To miała być szybka, prosta robota. Real Madryt przybył na Estadio Heliodoro Rodriguez Lopez, by w ostatniej ligowej kolejce sezonu 1991/92 przypieczętować swój powrót na tron i sięgnąć po dwudziesty szósty tytuł mistrzowski. Wystarczyło po prostu wygrać z miejscową Teneryfą, ligowym średniakiem. I tyle, sprawa załatwiona. Początkowo wszystko szło zresztą po myśli „Królewskich”, którzy już po 28 minutach prowadzili dwiema bramkami. Wynik na 2:0 podwyższył Gheorghe Hagi, uznawany wówczas za jednego z najlepszych ofensywnych pomocników na świecie. Uderzył w swoim stylu – mocno, z niebywałą rotacją. Trafił bezpośrednio z rzutu wolnego, a futbolówka odbiła się jeszcze od poprzeczki, zanim wylądowała za linią. Było to dwunaste trafienie Rumuna w sezonie. Gdyby Real zgodnie z planem przyklepał tytuł, Hagi zostałby pewnie obwołany bohaterem madryckiej ekipy. Ale wszystko się spieprzyło.
„Królewscy” kompletnie się rozsypali i jakimś cudem wypuścili dwubramkowe prowadzenie z rąk. Leo Beenhakker, który prowadził w tamtym czasie Real, nie mógł uwierzyć w to, co widzi. – Prowadziliśmy 2:0, przegraliśmy 2:3. Dziś ludzie w Madrycie pamiętają mnie bardziej z tego meczu niż trzech mistrzostw, które tam zdobyłem. Mieliśmy swój wynik, a nagle przestaliśmy grać. Nasz bramkarz, Buyo, miał słabszy dzień. Butragueno przy wyniku 2:2 nie trafił do bramki z trzech metrów. Hagiemu nie wychodziły kolejne rzuty wolne. Rywale nas dobili – wspominał Holender w rozmowie z „Naszym Dziennikiem”.
Równolegle Barcelona dowodzona przez innego Holendra, słynnego Johana Cruyffa, ogoliła 2:0 Athletic Bilbao i utrzymała się na mistrzowskim tronie w La Liga, potwierdzając reputację „Dream Teamu”. Real poniósł podwójną klęskę – przegrał tytuł, jednocześnie przekazując go odwiecznym rywalom.
Na Estadio Santiago Bernabeu rzecz jasna zawrzało. Po tak dotkliwej porażce musiały polecieć jakieś głowy. W efekcie z Madrytem pożegnał się sam Hagi, zdjęty z boiska przy wyniku 2:1 dla Realu. – Nigdy nie widziałem piłkarzy tak załamanych, jak moi koledzy z Realu po tej porażce – mówił Hagi w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”. Zamiast statusu bohatera, przyszyto mu łatkę wielkiego rozczarowania. Zresztą – sugestie, że Rumun nie poradzi sobie poza granicami ojczyzny pojawiały się już po mistrzostwach świata w 1990 roku. Na włoskich boiskach 25-letni wówczas Hagi nie zaprezentował nic specjalnego, a jego zespół odpadł w 1/8 finału, bezbramkowo remisując z Irlandią i kończąc swój udział w mundialu na przegranej serii jedenastek.
– Uważam, że taka ocena mojego występu jest niesprawiedliwa – zżymał się potem Hagi. – W starciu z Irlandią mieliśmy wszystko, żeby zwyciężyć. Zmarnowaliśmy mnóstwo świetnych sytuacji. Nawet Irlandczycy po meczu powiedzieli nam, że to my bardziej zasłużyliśmy na awans.
Gdy w 1992 roku Hagi – rozgoryczony, porzucony i zwyczajnie wściekły na swój los – zmienił Real Madryt na Brescię, z którą wkrótce wylądował we włoskiej Serie B, jego krytycy mogli tylko triumfować. Nie wiedząc wszak wtedy, że prawdziwa eksplozja niezmierzonych możliwości Rumuna miała nastąpić dopiero podczas następnego mundialu, nadając jego klubowej karierze nowego rozpędu i czyniąc z Hagiego postać kultową nie tylko w ojczyźnie. – Jeżeli chodzi o pobyt w Madrycie, najbardziej się cieszę, że odkryłem tam smak ryb. Wcześniej ich w ogóle nie jadałem, znałem tylko mięso. Do zjedzenia pierwszej ryby zmuszono mnie niemalże siłą i od tamtej pory to podstawowy składnik mojej diety.
