Przemek Kita w trzech z czterech ostatnich sezonów robił awans z II ligi – jeśli ta sztuka uda się i teraz z Widzewem, będzie miał trzy takie awanse z kolei, co pewnie stanowi jakiś rekord. Talizmanem ma być przy okazji, przede wszystkim jednak oczekuje się, że będzie jednym z motorów napędowych ofensywy łodzian – jak na razie nie zawodzi.
Nam opowiada też o piłkarskiej rodzinie, gdzie w piłkę grało też dwóch jego braci, a weekendowe wypady na mecze taty w niższych ligach województwa łódzkiego stanowiły niemalże tradycję. O pasji do Widzewa, o meczu ze Śląskiem w Pucharze Polski, a także o różnicach między Ekstraklasą i II ligą. Zapraszamy.
***
Jak ważne było dla was to 7:3 z Pogonią Siedlce?
Bardzo. Te cztery bramki do przerwy… W końcu było widać po nas moc, ten cały potencjał, o którym wszyscy mówią, że go mamy. Czysto piłkarsko, zagraliśmy piłkę szybką, dokładną, składną i skuteczną. To się przejawiało nie tylko w bramkowych akcjach.
Jak wygląda szatnia po takim zwycięstwie?
Nie odkryję Ameryki, gdy powiem, że nas to podbudowało. Nie mieliśmy wcześniej takich meczów, nie strzeliliśmy więcej niż trzech bramek. Zdarzały się natomiast wymęczone 1:0, gdy brakowało tego drugiego gola choćby na uspokojenie. Natomiast przed nami minimaraton, liga, puchar, sporo spotkań z mocnymi drużynami: musimy się skupić. To ważny moment.
Kto robi atmosferę w szatni Widzewa?
Wśród wiodących postaci jest na pewno Rafał Wolsztyński, który czy gra, czy nie gra, zawsze buduje zespół i jest wsparciem dla każdego. Na pewno też Daniel Tanżyna, Zielu, Radwan, Bartek Poczobut – wiele osób składa się na ten klimat, każdy dokłada cegiełkę. Na pewno w szatni Widzewa nie ma ciszy i grobowej atmosfery. Są żarty, otwarte rozmowy, można powiedzieć co się myśli. Na pewno nie ma tak, że się siedzi i tylko czeka na trening – chłopaki zawsze coś wymyślą, nudy nie ma. A na boisku mamy dwóch liderów – Marcina Robaka i “Dixona” Tanżynę, myślę, że oni we dwójkę trzymają to wszystko.
Bardzo dobrze od początku sezonu współpracuje ci się z Marcinem, macie sporo dwójkowych akcji.
Trudno źle współpracować z takim zawodnikiem jak Marcin – ma doświadczenie, umiejętności, a nawet samą swoją obecnością na boisku skupia uwagę dwóch, trzech obrońców, więc ja mam też więcej miejsca. Marcin potrafi też utrzymać piłkę – kolejne ułatwienie dla mnie. Na treningach też sporo mi doradza, ostatnio zwracał mi uwagę, żebym przy wrzutkach szukał częściej uderzenia głową. Ja za często czekałem na uderzenie nogą i ktoś mi ją zdejmował.
Sezon trwa, za wiele czasu latem nie mieliście: był w ogóle czas na jakiś wypad integracyjny?
Były dwa, raz mieliśmy grilla, wszyscy, razem ze sztabem, raz był też drużynowy paintball.
I jak ci poszło?
Dobrze. Śmiali się ze mnie, że jestem Rambo.
Byłem na meczu Widzew – Śląsk w Pucharze Polski, zaimponowałeś… wślizgiem, który był początkiem bramkowej akcji, w pewnym sensie punktem zwrotnym tego meczu.
Myślałem w pierwszej chwili: dobra, gonię rywala. Chciałem czysto odebrać piłkę, nie faulować. Udało się, potem wszystko potoczyło się szybko, wyrósł przede mną Celeban, to zgrałem piętką do Marcina, dalej trochę szczęścia, ale piłka trafiła pod nogi Gutka i stało się co się stało.
