Reklama

Nudno, brzydko, na chaos. Wszystko, byle wynik w Ekstraklasie się zgadzał

redakcja

Autor:redakcja

06 listopada 2019, 11:13 • 8 min czytania 0 komentarzy

Adam Małysz zwykł mawiać, że liczą się dwa równe skoki i braliśmy to za prawdę objawioną, bo skromny skoczek z Wisły nie szukał wielkich słów, tylko pakował w siebie bułkę z bananem, mruczał coś pod wąsem i roznosił przeciwników, dając nam mnóstwo radości. Polska piłka też bardzo by chciała mieć taką dewizę, dlatego co rusz słyszymy, że liczy się tylko każdy kolejny mecz, a dalej to nie ma co myśleć, bo zapomni się o tym, co wcześniej. Teoretycznie wszystko jest w porządku, brzmi profesjonalnie, rozsądnie. Praktycznie… Nie jest tak różowo. Jest szaro. Ekstraklasa wokół tego zdania wręcz się zbudowała. Liczą się jedynie punkty w kolejnym spotkaniu. Nieważne jak, nieważne po co, nieważne co z tego wyniknie. Czy mieliśmy na to zwycięstwo plan, czy się po prostu stało? Między innymi dlatego ten futbol wygląda momentami gorzej niż źle.

Nudno, brzydko, na chaos. Wszystko, byle wynik w Ekstraklasie się zgadzał

Oczywiście wiemy o tym od dawna, ale ostatnia kolejka to było jakieś ekstremum, moment, w którym chyba w większości mieliśmy ochotę rzucić to wszystko w pizdu i wyjechać w Bieszczady. Okej, w chwili pakowania toreb jednak się okazało, że to nie takie proste, bo rachunki mimo wszystko trzeba jakoś opłacić, ale naprawdę: tak jak czasem kpimy z Ekstraklasy, wyśmiewamy ją, tak 14. kolejki po prostu nie dało się oglądać. Poza tym mamy wątpliwości, czy to ostatnie słowo tej ligi, bo przecież wiele poprzednich serii gier również kręciło się wokół tego poziomu.

Przez ostatnie lata kombinuje się, jak urozmaicić to granie, dzieliliśmy punkty, teraz nie dzielimy, ale za to trzy drużyny polecą piętro niżej. Niestety cokolwiek się wymyśli, wszystko rozbija się o boisko, a tam kolejka w kolejkę oglądamy błagania, żeby wyrwać jakiś punkt i przetrwać do następnego weekendu we względnym spokoju. Byle nawet zwyciężyć po koszmarnym meczu, ale potem spojrzeć w tabelę i powiedzieć: mamy to, panowie.

W efekcie nie bardzo wiadomo, dla kogo ta liga jest.

Na pewno nie jest dla kibiców, czego oni dają dosadny wyraz, odpływając ze stadionów. Przypomnijmy frekwencje:

Reklama

Sezon 16/17 – średnio 9679 kibiców na meczu.
17/18 – 9442.
18/19 – 8878.

I jasne, obecna średnia wynosi 9613, ale przywiązywanie się do niej byłoby irracjonalne. Choćby ze względu na pogodę, jesteśmy ledwie na początku listopada i wraz z zimą oraz mrozami ta średnia po prostu będzie spadać. Ale nawet jeśli ten dołek nie będzie aż taki duży: czy parę tysięcy ludzi na meczu to dla 38-milionowego narodu powód do dumy? No właśnie.

Ludzie nie są głupi i co gorsza dla Ekstraklasy, mają łatwy dostęp do innych rozgrywek. Wiedzą, jak się gra w najlepszych ligach, ba, spokojnie mogą się dowiedzieć, jak się gra w tych trochę gorszych: w Portugalii, Austrii, Belgii. Potem chcą obejrzeć mecz na naszych boiskach i co widzą? Żebranie o korzystny wynik.

Cóż, może to mocne słowo, natomiast gdy widzi się takie obrazki jak te…

74917787_490663471791044_1303395357404692480_n

pala1

Reklama

… trudno używać innych określeń.

Rzut wolny z 60 metrów to jest w Ekstraklasie święto. Z czterdziestu – święto państwowe. Z dwudziestu już kłopot, bo trudno trafić w bramkę, skoro przeciwnik ustawi mur. Ale im dalej, tym w zasadzie lepiej, gdyż można wymacać piłkę, a potem kopnąć ją w pole karne. I właśnie żebrać, bo może ktoś strąci, może bramkarz źle wyjdzie, może obrońca się obetnie. Wpadnie, murujemy i poczekamy. Do następnego stałego fragmentu.

