak lęku. Zakładałem, że mnie tam jednak nie zabiją.
– Tydzień później przegraliśmy 1:2 z Juventusem i sytuacja zrobiła się naprawdę dramatyczna. Ale potem byliśmy niepokonani przez szesnaście ligowych meczów z rzędu. I im lepiej nam szło, tym rzadziej słyszałem o Signorim – dodał szkoleniowiec, który poprowadził klub do mistrzostwa Włoch w 2000 roku.
A dlaczego właściwie szwedzki manager aż tak się zawziął, by wypieprzyć klubową legendę z zespołu? Co mu szkodziło zrobić z Signoriego jokera, super-strzelca wpuszczanego z ławki? Napastnik i tak coraz częściej narzekał na bóle pleców i można było w sposób absolutnie racjonalny wytłumaczyć kibicom trzymanie ich faworyta na ławce, zamiast prowokować taką awanturę.
– Potrzebowałem w drużynie zwycięzców. W Lazio roiło się od facetów, którzy przez lata niczego nie wygrali. Nastroje w zespole były w gruncie rzeczy fatalne. Klub finansowo miał się doskonale, ale piłkarze mieli mentalność wiecznych przegranych – opisywał swoje przesłanki Eriksson. – Usłyszałem, że również mnie zaczyna się w Italii nazywać Il Perdente Successo. Dziennikarze szeptali do siebie, że Eriksson nigdy niczego we Włoszech nie wygra, że nigdy nie zdobędzie scudetto. Nienawidziłem tego. Między innymi z tego powodu nie potrafiłem się dogadać z Signorim. Miałem świadomość, że mówiono na niego „Mister Lazio”. Uosabiał jednak złe podejście do tematu. Wciąż powtarzał, że na koniec zespół i tak przegra. Rozsiewał pesymizm.
– Gdy pewnego dnia popsuł się klubowy autokar, Signori wysiadł z niego i zapytał wszystkich: „Słyszeliście, żeby Milanowi kiedyś się zepsuł autokar?”. Wiecznie marudził. My potrzebowaliśmy urodzonych zwycięzców – powtarzał trener. – Przyszedłem do prezydenta Cragnottiego i powiedziałem mu wprost: „Musimy kupić trzech zawodników. Jeżeli przyjdą do nas Mancini, Mihajlović i Veron, zostaniemy mistrzami Włoch”. Początkowo prezydent mi nie zaufał, dostałem tylko Manciniego. Ale potem trafili do Lazio też pozostali.
Cóż – jak to się malowniczo określa, historia przyznała Szwedowi rację. Mimo wszystko, napastnik nie ma żalu do prezydenta klubu za gorzkie rozstanie. – Moje relacje z Cragnottim zawsze były ciepłe, pomimo pewnych incydentów. To był taki człowiek, że gdy poprosiłeś go o jedno euro, dawał ci dwa.
Lazio pozbawione dawnego kapitana, lidera i największej gwiazdy zaczęło… odnosić seryjne sukcesy. Signori zaś kompletnie nie poradził sobie w Sampdorii. Stamtąd przechwyciła go Bologna, z którą Beppe zdobył swoje najcenniejsze i jedyne trofeum, o ile można to tak określić. Wygrał Puchar Intertoto. Wciąż jednak pozostawał niezwykle wartościowym strzelcem, notując regularnie po 15 bramek w sezonie i olśniewając przebłyskami dawnej formy, między innymi przy uderzeniach ze stałych fragmentów gry. Zawędrował też z drużyną do półfinału Pucharu UEFA w 1999 roku. No i kolejny raz rozkochał w sobie fanów – kiedy weteran popadł w konflikt z trenerem Francesco Guidolinem i znalazł się na wylocie z zespołu, to kibice wymusili na zarządzie klubu… zmianę trenera. Signori został na swoim miejscu, uwielbiany niezależnie od wahań formy i licznych urazów. Wynikało to z jego stylu gry – takich zawodników po prostu z przyjemnością się ogląda.
LAZIO STRZELI DZIŚ WIĘCEJ NIŻ 2.5 GOLA? KURS: 2.95 W ETOTO!
W sumie Włoch zestarzał się zatem dość ładnie, lecz do formy z lat 90-tych w obecnym stuleciu już rzecz jasna nie nawiązał. Karierę skończył po nieudanych przygodach w lidze greckiej i węgierskiej, w 2007 roku. – Jeżeli chodzi o trofea, a raczej ich brak, to moim zdaniem w pełni należy mi się Puchar Włoch z 1998 roku. Jesienią grałem w tych rozgrywkach, zostałem nawet najlepszym strzelcem – zauważył Signori. Widać, jak ciąży mu ta pusta gablota.
Co ciekawe – cała ta niesamowita opowieść mogła się zakończyć już w 1991 roku, gdy napastnik przeszedł bardzo groźny wypadek samochodowy. Jego auto uległo poważnym zniszczeniom, nadawało się po wszystkim wyłącznie do zezłomowania, ale Beppe wyszedł z tej paskudnej sytuacji bez szwanku, tylko delikatnie podrapany. Włoch głęboko wierzył, że uratowała go założona tamtego dnia koszulka z podobizną świętego Ojca Pio. Choć trzeba też dodać, że gorliwy katolicyzm nie przeszkodził jednak Signoriemu w zaplątaniu się w gruby skandal. W 2011 roku aresztowano go i oskarżono o uczestnictwo w nielegalnych zakładach bukmacherskich. Beppe akurat rozkręcał swoją karierę trenerską, tymczasem afera poskutkowała pięcioletnim zawieszeniem licencji. „Wielki piłkarz, mały człowiek” – przemówiły niektóre nagłówki we włoskiej prasie, wypominając mu przy okazji kontrowersyjne relacje z Sacchim i opuszczenie umiłowanego Lazio.
Były gwiazdor wciąż jednak zapewnia, że to wszystko było tylko jednym, wielkim nieporozumieniem. A jedyne, czego w swojej karierze żałuje to właśnie wyprowadzka z Rzymu – To była decyzja, do której mnie zmuszono. Podjęto ją za mnie. Chciałem w Lazio grać do końca moich dni.
MICHAŁ KOŁKOWSKI
INNE WSPOMINKOWE TEKSTY AUTORA:
El Fenomeno. Jak Ronaldo podbił i porzucił Barcelonę?
Paolo Montero, osobisty ochroniarz Zizou
Adriano, czyli historia upadku „Cesarza”
Gabriel Batistuta – showman, który nie lubił futbolu
„To jest Len Bias… Musisz przywrócić mu życie”
***
PAMIĘTAJCIE O PROMOCJACH W ETOTO!
fot. NewsPix.pl