Co mówił wam trener Kaczmarek przed meczem?
Że to jest dla nas bonus. Fajny mecz, w którym nie jesteśmy faworytem. W końcu. Możemy, a nie musimy. To fajne, że w końcu mogliśmy zagrać bez presji, bo co zrobimy, to na plus. Potem Marcin dorzucił okrzyk, kilka mobilizujących słów i wyszliśmy.
Zaskoczyło cię, że tak dobrze wyglądaliście na tle Śląska?
Może trochę. Zaskoczenie to za mocne słowo, wiedziałem jakich mamy zawodników, wiedziałem, że stać nas na wiele, ale tak, była taka pozytywna ekscytacja: kurczę, jest nieźle. Na pewno ten mecz też pokazał kibicom jak wygląda drugoligowa rzeczywistość – gramy z liderem Ekstraklasy i robimy to dobrze, a potem przychodzi mecz w lidze i jest ciężko, twardo, inne granie.
Trzeba szanować drugoligowców. To są ambitni, waleczni gracze. Jak grają z nami, naprawdę gryzą trawę, szczególnie na Widzewie, gdzie dla nich to prawdziwe święto zagrać przy takich trybunach – dla nich to Liga Mistrzów. Widać wyraźnie jak rywal jest nakręcony na granie z nami, tu gra super, a po meczu z nami często jest zjazd formy, nawet kondycji.
Czasem się zastanawiam: czy te pełne trybuny na pewno działają na was motywująco, czy jednak czasem działają jak paraliżująca presja.
Zależy kto jak odbiera, nie chcę mówić za wszystkich, mnie to na pewno nakręca i to strasznie – każdy wślizg, każda akcja, a słyszysz ten ryk. Dodaje skrzydeł.
Trening mentalny – bawisz się w to, czy nieszczególnie?
Kiedyś mniej więcej zagłębiałem się w podstawy, ale raczej nie, po prostu wychodzę i gram. Funkcjonuję normalnie. Nie mam tak, że dzisiaj mecz, to muszę wstać lewą nogą, potem zrobić dwie drzemki po południu – nie przeciążam głowy, nie rozmyślam ponad miarę. Wychodzę na boisko i się odcinam, funkcjonuję jak automat. Czasem żyję tak boiskiem, że nie zauważam trybun. Nie widzę tego. Jakby nikogo nie było na stadionie.
Pabianice, z których pochodzisz, są raczej widzewskie, prawda?
Dokładnie.
Twoje pierwsze przetarcie w większej piłce to jednak ŁKS. Jesteś widzewiakiem czy ełkaesiakiem?
Jestem widzewiakiem, tak jak całe Pabianice. Nie jeździłem w dzieciństwie na Widzew, bo zawsze wtedy sam miałem mecz, ale jak była okazja kibicowałem przez telewizorem, śledziłem też wyniki i to co się dzieje w klubie. Może i był nieraz czas, żeby pójść na stadion, ale jeździłem wtedy z tatą na jego mecze. Jakoś się nie składało.
Gdzie grał twój tata?
Nie grał wysoko – w Tuszynie, we Włókniarzu Pabianice, w A-klasie. Często jeździliśmy na mecze taty całą rodziną, tak samo na turnieje. Nawet dzisiaj jak wspominam grę taty, to widzę u siebie wiele podobnych cech. Tata też był szybki, waleczny, lubił się komuś zameldować, mimo że był graczem ofensywnym. Wiem skąd to u mnie. Natomiast oglądanie niższych lig też jest dobrym doświadczeniem – uczy pokory, zawodnicy grają przecież za darmo, po pracy, a zostawiają mnóstwo serca. Czasem może aż za wiele, to z jaką agresją czasem wchodzili obrońcy w A-klasie czy okręgówce… Chyba bałbym się grać na tym poziomie.
W niższych ligach gra się dość długo. Do jakiego wieku grał twój tata?
Do chyba czterdziestki, jeszcze w oldbojach grał, ale w pewnym momencie kontuzje dały o sobie znać i musiał przestać. Nie mógł już biegać, nie mógł grać w ogóle, nigdzie, nawet ze znajomymi na orliku.