Pewnie: nie ma co lekceważyć stałych fragmentów, da się do nich zajechać nawet i do mistrzostwa Europy, żeby wspomnieć Grecję z 2004 roku. Ale to jest czasem i jedna drużyna na turniej. U nas w pierwszej ósemce jest pięć zespołów, które są jednocześnie w pierwszej ósemce największej liczby goli po stałych fragmentach gry (dane za Ekstrastats). Rekordzista, Piast, ma punkt straty do lidera i 50% bramek po stałych fragmentach (czyli osiem z gry przez 14 kolejek). Wisła Płock, a może Furman, też 50% – to był przecież lider dopiero co.

Ted Knutson ze Statsbomb wyliczał, że od 25% do 33% goli w ciągu sezonu pada po stałych fragmentach. My jeszcze łapiemy się w tym sezonie na te wyższe widełki – dokładnie 33,21%, ale w zeszłym już nie: było 36%. 17/18 – 38%. 16/17 – 36%. Ponadto widać, jaki procent mają u nas najlepsi i jak bardzo przekracza on średnią.

Stały fragment to nikłe ryzyko. Nie stracisz piłki na własnej połowie jak przy wyprowadzaniu zwykłej akcji. Owszem, może być kontra po wolnym, ale jak puścisz tylko pięciu piłkarzy w okolice szesnastki (tak jak Cracovia na pierwszym obrazku), raczej jej nie będzie, a jeśli już to niegroźna.

A w meczu Ekstraklasy ryzyko jest niewskazane. To między innymi dlatego piłkarze tak długo celebrują wybicie każdego kolejnego stałego fragmentu, bo to właśnie on może przynieść upragnioną bramkę. Piłkę przed autem trzeba wytrzeć, przed wybiciem rzutu wolnego – dokładnie wymacać i ustawić. Wyobraźcie sobie, że wspomniany rzut wolny Cracovia wybijała minutę i dwie sekundy. Co więcej: ostatecznie nawet nie zagrała lagi. To znaczy – nie na samym początku. Po celebrze wykonała kilka podań, które oczywiście zakończyły się dośrodkowaniem.

Tego nie da się oglądać. Dlatego być może opuściły nas zdrowe zmysły, ale obejrzeliśmy jeszcze raz pierwszą połowę Cracovii z Lechią. Efektywny czas gry wyniósł około 23 minut… Przez drugie 23 (sędzia dodał minutę) piłkarze albo leżeli, albo celebrowali wybicie rzutu wolnego, rożnego czy nawet piątki, bo przecież Łukasik z Kuciakiem odstawiali jakieś cyrki. W pierwszej połowie, która częściej bywa przecież płynniejsza, skoro w drugiej są zmiany, a jak jeden zespół prowadzi, to potrafi przeleżeć na różnych symulacjach i pięć minut.

Patrząc szerzej, według danych InStata Ekstraklasa zajmuje 22. miejsce na 37 przebadanych rozgrywek, jeśli chodzi o efektywny czas gry. Piłka jest w użytku przez 54,3% czasu, wyprzedzamy ligę portugalską czy… hiszpańską. Niby wygląda to więc jako tako, ale znów jesteśmy przeciętni w swojej masie. We wspomnianej Portugalii i Hiszpanii ktoś zawyża wynik (Barcelona, Benfica), ktoś zaniża (Getafe, Aves), u nas wynik między pierwszym (Jagiellonia, 56,2%) a ostatnim (Cracovia, 51%) rozbija się o te pięć procent z haczykiem. W Portugalii o blisko osiem, w Hiszpanii o blisko 15.

ekstraklasa-2019-11-06-10-11-50

Wniosek wysuwa się więc choćby taki, że wszyscy u nas grają podobnie. Mało kto chce dać tu show, bawić się w tę piłkę, dobić rywala, gdy jest taka możliwość. Wiecie, kiedy po raz ostatni mistrz Polski mógł się pochwalić średnią większą niż dwa gole na mecz? Po sezonie 13/14 była to Legia Warszawa, która w 37 spotkaniach strzeliła 75 bramek. Wiecie, ile drużyn w sumie od tamtego momentu wykręciło średnią powyżej tej dwójki? Nikt. Tylko tamta Legia.

Ludzie polskiej piłki pragną wyniku jak opętani, reszta się nie liczy.

Dyrektor Łukasiewicz mówił po zwolnieniu Zielińskiego:

Jaki cel trenerowi Rogiciowi stawia Arka?

Pierwszy jest krótkoterminowy, postawiony do końca roku. Chodzi o ustabilizowanie naszej sytuacji w lidze. Teraz jesteśmy na miejscu spadkowym i naszym celem jest to, by tę strefę opuścić w okolice 10. miejsca – plus minus jedna lokata. By móc tam spokojnie przezimować. To jest cel nadrzędny, więc de facto patrzymy w dużej mierze na wyniki, a nie na to, jak je osiągniemy.

