Choć Gerald Asamoah jest legendą Schalke, to jego historia nie kwalifikuje się do kategorii hagiografii. Nigdy nie był wielkim piłkarzem. Nigdy nie osiągnął wielkich sukcesów. Nigdy nie interesowały się nim największe klubu Europy. Ma na koncie swoje grzechy i swoje małostkowości. Niepotrzebnie wdawał się w niektóre kłótnie i prowokacje, do niezrozumiałego wręcz szaleństwa nienawidził wszystkiego, co związane z Borussią Dortmund, ale przy tym przełamywał bariery. Był tak naprawdę pierwszym czarnoskórym piłkarzem zaakceptowanym przez niemiecką scenę piłkarską. A każda barwa, którą dodawał lidze, to tylko jego jeden wielki atut.
***
To zdarzyło się w czasach, kiedy Ghana nie była wolna od żadnej z chorób afrykańskich systemów politycznych. Skorumpowany i autorytarny rząd nie był w stanie zapewnić obywatelom nawet namiastki dobrobytu. Wszystkie pieniądze obracały się w zamkniętym kole wzajemnej adoracji, które tworzyli rządzący, dbający, by im samym nic w tym biednym kraju nie brakowało. Na ulicach dominowały bieda i nieświadomość, bo prężnie działała medialna machina propagandy. Wielu dziennikarzy połasiło się na komfortowe życie w zamian za porzucenie prawdy. Przestali myśleć krytycznie. Wyłączyli umysły. Zaprzedali swoją duszę.
Takiego stanu rzeczy nie akceptował William Asamoah. Nie podobał mu się ten kraj. Patrzył na ulicę i widział brutalną rzeczywistość. Ulicznych kupców, od których nikt nic nie kupował, bo zwyczajnie nie miał za co. Obciążone setką obowiązków domowych kobiety, które oprócz zapewnienia opieki gromadce swoich dzieci, musiały codziennie kombinować, w jaki sposób je wykarmić, choć nie dysponowały praktycznie żadną żywnością. Zapracowanych mężczyzn, którzy pracowali w pocie czoła przez wiele godzin, by potem większość swoich zbiorów oddawać państwu.
To nie był system godny cywilizowanego świata.
William był dziennikarzem. I nie trzeba zamykać tego słowa w cudzysłów. Nie poszedł na układ z władzą. Krytykował, punktował, pokazywał inną perspektywę, więc musiał ponieść tego cenę. Nie był w stanie utrzymać swojej rodziny z pisania, pojawiły się pierwsze represje, pierwsze groźby, więc podjął decyzję o emigracji. Za cel obrał Europę i popularne wówczas wśród podobnych jemu Niemcy. Osiedlił się, znalazł pracę i po dwóch latach sprowadził swoją żonę. Jego dzieci zostały w Ghanie z babcią.
– Byliśmy szczęśliwi, gdy w ogóle mieliśmy jedzenie. Nie mieliśmy za wielu możliwości. Babcia się nami opiekowała, dawała nam miłość i ciepło, ale nie było mowy o żadnych luksusach. Cały wolny czas spędzaliśmy na grze w piłkę na twardym boisku, na którym leżały odłamki szkieł. Wbijało się to nam wszystkim w nogi, udawaliśmy, że nie czujemy bólu, po czym wracaliśmy do domów i głośno płakaliśmy, bo rany się rozszerzały, paskudziły i brudziły. Bolało upiornie, ale następnego dnia każdy z nas wracał i grał – opowiadał o swoim dzieciństwie Gerald Asamoah.
Z rodzicami nie miał praktycznie żadnego kontaktu. W jego wiosce znajdował się tylko jeden telefon. W centrum, od którego mieszkał dobre kilka kilometrów. Matka przyjeżdżała raz na kwartał i dzwoniła raz w miesiąc na kilka minut, ale nigdy nie miała nic ważnego do powiedzenia. Za mało czasu. Ojciec przyjechał raz w ciągu dziesięciu lat samotnego życia swoich pociech. Gerald poprosił go tylko o jedną rzecz. Chciał mieć profesjonalne buty piłkarskie.
– Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Były takie piękne jak z bajki. Przy ojcu bardzo się z nich cieszyłem, ale kiedy pojechał, uświadomiłem sobie, że tylko ja mam takie. Żaden z moich znajomych z boiska nie znał takich klimatów. Wszyscy grali boso. Nie chciałem być inny. I wcale pewnie by mi nie zazdrościli. Po prostu głupio czułbym się, mając coś lepszego od nich. W konsekwencji oddałem te buty starszemu koledze, który grał w lokalnym klubie piłkarskim – przyznawał sam zainteresowany.
O Niemczech wiedział wówczas raptem tyle, że jego rodzice mieszkali po zachodniej stronie tego kraju na drugim krańcu świata. Matka pewnego razu przywiozła mu katalog Otto, który zawierał w sobie zdjęcia niemieckich modelek i modeli, ubranych w modne wówczas stroje. Gerald oglądał więc uśmiechnięte blondynki i blondynów, którzy w tak przystępny, jak płaski sposób prezentowali tamtejszy świat. Lepszy.
Dzięki temu miał swoje marzycielskie wyobrażenie na temat tego kraju. Myślał sobie, że jego rodzice żyją w raju, gdzie wszystkie ubrania i jedzenie jest za darmo, a po ulicach chodzą sami uśmiechnięci i wypoczęci ludzie. Niemcy stały się w jego oczach idyllą. Doszło nawet do tego, że nigdy nie pytał o nie swoją matkę, kiedy ta przyjeżdżał go odwiedzić. Nie chciał, żeby choć w minimalnym stopniu zepsuła mu obraz tego państwa. Sam też nigdy nie marzył, że tam pojedzie. To był kraj z katalogu Otto. Taki, który można tylko obejrzeć, westchnąć i zachwycić się nim na kilku minut przed snem.
Tym większe było jego szczęście, kiedy otrzymał bilet do raju z datą 10 listopada 1990 roku.
***
– Gerald, tu jest bardzo zimno, weź ze sobą kurtkę – mówiła mu przez telefon mama.
Nie słuchał. Był zbyt podekscytowany. Pożegnał już wszystkich kolegów i nie trzymało go już tutaj absolutnie nic. Pierwszy raz leciał samolotem. Zaraz miał zobaczyć zupełnie coś innego. I już nie było tak, że zaraz zaśnie i wszystko zapomni. Dlatego skafander włożył do walizki. Poleciał w samej koszulce.
We Frankfurcie Geralda i jego rodzeństwo odebrał ojciec. Oschle. Nie miał z nimi o czym rozmawiać. Miał swoje problemy. Po prostu chciał jak najszybciej zawieźć ich do Hannoveru, gdzie mieszkał. Nawet nie zauważył, że jego syn na zimny jesienny wiatr wychodzi w t-shircie. Zresztą, kto by na to patrzył. To były Niemcy. To było spełnienie marzeń. Chłopca uprzytomniła dopiero matka, która w domu zrobiła mu porządną burę. Ale to matka. Ona zawsze przejmować się będzie niezałożonym szalikiem.
***
– Wkroczyłem w nowe życie i nie mogłem się przestawić. Mieszkałem z ludźmi, których praktycznie nie znałem. Poznałem swojego brata, który urodził się w Niemczech i nie znał języka Twi, którym mówiliśmy, więc mogliśmy porozumiewać się tylko gestami. Otwierałem lodówkę i cały czas coś w niej było. Mogłem wziąć sobie ser, jogurt, mleko. I to było piękne, ale z drugiej stronie czułem się obco. Na ulicy ludzie coś do mnie mówili, a ja nic nie rozumiałem. Od razu patrzyli więc na mnie z pewnym dystansem, bo nie dość, że byłem czarny, to jeszcze nie stąd. Przytłaczało mnie to – wspomina Asamoah.