Jednak żeby „Maradona Karpat” – bo tak nazywano Hagiego już drugiej połowie lat osiemdziesiątych – mógł pisać kolejne rozdziały swojej piłkarskiej opowieści w najpotężniejszych ekipach Starego Kontynentu, niejaki „Geniusz Karpat” musiał… zginąć.
UMARŁ GENIUSZ, NIECH ŻYJE MARADONA
Jest 22 grudnia 1989 roku. Sekretarz generalny Rumuńskiej Partii Komunistycznej i prezydent kraju, w praktyce sprawujący władzę dyktatorską nad państwem, Nicolae Ceaușescu, czmycha helikopterem z Bukaresztu u boku swojej żony, Eleny. Spieszy się, działa w popłochu. Zorganizowany naprędce wiec, skierowany do ludu pracującego, okazał się kompletnym niewypałem. Otoczony kultem jednostki i przyzwyczajony do wyreżyserowanych okrzyków poparcia dyktator nie potrafił okiełznać emocji rozwścieczonego tłumu. Nikt nie miał ochoty słuchać ani jego patriotycznych wynurzeń, ani nawet hojnych obietnic. – Daj im jeszcze stówę! – podpowiadała zrozpaczona Elena, widząc eskalującą złość zgromadzonych. Ale sto lejów podwyżki, równowartość czterech kilogramów mięsa, którego i tak brakowało w sklepach, to była zdecydowanie zbyt skromna oferta, by ugasić ogień rewolucji, która miała odmienić Rumunię.
Krwiożerczy przywódca, zwany Geniul din Carpați – „Geniusz Karpat”, przydomek jaki Ceaușescu nadał sobie osobiście – do końca żywił podobno nadzieję na zachowanie władzy w kraju trawionym przez wymierzoną w jego rządy rewoltę. A jeżeli nie władzy, to chociaż wpływów. A jeśli nawet nie wpływów, to przynajmniej życia i majątku. Nie wiedział, albo starał się nie dopuścić do siebie myśli, że wszystko przepadło. Że gra została zakończona, a on przegrał, nawet tego nie dostrzegając. Nie był już wszechwładnym Conducătorem, tylko powszechnie znienawidzonym, oderwanym od rzeczywistości, zdradzonym przez wszystkich starcem.
Tyran jednak liczył wbrew wszelkim przesłankom, że w kraju znajdą się ludzie okazujący mu wierność. Szukał schronienia w zakładach przemysłowych, gdzie najchętniej rozszarpano by go na strzępy. Zachodnia prasa podawała, że Securitate, rumuńska tajna policja, morduje protestujących dziesiątkami tysięcy, chcąc uspokoić sytuację w kraju. To gruba przesada – w rzeczywistości ofiary rozruchów można liczyć raczej w setkach niż tysiącach.
Do dziś anonimowym pozostaje rozkaz, by otworzyć ogień do tłumu. Ceaușescu w najmniejszym stopniu nie kontrolował już sytuacji.
Osaczeni ze wszystkich stron, Nicolae i Elena zostają ostatecznie ujęci w Centrum Ochrony Roślin w miejscowości Târgoviste. Prędko dociera do nich, że znaleźli się w sytuacji bez wyjścia i żyją tylko dlatego, iż ktoś wciąż kalkuluje, czy żywa para prezydencka może się jeszcze przydać w grze o przejęcie władzy nad Rumunią. Ostatni promyk nadziei na przetrwanie gaśnie 25 grudnia. Gdy dyktator dostrzega nadlatujące śmigłowce, mówi do żony: – Bądź spokojna, to Stănculescu! Chwilę potrwało, zanim “Geniusz Karpat” pojął, że generał Victor Stănculescu – człowiek, którego sam mianował przed paroma dniami na stanowisko ministra obrony – przyłączył się do rewolucjonistów i nie przybył po to, by go uratować, lecz by go osądzić. Po budzącym zażenowanie procesie prezydencka para usłyszała wyrok śmierci.
Nawet tak drastyczny bodziec nie wybudził jednak dyktatora z iluzji. – Wyglądało to na sąd nad dwojgiem Marsjan, którzy na pewno popełnili na Ziemi przestępstwa, ale nie rozumieją ich wagi, bo w ich wyobrażeniu nie są one na pewno aż tak ciężkie – wspominał Gelu Voican Voiculescu, członek rumuńskiej Rady Frontu Ocalenia Narodowego.