Karol Wójcik, prezes Odry Opole, po tym, jak postawił kuriozalne ultimatum Rumakowi:

– Dla nas najważniejsze są punkty na boisku, które przy wielu działaniach, jakie realizowaliśmy po cichu, nie przyszły. Taki krok jest oryginalny i może przyniesie jakieś efekty. Znów wrócę do tego, że punkty są najważniejsze. (…) Nie chcę powiedzieć, że jesteśmy w desperacji, ale musimy zdobywać punkty. Niech pan popatrzy na GKS Katowice z zeszłego sezonu. Oni też grali przyzwoicie na początku, ale dziś są w drugiej lidze, bo stracili duży dystans do komfortowej strefy na samym początku. Co z tego, że potem mieli bardzo dobre mecze, jak tych oczek na koniec zabrakło? Stąd ten ruch, który jest nieoczywisty, ale punkty są najważniejsze. Może my zdobędziemy bramkę ze spalonego? Dla mnie może być. Punkty są najistotniejsze.

Jeden z ekstraklasowych trenerów powiedział nam ostatnio, że jeśli nie wygra meczu w sobotę, potrafi jeszcze w czwartek odebrać telefon od prezesa z pretensjami, że nie wygrał meczu w sobotę.

A skoro przykład idzie z góry nic więc dziwnego, że tę retorykę przyjmują i piłkarze. Wystarczy wpisać odpowienią frazę w wyszukiwarkę, by ujrzeć coś takiego:

o stylu

I potem naszym stylem jest brak stylu, bo trudno przekonywać, że pałowanie każdej piłki w pole karne to styl – wówczas trzeba by za taki uznać i skarpetki do sandałów. Natomiast warto rozróżnić: styl niekoniecznie musi iść w parzę z ofensywną grą. Nie, na przykład kadra U21 nie naciera na swoich przeciwników raz za razem, ale nikt nie może o niej powiedzieć, że jest bezpłciowa i bez pomysłu. Tam można z powodzeniem obstawić, w którą stronę pobiegnie w 67. minucie Karol Fila. Wiemy, co zagra kadra Michniewicza, wiemy, że ma to dużą szansę wypalić. W Ekstraklasie nie wiemy nic. Możemy zakładać, że będzie paździerz, ale czasami jest jednak fajny mecz. Ale z czego on wyniknął, to już trudno powiedzieć, po prostu czasami tak bywa.

Cóż, na pewno w budowaniu tożsamości drużyn nie pomaga wciąż mimo wszystko spory brak cierpliwości rządzących. Nie pomaga też system rozgrywek, bo skoro spada blisko 1/5 drużyn, trudno budować w spokoju. Na pewno zadania nie ułatwiają niskie umiejętności większości piłkarzy, ale tu znów nie ma co przesadzać, gdyż trudno uwierzyć, że Haraslin z Wolskim i Sobiechem nie są w stanie przeprowadzić trzech sensownych akcji przez 90 minut, a z Cracovią nie przeprowadzili.

Oczywiście nie można też przestawić wajchy w drugą stronę i myśleć jedynie o stylu, a wyniki mieć w dupie. Po prostu wypadałoby to wypośrodkować. Dlatego coraz chętniej kibicujemy takiemu projektowi jak ŁKS, bo nie szło im, dalej mają ciężary, ale nie odeszli od swojej filozofii i ostatnie wyniki wskazują, że mogą na tym wygrać długoterminowo. A co zmienia wygrana Korony nad Śląskiem? Nic. Dalej nie wiadomo, co chce grać Korona i to nie jest naturalnie wina trenera Smyły, tylko rządzących klubem, którzy od dawna budują ten zespół w myśl zasady “a nuż widelec.”

Musimy dążyć do tego, by polskie kluby miały styl, byśmy z zamkniętymi oczami mogli powiedzieć, jak chcą grać poszczególne drużyny, a z ręką na sercu, że wyniki nie są dziełem przypadku. Dziś ligą rządzi przypadek i chyba wszyscy sobie zdajemy z tego sprawę, wystarczy spojrzeć na tabelę i różnice punktowe.

– Macie dużo starszych piłkarzy i nieco archaiczny styl gry. Długie piłki, fizyczna gra. Może brzmi to arogancko, ale brakuje tu zachodniego myślenia – mówił Jan Van Daele, dyrektor sportowy Dunajskiej Stredy.

On powiedział to głośno, ale dolary przeciwko orzechom: latem myśli o nas w ten sposób większość rywali w pucharach.

PAWEŁ PACZUL

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...