I nic nie było za darmo, więc nie mógł mieć wszystkiego tego, o czym sobie marzył. W szkole radził sobie dobrze. Poznał w niej Fabiana Ernsta, który potem był jego wieloletnim boiskowym kompanem. On go akceptował. Siedział z nim w ławce, wprowadzał go, nie patrzył na niego krzywo. Był dobry. Ale świat nie składa się z samych dobrych ludzi. Gerald pierwszy raz w życiu się bał, bo zrozumiał, że jest sam. Szybko poznał, ile w cywilizowanym świecie znaczy słowo „Murzyn”. Niektórzy jego koledzy potrafili wypowiedzieć je w taki sposób, że przenikało go to do szpiku gości. Brakowało mu babci, przy której czuł się bezpieczny.
Rodzice nie dawali mu żadnego oparcia. Ciągle pracowali i nie chciał robić im problemów. Wraz z rodzeństwem sprzątał dom, gotował, organizował, żeby zdjąć z nich trochę ciężar utrzymywania całego ich niemieckiego świata w ryzach. Ordnung muss sein. Porządek musi być. W tym wszystkim, czegoś mu jednak brakowało.
Pewnego dnia więc Ernest zabrał go ze sobą na boisko. Bramki zrobili z kurtek. Tym razem Gerald miał również swoją, więc było o to łatwiej. I to było to. Właśnie piłki potrzebował, żeby poczuć się sobą.
***
I tak jak jego młodzieńcze życie nie miało żadnego związku z przeciętnością, tak jego kariera piłkarska też nie mogła zamykać się w normach. Decydował już o tym sam kolor skóry. Wcześniej czarnoskórzy piłkarze w Bundeslidze spotykali się z pewnym ostracyzmem. Nie byli mile widziani. On chciał przełamać tą barierę i wiedział, że jest w stanie to zrobić, ale zanim to się w ogóle stało, mógł na dobre pożegnać się z życiem.
Był listopad 1998 roku. Po mniej więcej ośmiu latach od swojego przyjazdu do Niemiec, on już zapowiadał się na dobrej klasy piłkarza. Grał wówczas w Hannoverze 96 na poziomie 2. Bundesligi. Biegał, biegał, biegał, aż nagle upadł na murawę. Nikt nie wiedział, co się dzieje. Stracił przytomność i oddech na kilka chwil. Natychmiastowa interwencja. Nosze. Karetka. Szpital. Uratowano go, ale lekarze nie byli optymistycznie nastawieni dla jego przyszłej kariery. Diagnoza była prosta: problemy z sercem. I to poważne.
Nie poddał się.
– Wiedziałem, że kiedy każdy kolejny raz wychodzę na boisko, gram w nierówną grę ze swoim życiem. Wiedziałem, że wystarczy jeden moment, jedna chwila i mnie nie ma, ale zaciskałem zęby i grałem – wspominał Asamoah.
Problemy z sercem będzie miał do końca kariery, ale przeżyje, a po wszystkim założy fundację i zacznie pomagać ludziom z podobnymi dysfunkcjami.
Wtedy jednak myślał jeszcze głównie o piłce.
Nigdy nie był szczególnie bramkostrzelny, choć w niemieckiej trzeciej lidze potrafił strzelić dziewiętnaście goli, ale miał szereg innych atutów. Trudno było odebrać mu piłkę, nieźle dryblował, był piekielnie szybki i silny. Robił wiatr, który zdmuchiwał wszystkich rywali na swojej drodze. Nieprzypadkowo trafił do Schalke, które w tamtym okresie rosło w siłę, kompletowało bardzo utalentowanych i silnych psychicznie zawodników, którzy mieli przynosić klubowi wymierne sukcesy.
Asamoah pasował do całej koncepcji. I tak zaczął budować się jego pomnik.
***
W Gelsenkirchen znalazł swoje miejsce na ziemi. W jakiś niezrozumiały sposób poczuł, że to tutaj ma największą szansę, żeby na dobre być sobą.