Gdy ustalony już przed procesem wyrok oficjalnie zapadł, parze prezydenckiej spętano ręce i zaprowadzono pod mur. Ceaușescu zaintonował “Międzynarodówkę”, ale został uciszony serią z karabinu maszynowego. – W chwili gdy upadał, zawołał: “Niech żyje wolna i demokratyczna Socjalistyczna Republika Rumunii!”. Nie wiem, czy bohaterowie komunistyczni w chwili śmierci wykrzykiwali jakieś hasła, jak twierdzi literatura, ale Nicolae Ceaușescu umarł dokładnie jak w tych książkach – opowiadał generał Andrei Kemenici. Nagranie z egzekucji rozeszło się jak świeże bułeczki w formie kasety VHS, dystrybuowanej pokątnie na rozmaitych bazarach. Potem na transmisję zdecydowała się także telewizja.
Ciała Eleny i Nicolae przewieziono z powrotem do stolicy kraju. Zanim trafiły do kostnicy szpitala wojskowego, przez jedną noc zostały przechowane na stadionie Steauy Bukareszt.
FUTBOL CENTRALNIE STEROWANY
Najpotężniejszy rumuński klub był mocno wspierany przez dyktatora, który na polu futbolowym starał się sygnalizować reszcie Europy znaczenie i siłę swojego państwa. To właśnie za sprawą przywódcy Steaua jako pierwszy kraj zza “żelaznej kurtyny” wspięła się na szczyt europejskiej piłki klubowej i zwyciężyła w Pucharze Europy w 1986 roku, bez ani jednego cudzoziemca w składzie, potem osiągając jeszcze półfinał i finał tych rozgrywek.
Ceaușescu piłkarską sytuację w kraju układał rzecz jasna sprawdzonymi, opresyjnymi metodami. Miał szaleńczą obsesję na punkcie zamachu na swoje życie, dlatego w ważnych sprawach ufał tylko rodzinie. Również prowadzenie swojego ulubionego zespołu powierzył zatem synowi, Valentinowi, który pełnił funkcję nieoficjalnego prezesa Steauy. Tak zdecydowane zaangażowanie dyktatora w losy bukaresztańskiej drużyny kompletnie zachwiało równowagą sił w rumuńskim futbolu. W połowie lat osiemdziesiątych klub totalnie zdominował krajowe rozgrywki, co nie zdarzyło mu się wcześniej nigdy w historii. Nawet jeżeli na boisku powinęła się zawodnikom Steauy noga, zawsze mogli liczyć na przychylność arbitrów, co w gruncie rzeczy sprawiało, że szanse pozostałych ekip na jakiekolwiek triumfy został zminimalizowane prawie do zera. A nawet jeżeli już komuś udało się Steauę pokonać, Ceaușescu przejmował kontrolę nad sytuacją i przełączał rozgrywki na ręczne sterowanie.
Szczytem wszystkiego był finał Pucharu Rumunii z 1988 roku. W doliczonym czasie starcia Steauy z Dinamem Bukareszt padła bramka dla tej pierwszej ekipy. Stadionowy zegar wskazywał wynik 1:1, zatem byłby to gol na wagę zwycięstwa. Sęk w tym, że trafienie zostało zdobyte po ewidentnym, wręcz ordynarnym spalonym. Nie było ani jednej osoby na stadionie, która miałaby w tym względzie jakiekolwiek wątpliwości. Włącznie z zawodnikami Steauy, którzy w ogóle nie cieszyli się z bramki, sposobiąc się do rozegrania dogrywki.
Nagle na boisku pojawił się wspomniany Valentin Ceaușescu. Polecił on swoim podopiecznym, by natychmiast udali się do szatni, ponieważ mecz został zakończony. Oniemiali sędziowie puchar przyznali Dinamu, uznając, że Steaua poddała spotkanie. Jednak następnego dnia… zmienili swoją decyzję. Arbiter liniowy doszedł do wniosku, że jednak żadnego ofsajdu nie widział. Gola przy zielonym stoliku uznano, puchar zmienił właściciela, a w mediach zablokowano wszelkie sprawozdania dotyczące pucharowego finału. Nagrania z meczu – na wszelki wypadek – komisyjnie zniszczono. A warto pamiętać, że kluby spod znaku „Dynama” były w czasach Związku Sowieckiego niezwykle potężne, z racji na bliskie związki z niemal wszechwładnym aparatem bezpieki. Jednak na Steauę, mającą oparcie w armii i prezydencie, nawet Securitate była za krótka.