To wasz dom zawsze musiał kipieć futbolem.
Na pewno. Poza mną, w piłkę grali także obaj bracia. Wszyscy zapisaliśmy się do rocznika 1991 we Włókniarzu. Jeden potem przerzucił się na zapasy, miał w nich sukcesy, ale pojawiła się w końcu proza życia, praca. Najstarszy brat też już dziś skupia się na pracy, ale wciąż jak ma wolny czas, to próbuje, występował we Włókniarzu ostatnio w IV lidze. Tata dzisiaj jeździ na moje mecze, bracia też jak mają czas – w ten weekend też tata był z jednym z braci, skakali na stadionie razem, mieli co świętować.
Tata, jako były piłkarz, pewnie zostawił ci jakieś boiskowe porady.
Zawsze podkreślał, żebym był na boisku ruchliwy, nie stał w miejscu, truchtał, czekał na moment, ale będąc w ruchu. Jak pomocnik ma piłkę, od razu robić ruch. Myślę, że wziąłem to sobie do serca.
Skoro kibicowałeś Widzewowi, to jacy byli twoi widzewscy idole? Za młody byłeś na mistrzostwa Polski i Ligę Mistrzów, więc tym bardziej jestem ciekaw.
Na pewno Marcin Robak. Pamiętam jak seryjnie strzelał gole, wryło mi się w pamięć wysokie zwycięstwo ze Śląskiem Wrocław. Na pewno jakby ktoś mi wtedy powiedział, że kiedyś z Marcinem jeszcze w Widzewie zagram, to popukałbym się palcem po głowie. Ale życie pisze ciekawe scenariusze.
Jak to się stało, że wcześniej nie trafiłeś do Widzewa?
Miałem, lata temu, jako nastolatek, ale była kwestia zapisu. Mój menadżer chciał zapis, wedle którego jeśli nie dostanę kilku kolejnych pensji, to będę wolnym zawodnikiem. To było kością niezgody. Chciałem do Widzewa, ale dużo rozmawiałem z menadżerem, mówił, że na pewne rzeczy nie możemy sobie pozwolić.
Poszedłeś do ŁKS, czyli też klubu, który nie miał wówczas finansów bez skazy.
I zdarzało się, że musiałem pożyczać pieniądze od rodziców, nie powiem, że nie. Niemniej przynajmniej wobec mnie te obsuwy w pensjach nie były takie duże. Dostawałem może co drugą wypłatę.
Jak się czułeś jako widzewiak w ŁKS-ie?
Na początku na pewno dziwnie. Wielu znajomych było zdziwionych, może nawet rozgoryczonych moją decyzją, ale byli w stanie zrozumieć mój punkt widzenia. Takie jest życie piłkarza. Ekstraklasa. Duża szansa. Trenerzy mówili, że dostanę minuty w lidze i tak też się stało. Patrzyłem przez pryzmat swojego rozwoju, jak każdy piłkarz.
Miałeś okazję grać z dwoma dawnymi gwiazdami ataku: Marcinem Mięcielem i Markiem Saganowskim.
Sagan imponował walecznością, miał już swoje lata, a na meczach tak biegał, że myślałem: kurczę, że wciąż tak mu się chce. Podziwiałem jego ambicję. Na treningach to samo, jazda na całego, hart ducha cały czas. Marcin Mięciel natomiast nawet wtedy, u nas, cały czas był mistrzem przewrotek. To było niesamowite jaką miał technikę uderzenia, jak się składał. Niejeden młodszy próbując to powtórzyć prędzej by się połamał niż tak uderzył.
Trenowałeś też pod Probierzem.
Na pewno ciekawe było to, że jak pojawił się trener Probierz, wiele się zmieniło z miejsca w klubie. Treningi w Gutowie, więcej sprzętu, same zajęcia też bardzo fajne… Natomiast tamten ŁKS co chwila zmieniał trenerów, więc nie było jakiejś konsekwencji.
Jak wspominasz swój debiut w Ekstraklasie?