– Chciałem zrobić wszystko, żeby kibice Schalke zrozumieli, jak poważnie traktuję klub, który dał mi szansę debiutu w 1. Bundeslidze. Szybko wywalczyłem sobie miejsce w pierwszym składzie, ale to mi nie wystarczyło. Chciałem chłonąć ten klub na każdy sposób. Dowiedziałem się wszystkiego o lokalnych tradycjach, zwyczajach, legendach, mitach. Wiele razy obszedłem cały stadion, poznałem mnóstwo kibiców, nauczyłem się przyśpiewek – wymieniał po latach Asamoah.
Miłość do niebiesko-białych barw stała się dla niego absolutnie obsesyjna. To nie była nawet pasja. Piłkę przestał traktować jak zawód czy przyjemność. Zrozumiał, że największy szacunek zaskarbi sobie, kiedy zmodyfikuje swoje DNA na lokalny wzór. W pierwszym swoim sezonie w trzydziestu trzech meczach strzelił cztery gole. Statystyka nie wypadająca szczególnie imponująco, ale nie o to w tym wszystkim chodziło. Bronił, asystował, walczył i nienawidził Borussii Dortmund. Naprawdę nienawidził, a to połowa sukcesu, żeby zostać ulubieńcem trybun Schalke.
Zawsze, kiedy dochodziło do Revierderby, można było spodziewać się, że zrobi coś szalonego, żeby podgrzać atmosferę. Stroił groźne miny, popychał defensorów Borussii, nakręcał kolegów, głośno przeklinał, biegał do sędziego przy każdym nieporozumieniu, bramki swoich kolegów zawsze celebrował pod trybuną kibiców BVB, wcześniej przebiegając obok wszystkich zawodników przeciwnej drużyny i nie znosił żadnej szarzyzny. Jeśli któryś kolega z jego drużyny nie podchodził do tego meczu, jakby chodziło o sprawę honoru, mógł spodziewać się, że Asamoah postawi go do pionu.
Wiadomo jednak, że samym charakterem szacunku się nie zdobywa. On swoją pozycję w świecie niemieckiej piłki wyrobił sobie sezonem 2000/2001, będąc członkiem drużyny, którą pokochał cały kraj.
***
Schalke rozgrywało wspaniały sezon. Wygrało DFB-Pokal i miało olbrzymią szansę, żeby zostać też po raz pierwszy w swojej historii mistrzem Niemiec, choć klasycznie faworyzowany był Bayern. Zespół z Gelsenkirchen grał naprawdę dobrą piłkę i trudno się temu dziwić, bo skompletował skład z Reckiem w bramce, Hajto i Wałdochem w obronie, Nemecem, Bohmem i Mullerem w pomocy, Asamohem, Sandem i Mpenzą w ataku. A wszystko to w całość ułożył Huub Stevens.
Do tego dwukrotnie pokonali Bayern i po wiosennym meczu wydawało się, że już nic nie zatrzyma ich na drodze do mistrzostwa. Stało się jednak zupełnie inaczej. Schalke powinęła się noga i na kolejkę przed końcem rozgrywek, to gigant z Bawarii znów znalazł się na czele tabeli.
– Wszyscy uważaliśmy wtedy, że to jeszcze nie straconego. Mieliśmy korzystniejszy bilans bramkowy, więc pozostało nam pokonać beznadziejny wówczas Unterhaching i liczyć na porażkę Bayernu z HSV – wspominał Asamoah.
Oba spotkania rozpoczęły się o tej samej godzinie. Klasycznej w Niemczech – 15:30. Wszyscy spodziewali się łatwej przeprawy. Przecież rywalom już na niczym nie zależy. Po dwudziestu pięciu minutach gry na stadionie w Gelsenkirchen zapadła jednak grobowa cisza. Nikt się nie uśmiechał. Niespodziewanie było 0:2.
– Cały czas dochodziły nas informacje o wyniku Schalke, piłkarze też źle podeszli do spotkania i za bardzo skupiali się na tamtym meczu niż swoim. Kiedy dowiedzieliśmy się, że tam jest 0:2, nasza gra całkowicie siadła. Przypominaliśmy muchy w smole – opowiadał Uli Hoeness.