Sędziowie, którzy na swoje nieszczęście zauważyli spalonego, zostali wyrzuceni ze związku. Ślady po ranach i złamaniach, jakich doświadczyli z rąk jakichś wykidajłów doskwierały im przez resztę życia.
Choć, wbrew pozorom, to nie Steaua stanowiła prawdziwe oczko w głowie dyktatora. Ukochanym klubem Ceaușescu była ekipa z jego rodzinnej mieściny – FC Olt Scornicești. W latach siedemdziesiątych Nicolae doholował ten maleńki zespół aż na poziom pierwszoligowy. W meczu decydującym o awansie do rumuńskiej ekstraklasy pupile Ceaușescu potrzebowali wysokiego zwycięstwa, by zapewnić sobie lepszy bilans bramkowy od bezpośrednich konkurentów w wyścigu o miejsce premiowane wejściem do najwyższej klasy rozgrywkowej. W spotkaniu ostatecznie padł wynik 18:0. Mecz rozegrano zresztą na raty – w wyniku nieporozumienia podczas kontaktów ze szpiegiem, który obserwował równolegle rozgrywane starcie, „podstawowa” część spotkania zakończyła się zbyt skromnym triumfem Olt Scornicești, więc piłkarze obu ekip weszli na boisku po raz kolejny, żeby wpadło jeszcze kilka goli.
Dumitru Dragomir, który – jako prezes FC Olt – koordynował całą tę farsę, w latach 2000–2008 był rumuńskim parlamentarzystą. Pełnił też funkcję prezydenta Liga Profesionistă de Fotbal – ciała odpowiadającego za organizację rozgrywek pierwszoligowych w Rumuni.
Constantin Firanescu, rumuński dziennikarz sportowy, wspominał: – To nawet nie była korupcja w ścisłym tego słowa znaczeniu. Rywali drużyn, za którymi stał Ceaușescu, nikt nie przekupywał, piłkarze nie dostawali pieniędzy za przegranie spotkania. Po prostu do tego stopnia bali się późniejszych represji, że poddawali się bez walki. Właściwie to chyba nie był strach, ale zdrowy rozsądek.
W sezonie 1988/89 Steaua zdobyła w lidze 95,59% możliwych punktów, strzelając przeszło 3,5 gola na spotkanie. Jej passa 104 ligowych meczów bez porażki (czerwiec 1986 – wrzesień 1989) do dziś pozostaje rekordem świata, który prawdopodobnie nigdy nie zostanie już poprawiony. Jak nietrudno się domyślić – klub o takim statusie swoją piłkarską siłę, której nie sposób kwestionować, opierał w dużej mierze na ściąganiu do siebie najlepszych zawodników z całego kraju. W ten sposób do rumuńskiego hegemona trafił również Gheorghe Hagi, którego działacze Militarii („Wojskowych”) po prostu… ukradli.
SKRADZIONY TALENT
Hagi przyszedł na świat 5 lutego 1965 roku w miejscowości Săcele, położonej nieopodal brzegów Morza Czarnego. Jego rodzice toczyli typowy żywot małżeństwa w kraju objętym ustrojem, jakiego świat nie widział. Ojciec Inaci Hagi pracował jako robotnik w jednej z okolicznych fabryk, mama Cirata zajmowała się domem i dorabiała sobie jako sprzątaczka i kucharka. Finansowo rodzina Hagich radziła sobie kiepsko – Gheorghe miał jeszcze dwie siostrzyczki, całą tę ferajnę trzeba było jakoś utrzymać. Ale dzieciaki nie zdawały sobie sprawy z trosk rodziców. – W kraju bogatym i biednym dzieci odczuwają radość tak samo. Dzieciństwo jest zawsze piękne, jeśli rodzice o to zadbają. Nie zdawałem sobie sprawy z ich kłopotów. Sam byłem trochę nerwowym dzieckiem, ale mama i tata przymykali oko na moje wybryki, bo byłem najmłodszym dzieckiem – opowiadał Hagi dla “Wyborczej”. – Mając osiem lat postanowiłem, że zostanę piłkarzem.