Pierwszy kontakt z piłką, doskakuje do mnie obrońca, od razu mnie skasował. Następna sytuacja, piłka jeszcze leci, a ja już odepchnięty, odstawiony. Kurde. Nawet piłki nie mam, już mnie kasują.
Trochę przeskok.
Mega różnica. Piłki juniorskiej z seniorską nie ma nawet co porównywać.
Ale w juniorskiej, jaką była Młoda Ekstraklasa, miewałeś ciekawe mecze: na przykład strzeliłeś cztery gole Widzewowi.
A wszedłem po przerwie. Mogło być pięć. Zawsze rozgrywałem dobre mecze z Widzewem, bez względu dla kogo grałem, często strzelałem też bramki. Nie wiem skąd to, czy jakoś podświadomie tym bardziej chciałem się pokazać, czy to ta motywacja, że gra się przeciw Widzewowi, a którą teraz mają wszyscy w lidze grając na nas.
Po ŁKS-ie trafiłeś do Cracovii, czyli dalej Ekstraklasa, klub poukładany, a jeszcze strzeliłeś gola w debiucie.
Dzień po urodzinach. Na boku szesnastki Dawid Nowak uderzał, ja stałem w centrum bramki, bramkarz wypluł piłkę – idealny kozioł, skaczę szczupakiem. Pamiętam, myślałem wtedy, jak już wpadła: nie wierzę. Po prostu nie wierzę. Nawet się nie cieszyłem z tej bramki, w takim byłem ciężkim szoku. Dostawałem potem więcej szans, strzeliłem trzy gole tamtej jesieni. Wszystko szło w dobrym kierunku. Nie musiałem się martwić czy dziesiątego będzie wypłata. Miałem wynajęte mieszkanie.
Było się też od kogo uczyć. Najlepszy moim zdaniem był Damian Dąbrowski, nawet później, oglądając Cracovię, miałem wrażenie, że z nim to inna Cracovia. Szkoda, że tak mu się kontuzje przydarzały, kto wie gdzie by był bez nich. W zespole był wtedy też Bartek Kapustka, młodszy ode mnie, ale już było widać, że mimo gorszych warunków fizycznych jest w stanie kiwnąć, zaskoczyć balansem. Mega zawodnikiem był Milos Kosanovic, trochę w Polsce niedoceniany, a potem mocny w Belgii. Miał rewelacyjne uderzenie, a przerzut na nos. Dużo czasu spędzałem też z Pawłem Jaroszyńskim. Cieszę się, że zagrał w Serie A, ale czy wtedy bym się spodziewał, że tam trafi i zagra choćby z Juve? Skłamałbym, gdybym powiedział, że tak. Kibicowałem mu zawsze, wierzyłem w niego, ale myślałem, że będzie grał, ale w Ekstraklasie. To jest bardzo budujące jednak, pokazuje, że nie ma co sobie sztucznie ustawiać sufitu.
A jak wspominasz trenera Stawowego?
To jest fachowiec. Nauczył mnie grać w piłkę. Mnóstwo u niego gier kombinacyjnych, schematów, rozegrań, mnóstwo typowo piłki w piłce, do tego pracy nad techniką. Nie można mu tego odebrać, chciał nauczyć piłkarzy grania, a swoją drużynę gry, a nie przeszkadzania. To, że w meczu czasem wychodzi inaczej niż na treningu, to inna sprawa. Bardzo ceniłem też trenera Podolińskiego, lubił na mnie stawiać, sporo u niego grałem.
Czemu zjechałeś z ekstraklasowego poziomu?
Czegoś mi widać wtedy zabrakło. Nie miałem ofert z Ekstraklasy, były pierwszoligowe, ale mało konkretne – poszedłem do Znicza. Miałem na siebie taki plan: dobra, to zejdę do II ligi, strzelę dwadzieścia bramek, odbuduję się w ten sposób i zaraz będą ciekawe oferty. I znowu, nauka pokory, do rywali, do tej drugiej ligi. Dostałem obuchem.
Jakbyś miał porównać poziom Ekstraklasy, I ligi i II ligi, to jak byś je scharakteryzował?
