Piotr Zieliński dostaje piłkę przy prawej linii bocznej. Wie, jak są ustawieni koledzy i że jeśli udanie zagra na drugą stronę boiska zewnętrzną częścią stopy, Kamil Grosicki będzie sam przed bramkarzem. Siła, precyzja – wszystko w tym wypadku zagrało jak w orkiestrze Hansa Zimmera. Grosik nie namyślał się długo i pocelował w kierunku bramki – może nie idealnie, ale sprawiając dość problemów rywalowi, by piłka wpadła do siatki. 3:0. Piękny gol, który podsumował najlepszy mecz reprezentacji za kadencji Jerzego Brzęczka.
Starcie z Izraelem musi budzić tamte, bardzo pozytywne wspomnienia. Po tamtym spotkaniu można było wypiąć pierś, bo i wynik się zgadzał – ostatecznie Damian Kądzior dołożył jeszcze na 4:0 – i wygrana wreszcie nie była wymęczona, wyszarpana, fartowna, tylko w stu procentach przekonująca. I to w obie strony. Była radosna ofensywa, ale i twarda obrona. Izrael tylko raz w trwających eliminacjach kończył mecz bez gola, Eranowi Zahaviemu – liderowi strzelców kwalifikacji do spółki z Harrym Kanem – nie udało się pokonać tylko jednego bramkarza. Łukasza Fabiańskiego.
Wtedy tegoż Zahaviego, autora dwóch hat-tricków w trzech kolejkach eliminacji, ograniczyliśmy do jednej, nieszczególnie przekonującej próby przewrotki. Fajnej, jak ktoś jest fotografem i stał akurat za bramką naszej reprezentacji, ale kompletnie nic niewart. Strzały z dystansu Kayala też więcej krzywdy robiły oczekiwaniom kibiców z Izraela niż biało-czerwonym.
Taki właśnie mecz, jak wtedy na Narodowym, chcemy obejrzeć i dziś w Jerozolimie. Chcemy reprezentacji z pazurem, wychodzącej z ogromną pewnością siebie na płytę boiska. Dającej od pierwszej minuty sygnał: tu grają gwiazdy Bayernu, Napoli, Milanu, a tam maks to napastnik z ligi chińskiej i rezerwowy Sevilli bez debiutu w LaLiga. Kurczę, Jerzy Brzęczek ma komfort ignorowania zalotów do biało-czerwonej koszulki gwiazdy 2. Bundesligi, Sonny’ego Kittela, podczas gdy Andreas Herzog powołuje Ilaya Elmkiesa – 19-latka z rezerw Hoffenheim. Tworzenie łączonych jedenastek nie miałoby grama sensu, bo wymienialibyśmy po prostu skład Polaków i tyle. Na papierze jesteśmy mocniejsi w absolutnie każdym miejscu boiska, od bramki, aż po szpicę.
Owszem, w Izraelu gra się bardzo ciężko, właśnie domowym spotkaniom dzisiejsi rywale zawdzięczają to, że wciąż matematycznie są w grze o awans. Poza domem wszędzie z wyjątkiem Rygi zbierali bęcki, u siebie rozklepali Austrię 4:2, Łotwę 3:1 i zremisowali po 1:1 z Macedonią Północną i Słowenią. Niepokonani na własnym terenie w meczu o stawkę Izraelczycy są od października 2017, od 0:1 z Hiszpanią. La Roja szukała aż 76 minut, by wreszcie znaleźć otwieracz do obrony gospodarzy.
Ale nie bawmy się w kurtuazję, w szukanie zawczasu usprawiedliwień, gdyby znów przyszło rozczarować się jak we wrześniu w Słowenii. Nie polecieliśmy do Jerozolimy bez Roberta Lewandowskiego, który zdecydował się odłożyć w czasie czekający go zabieg przepukliny pachwinowej. Nie mamy noża na gardle, bo awans od miesiąca trzymamy mocno w garści i nie ma siły, która sprawiłaby, że moglibyśmy go wypuścić.
Gra o koszyk? Szanse na pierwszy są iluzoryczne, nawet przy komplecie zwycięstw w listopadowych starciach. Wypaść poza drugi możemy, ale tylko wtedy, gdyby Austria w dwóch ostatnich meczach zdobyła co najmniej cztery punkty więcej od nas. Zresztą gdyby obawa przed byciem losowanym z gorszego koszyka miała pętać nogi naszym zawodnikom, to lepiej, żebyśmy dali sobie spokój i nie grali wcale.
Naprawdę chcemy, by reprezentacja Brzęczka kupiła nas tak, jak kupiła nie tak dawno kadra Nawałki. Nie prosimy o obsypanie złotem, o grę na miarę Brazylii 1970. Prosimy tylko, by ta kadra zaoferowała za zaufanie do niej dobrą monetę, a nie dawała starej gumy do żucia, dwóch spinaczy i garści orzeszków licząc na to, że weźmiemy z dziecięcą radością w oku. Jerzy Brzęczek miał dość czasu, by kadrę odświeżyć, by zbudować ją na swoją modłę, by przetestować pomysły, jakie zrodziły się w jego głowie. Piętnaście miesięcy to dość, by odcisnąć swoje piętno, po piętnastu miesiącach Nawałki mieliśmy już na rozkładzie mistrzów świata.
Dziś oczekujemy, bo od tej grupy zawodników można oczekiwać. Bo ta reprezentacja potrafiła z Izraelem zagrać tak, by ten stracił z rąk wszystkie piłkarskie argumenty, samemu twardo uzasadniając przy tym, dlaczego to biało-czerwonym należy się wysoka wygrana. Ludzka pamięć nie jest aż tak zawodna, by wymazać z niej to, co wydarzyło się mniej niż pół roku temu. Wyjdźmy więc dziś na płytę Teddy Stadium po trzy punkty. Po zwycięstwo w grupie. Po przyjemną dla oka grę.
Choć to nie skoki narciarskie, bez not za styl się nie obędzie.
fot. FotoPyK