Jak postanowił, tak uczynił. Choć Rumun nigdy nie słynął warunkami fizycznymi, już jako dzieciak udowadniał, że jego sufit jest zawieszony znacznie wyżej niż u rówieśników, z którymi Hagi kopał futbolówkę na okolicznych plażach. W 1976 ze swoją juniorską drużyną świetnie się spisał na dużym turnieju piłkarskim w Budapeszcie, gdzie – choć był najmłodszym i niemal najdrobniejszym zawodnikiem – zaimponował wszystkim swoimi możliwościami technicznymi.
Przy okazji był też wyjątkowo zdolnym uczniem, bez problemu łącząc naukę z treningami. Dzięki temu rodzice łaskawym okiem patrzyli na piłkarską pasję syna.
Już jako 15-latek Hagi po raz pierwszy opuścił dom rodzinny i postawił pierwsze kroki ku samodzielności. Udał się na roczny obóz treningowy, wraz z innymi utalentowanymi zawodnikami z Rumunii. Spotkało się tam wielu graczy, którzy potem zagrali ze sobą na seniorskich mundialach. – Rozstanie z rodzicami było dla mnie bolesne. Cel jednak uświęcał środki. Byłem świadomy, że aby osiągnąć sukces, muszę się oswoić z samotnością i piłce poświęcić wszystko. Podczas całej swojej kariery zaniedbywałem rodzinę. Wiedziałem jednak, że dla piłkarza nie ma innej drogi niż samotność.
Sukces przyszedł szybciej niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Hagi już jako nastolatek zadebiutował w rumuńskiej ekstraklasie i reprezentacji narodowej. Robił szaloną furorę w barwach bukaresztańskiego Sportulu Studențesc, który w 1986 roku skończył ligę tylko za plecami Steauy – wówczas najlepszego klubu w całej Europie. Hagi został królem strzelców rozgrywek, zdobywając aż 31 bramek. Oczywiście trzeba brać poprawkę na to, że w tamtych latach w lidze rumuńskiej strzelało się naprawdę sporo. Jednak dokonania młodego gwiazdora i tak robiły wrażenie. Oprócz kapitalnego strzału, Hagi dysponował również nieziemskim dryblingiem, a przy okazji potrafił popisać się też doskonałym, otwierającym podaniem albo kapitalnym przerzutem na nos.
Klasyczna “dziesiątka” w najlepszym tego słowa znaczeniu. Nie bez kozery trener Mircea Lucescu już w 1984 roku zabrał Hagiego na mistrzostwa Europy do Francji.
Wyczyny super-utalentowanego zawodnika nie mogły umknąć uwadze Ceaușescu i jego zauszników ze Steauy, którzy po triumfie w Pucharze Europy postanowił dołożyć kolejny klocek do mistrzowskiej układanki protegowanego przez prezydenta klubu. Pierwotnie Hagi został wypożyczony do ekipy “Wojskowych” w połowie sezonu 1986/87. Miał zagrać ku chwale Rumunii i pomóc w zdobyciu Superpucharu Europy, a potem wrócić do poprzedniego zespołu. Starcie było tym bardziej prestiżowe, że Steaua mierzyła się z Dynamem Kijów, a zatem przedstawicielem Związku Radzieckiego. Ceaușescu przebierał nogami, żeby zagrać Sowietom na nosie.
Hagi rzeczywiście dołączył do Steauy i na stadionie Ludwika II w Monako zdobył zwycięskiego gola dla rumuńskiego klubu. Wprawdzie ekipa, która kilka miesięcy wcześniej pokonała po karnych Barcelonę i sięgnęła po najcenniejsze europejskie trofeum trochę kręciła nosem na to, jak bardzo młokos rozpanoszył się na boisku, ale naturalna charyzma Hagiego i jego niezrównane umiejętności nie pozwalały się na niego gniewać za szukanie na boisku nazbyt samolubnych rozwiązań.