A do przerwy było już 2:2 po golach Asamoha i van Kerckhovena. W drugiej połowie Unterhaching znów wyszedł na prowadzenia, ale na krótko, bo Schalke ostatecznie przyspieszyło, uniknęło sensacji i wygrało 5:3. Teraz to oni nasłuchiwali na wieści z Hamburga.
Czekali na cud i nagle…
W 90. minucie Oliver Khan skapitulował po strzale Sergeja Barbareza. Przerażenie i popłoch ogarnęły ławkę rezerwowych Bayernu i kibice monachijczyków, a świętowanie rozpoczynało się w Gelsenkirchen. Taki wynik dawał Schalke tytuł.
Oddajmy głos bohaterom.
Uli Hoeness: – Myślałem, że to absolutny koniec.
Andreas Muller: – Byłem kurewsko podniecony. Byłem skłonny pojechać do Hamburga z miejsca i stawiać tam drinki wszystkim chętnym w lokalnych barach.
Ebbe Sand: – Przez cztery bardzo długie minuty byliśmy mistrzami Niemiec. To był orgazm.
Gerald Asamoah: – Tylko Bóg wiedział, co się może wydarzyć.
Legenda Schalke, Klaus Fischer stwierdził nawet, że poczuł w tym wszystkim modlitwę Jana Pawła II, który był honorowym członkiem klubu, ale nie tak prędko.
Podopieczni Ottmara Hitzfelda nie zamierzali się poddawać. Ruszyli. Stracona bramka ich obudziła. Nie mogli w ten sposób przegrać mistrzostwa. Zostaliby frajerami. Na dosłownie kilka sekund przed zakończeniem spotkania otrzymali od losu dar – rzut wolny pośredni z bliskiej odległości od bramki HSV. Do piłki podszedł Stefan Effenberg, spojrzał głęboko rywalom w oczy, ale nie mógł strzelać. Tylko dotknął futbolówki, ta potoczyła się do Patrika Anderssona, a ten potężnym uderzeniem umieścił ją w siatce. Mistrzostwo. Radość. Szaleństwo. I smutek w Gelsenkirchen.
Asamoah płakał na boisku.
– Futbol jest niesprawiedliwy. Od dziś nie wierzę w Boga – stwierdził dyrektor sportowy klubu z zachodu Niemiec, Rudi Assauer.
Asamoah płakał też w szatni, a wraz z nim płakało całe miasto. Nigdy potem jego Schalke nie nawiązało już do tych sukcesów.
***
To był moment, kiedy wszyscy w Niemczech zaczęli traktować go bardzo poważnie. Był wyróżniającym się zawodnikiem ofensywnym ligi i Rudi Voller powołał go do reprezentacji Niemiec.
– Nigdy nie chciałem grać dla Ghany, choć proponowano mi to mnóstwo razy. Nie czułem się związany z tym krajem w kwestii piłkarskiej. Jako piłkarza ukształtowały mnie Niemcy – tłumaczył swoją decyzję.
W swoim debiucie zdobył bramkę w wygranym meczu ze Słowacją 2:0. Wielu nie podobało się to, że kolorowy, naturalizowany zawodnik gra w niemieckich barwach, ale nikt nie chciał go krytykować, bo zagrał naprawdę dobrze.
– W jakiś sposób to jest kraj tchórzy. Łatwo jest udawać małpę na trybunach, gdy jesteś w tłumie i wszyscy robią to samo. Gdyby jednak ktoś miał podejść do mnie samemu i zrobić to samo, to absolutnie by się nie odważył, bo wyglądałby śmiesznie. To żałosne jak bardzo rasizm jest zjawiskiem społecznym związanym z reakcjami tłumu – opowiadał Asamoah, który przez całą swoją karierę spotykał się z nienawiścią rasową.
