Patrzymy na tabelę naszej ligi i sytuacja w niej kojarzy się nam z małą kawalerką. Krok w lewo – kibel, krok w prawo – salon, krok do przodu – kuchnia, do tyłu – drzwi wyjściowe. Jedno zwycięstwo może przynieść kilka miejsc w górę, tak samo porażka: przegrasz i lecisz na łeb i na szyję. Na przykład Cracovia jest teraz wiceliderem, ale jeśli przegra, równie dobrze przerwę reprezentacyjną może spędzić na piątej lokacie. Możemy się łudzić, że to świadczy o tym, jak wiele mamy dobrych i wyrównanych drużyn, natomiast też mamy nadzieję, że nikt nie jest tak naiwny.
Naszym zdaniem to nie jest specjalnie normalne, że pierwszą i dziewiątą drużynę w tabeli dzieli po dziesięciu kolejkach sześć punktów. Według nas czwarta pozycja Śląska, który ostatni mecz wygrał w połowie sierpnia, nie świadczy najlepiej o kondycji reszty stawki. Zastanawiać może fakt, że Wisła Płock z bilansem bramek -6 ma trzy oczka straty do podium. Jagiellonia po przerwie na kadrę nic nie gra, ale też ma tylko trzy punkty straty do trzeciego miejsca.
Ktoś powie: e tam, po prostu zdarzył się taki sezon bez wyraźnego lidera. Guzik prawda. Dziś różnice w pierwszej ósemce wynoszą maksymalnie sześć punktów. W przeszłości sprawy wcale nie miały się sporo inaczej:
18/19 – trzy punkty różnicy między pierwszym a ósmym zespołem po 10. kolejce.
17/18 – pięć punktów.
16/17 – 11 oczek.
15/16 – 10 punktów.
14/15 – 7 punktów.
W ciągu pięciu ostatnich lat ledwie dwukrotnie zdarzyło się więc, by można było naprawdę sensownie odróżnić lidera od, cholera, ósmej drużyny. No, ale jeśli przypomnicie sobie, że w tych rozgrywkach tymi liderami były Lechia z Piastem, będziecie już wiedzieć, że mówiliśmy o papierowych przodownikach, skoro Lechia wypadła nawet z podium, a Piast też wówczas mistrzostwa nie zdobył.
Podkreślamy z całą stanowczością: to naprawdę nie jest normalne. A żeby to jeszcze mocniej uwypuklić, zajrzeliśmy do innych lig, by sprawdzić, jakie tam są różnice po plus minus takiej samej kolejce jak u nas. I tak:
Bułgaria (28. miejsce w rankingu UEFA, my 27.): 12 punktów różnicy między pierwszym zespołem a tym znajdującym się w połowie stawki.
Słowacja (29. miejsce): 13 punktów różnicy.
Rumunia (30. miejsce): Dziewięć oczek.
Z kolei patrząc w górę rankingu, pierwszą ligą, jaką możemy sprawdzić, jest szwajcarska, bo inne albo grają innym systemem, albo zaczęły później rozgrywki. No i Szwajcarzy (21. miejsce) mają u siebie 11 punktów różnicy między zespołem pierwszym a piątym (liga jest znacznie mniejsza, 10-zespołowa). Szkoci (19. miejsce) – 11 oczek już po siedmiu kolejkach.
Bardzo chcielibyśmy równać do Czech, prawda? Tam pierwsza Slavia nad ósma Spartą ma 15 oczek zapasu.
Nie oszukujmy się – to z nami jest problem, nie z innymi ligami. Nie mamy na dziś zespołu (a właściwie nie mamy go od dłuższego czasu), który wystawałby ponad tę przeciętność. Sorry, ale jeśli lider po 10. kolejkach o włos przekracza średnią dwóch oczek na mecz, to naprawdę nie jest dobrze. Jeśli żadna inna drużyna nawet nie dobiła do tych dwóch punktów, to nie świadczy o nich najlepiej. Potem łudzimy się, że beniaminkowie coś zmienią, a tam kolejny sezon z rzędu jest ta sama sytuacja. Sześć punktów różnicy między pierwszą Wartą a dziewiątymi Tychami to sześć punktów. Kolejnym przykładem to małe różnice w umiejętnościach jest Puchar Polski, gdzie rok w rok ekstraklasowicze potrafią odpaść bardzo szybko – teraz Arka z Odrą, Wisła z Błękitnymi, wcześniej Korona z Wisłą Sandomierz i Zagłębie z Huraganem Morąg.
Często słyszymy, że liga jest dobra, bo wyrównana, ale to gówno prawda. Równa w dół. Nie ma mocnych zespołów. Nie ma ponadprzeciętnych piłkarzy, dla których chodziłoby się na stadiony. Ot, gnijemy w przeciętnym towarzystwie. Rozliczenie przyjdzie latem 2020 roku.