W Ekstraklasie jest większa kultura gry w piłkę, przez to często jest więcej miejsca na boisku. Można grać. Im niżej, tym więcej jest walki, nacisku na stałe fragmenty, na kontry.
Po sezonie w Warcie Poznań miałeś testy w Piaście Gliwice.
Tak, u trenera Fornalika, przed mistrzowskim sezonem. Była szansa, z perspektywy, załapać się do świetnej drużyny. Dostałem uczciwą szansę – trenowałem dwa tygodnie. Byłem po dobrym sezonie, gdzie zrobiłem osiem bramek, siedem asyst, ale po prostu nie pokazałem się z dostatecznie dobrej strony. Czasem tak jest. Życie.
I znowu wróciłeś do II ligi.
Czas płynął, miałem oferty z I ligi, ale je uciąłem, a potem już pierwszoligowcy mieli napastników i zostałem na lodzie. Chciała mnie Olimpia Grudziądz i nie żałuję tego ruchu.
Znowu zrobiłeś awans do I ligi. Masz na to patent.
Jakoś wychodzi. Trafiam do drużyn ambitnych, które wiedzą czego chcą.
Będziesz talizmanem dla Widzewa?
Mam nadzieję, że tak.
Wiem, że założyłeś już rodzinę. Ile ma córeczka?
Półtora roku. Na pewno zmieniła moje życie, paradoksalnie, na bardziej aktywne. Kiedyś wracałem z treningu, to drzemka, potem coś i dzień zleciał. Teraz wracam, to woła ‘tata, chcę bajkę”, “tata, chce się bawić’. Tego wolnego czasu jest mniej, to spacer, to jeszcze coś innego. Myślę, że to pozytywne.
Czasem narodziny dziecka zbiegają się z eksplozją formy zawodnika, tak jakby rozumiał on, że nie jest odpowiedzialny już tylko za siebie.
Na pewno, spojrzenie jest trochę inne, myśli też. Na pewno dziś analizuję więcej meczów niż kiedyś. W Widzewie jest ten atut, że każdy mecz można obejrzeć na Youtube, więc widzę wszystkie akcje, zastanawiam się co mogłem zrobić lepiej, gdzie popełniam błędy.
Lubisz wejść ostrzej w obrońcę?
Na pewno gra barkiem mi nie przeszkadza. Lubię zaznaczyć, że nie będzie miał ze mną łatwo. Potem obrońca chce odpłacić i czasem fauluje. Trzeba umieć zachować tu umiar, nie przekraczać pewnej granicy dobrego smaku, ale generalnie tak, jest na to miejsce na boisku.
Myślisz już trochę o meczu z Legią?
Szczerze, nie. Wiem, że będzie fajny mecz, święto, ale mamy ważne mecze wcześniej i to o nich myślę. Najważniejsza jest liga, musimy awansować. Nie zapominam o tym ani na chwilę, mieszkam w Pabianicach, moi znajomi cały czas mi o tym przypominają.
Jak się urządziłeś w Pabianicach?
Mieszkam aktualnie z żoną, córeczką i teściową, ale właśnie kupiliśmy mieszkanie, jest na etapie remontu, także kwestia miesiąca i będziemy na swoim.
Już Łódź czy jednak dalej Pabianice?
Pabianice.
To lokalny patriota z ciebie. Co takiego jest w Pabianicach?
Nic szczególnego, miasto jak miasto, ale mam tu dużo znajomych. Zawsze człowiek najlepiej czuje się tam, gdzie są bliscy mu ludzie. Choć wiem jakie jest życie piłkarza i moja żona też wie, jechała ze mną czy do Pruszkowa, czy Poznania, czy Grudziądza. Jej też nie jest łatwo, to wymagające, podziwiam ją za wytrwałość.
Przemek, obiecasz, że teraz Widzew będzie wygrywał wszystko 7:3?
Obiecać nie mogę, ale postaramy się! A serio – zachowujemy pokorę i szacunek dla każdego rywala, choć oczywiście z wiarą we własne możliwości.
Rozmawiał Leszek Milewski