Na boisko nieraz rzucano w jego stronę banany, imitowano zwierzęce odgłosy, a o zwykłych rasistowskich odzywkach nawet nie wypada wspominać, bo były ich setki tysięcy. On to wszystko znosił z godnością. Roman Weindenfeller za obraźliwe komentarze w jego stronę natury rasowej dostał nawet dziesięć tysięcy euro kary, ale też w jego przypadku sytuacja była trochę inna, bo jego rywal absolutnie nigdy nie pozostawał mu dłużny.
Tylko dlatego, ponieważ tamten grał dla Borussii Dortmund. Z samego tego faktu Asamoah musiał go nienawidzić. I tu pojawia się rysa na jego wizerunku. Pewnym paradoksem jest nienawidzić kogoś za inny kolor barw klubowych, kiedy samemu jest się szykanowanym za kolor skóry. To za błahe i za plemienne, żeby skreślać kogoś, bo jest inny niż ty sam.
Popularny Asa w reprezentacji Niemiec nigdy nie zrobił wielkiej furory, rozegrał w niej ponad czterdzieści spotkań, w których zdobył sześć goli, założył na szyję srebrny medal za mistrzostwa świata 2002 i brązowy za mistrzostwa świata 2006, ale sam po latach przyznawał, że nie o to w tym wszystkim chodziło. Dla niego najważniejsze było przełamanie bariery rasowej.
***
W Schalke grał dwukrotnie. Pierwszy raz od 1999 roku do 2010 i drugi raz w sezonie 2013/14, żeby pożegnać się z ukochanym klubem. Na jego pożegnanie przyszło sześćdziesiąt tysięcy osób. Przyjechały wszystkie największe gwiazdy, z którymi kiedykolwiek przyszło mu zagrać.
– Odczuwałem olbrzymią satysfakcję. Czułem się szanowany i szczęśliwy – mówił.
W czasie swojej gry w Gelsenkirchen tylko trzykrotnie potrafił przekroczyć barierę pięciu bramek w sezonie Bundesligi. Miewał swoje problemy. Był nieregularny, miał nadwagę, wyglądał ociężale, nie zawsze dawał z siebie tyle, ile mógłby w swojej najlepszej formie, ale kibice wszystko mu wybaczali. Absolutnie wszystko. Dlatego, że identyfikował się z klubem.
Każda jego bramka, każda jego asysta, każde jego poświęcenie doceniane było dwukrotnie. Ludzie pokochali go bezinteresownie.
***
Po zawieszeniu butów na kołku założył w Niemczech organizację walczącą z rasizmem i ksenofobią. Otrzymał za to nawet nagrodę FIFA Fair Play.
– Niemcy się zmieniły. Moje dzieci poszły do szkoły i opowiedziały mi pewną piękną historię. Pewien niemiecki chłopiec, który zobaczył nową czarnoskórą osobę w swojej klasie, wrócił do domu i poprosił mamę, żeby następnego dnia spakowała mu do szkoły dodatkowe jedzenie i oddała kilka nowych kupionych dla niego ubrań, żeby móc podzielić się nimi z jego nowym kolegą z klasy. Myślał, że jest uchodźcą, który potrzebuje pomocy. Jego matka pogłaskała go po głowie, uśmiechnęła się i powiedziała: „Nie martw się, to jest akurat synek pana Asamoah i nie potrzebuje takiej pomocy”. To było urocze – roztkliwiał się legendarny piłkarz Schalke, który aktualnie pełni tam rolę kierownika drugiego zespołu.
A poza tym jest szczęśliwy.
***
– W życiu doświadczyłem bardzo wiele i spełniłem wszystkie swoje marzenia. Czasami ktoś mnie pyta, czy nie czuję się rozczarowany tym, że tylko przez cztery minuty byłem mistrzem Niemiec. Tylko się śmieję. Chłopak, który wychowywał się w takich warunkach, jak ja, może być nawet mistrzem Niemiec sto dwadzieścia razy, ale najszczęśliwszym człowiekiem świata będzie, kiedy inni będą się do niego uśmiechać – szczerze uśmiecha się Gerald Asamoah.
Nic dodać, nic ująć.
JAN MAZUREK
Źródła cytatów: 11Freunde, Kicker, Bild
Fot. Newspix