Sam zawodnik wspominał potem, że za swój występ w Superpucharze dostał nowiutkiego Mercedesa w prezencie od Ceaușescu. Był ponoć jedną z pięciu osób w państwie, które poruszały się takim autem. Wkrótce zamieszkał też w przepięknej willi. Nie opływał luksusami tak jak sam dyktator, który urzędował w pałacu o wielkości zbliżonej do amerykańskiego Pentagonu, ale ptasiego mleka – jak na warunki ówczesnej Rumunii – Hagiemu na pewno nie brakowało. – Debiut w barwach Steauy Bukareszt był jednym z najszczęśliwszych momentów w moim życiu – opowiadał Hagi. Musiało go zatem ucieszyć, że kontrakt, który miał być krótkoterminowym wypożyczeniem, szybko i w cokolwiek kontrowersyjnych okolicznościach przepoczwarzył się w wieloletnią umowę. – Hagi został nam zabrany za darmo. To było nielegalne, zwykła kradzież. Próbowałem się potem odwoływać do federacji, ale nic z tym nie zrobiono – żalił się “Mac” Popescu, były prezes Sportulu Studențesc.
Jako się rzekło, Steaua z Hagim na kierownicy demolowała konkurencję na krajowym podwórku, ale nie udało się jej sięgnąć po kolejny Puchar Europy. W 1988 roku rumuński klub przegrał w półfinale rozgrywek z Benficą, a rok później został rozgromiony w finale przez przepotężny w tamtym czasie Milan, dowodzony przez Arrigo Sacchiego.
Włoski menedżer zresztą marzył o tym, by super-gwiazdora rywali zainstalować w swojej mediolańskiej konstelacji. Ceaușescu nie chciał o tym słyszeć. Torpedował bez mrugnięcia okiem wszystkie oferty klubów z Europy Zachodniej. – Przy okazji każdego meczu, jaki graliśmy ze Steauą na Zachodzie dostawałem lukratywne oferty transferu. Bardzo chciałem zmierzyć się z piłkarzami z największych lig w Europie, rywalizować z nimi na co dzień, ale nie mogłem ryzykować bezpieczeństwa mojej rodziny – mówił Gheorghe. Kiedy pod koniec grudnia 1989 roku rumuńska telewizja transmitowała nagrania z egzekucji przywódcy państwa i protektora Steauy, piłkarze natychmiast zdali sobie sprawę, że rewolucja odmieni nie tylko ustrój państwa, ale i losy ich karier.
– Żartowałem nawet z kumplami, że cała ta rewolucja została zrobiona pode mnie. Gdyby Ceaușescu nie zginął, miałbym zmarnowaną karierę – dowcipkował niefrasobliwie Hagi.
ZA DUŻY STAW
Ostatecznie Rumun zmienił klub po mistrzostwach świata w 1990 roku. Nie trafił jednak do Włoch, o czym po cichu marzył. Za przeszło cztery miliony dolarów wykupił go Real Madryt. Nie był to może rekord transferowy, ale kwota robiła wrażenie.
John Toshack, ówczesny menedżer „Królewskich”, miał jednak wątpliwości co do tego ruchu. Real w 1990 roku zdobył mistrzostwo Hiszpanii, strzelając w lidze aż 107 goli na przestrzeni tylko 34 kolejek. To był absolutny rekord rozgrywek, który musiał imponować, nawet biorąc pod uwagę notoryczne wpadki Realu na europejskiej arenie. Gra drużyny opierała się na piątce piekielnie utalentowanych i charyzmatycznych wychowanków, zwanych Quinta del Buitre. Jednym z nich był Rafael Martín Vázquez, ofensywny pomocnik, który z madryckim zespołem miał już wtedy na koncie pięć mistrzowskich tytułów. W sezonie 1989/90 zagrał akurat swoją życiówkę, zdobywając aż 14 ligowych bramek. Hagi miał, przynajmniej według zamysłu władz klubu, zagwarantować jeszcze więcej jakości i spektakularnych wyczynów. Choć sam zarzekał się, że nie ma zamiaru nikogo zastępować, tylko wnieść do zespołu coś nowego. Toshack nie był co do tego przekonany.
– Nie miałem wątpliwości co do umiejętności Hagiego – pisał Walijczyk w swojej autobiografii. – Ale widziałem też, że w trakcie meczu Rumun był anarchistą. Czuł się jedyną gwiazdą wieczoru. Był niezdyscyplinowany, tracił nad sobą panowanie. Grał jak chciał, takie przynajmniej miałem wrażenie. Wiem, że chciały go wszystkie kluby w Europie, ale sądzę, że w 1990 roku nie był jeszcze gotowy na transfer do Madrytu. Szok kulturowy był dla niego zbyt wielki. Przyzwyczaił się do bycia grubą rybą w małym stawie. Nie mogłem na nim polegać tak jak na Martínie Vázquezie.
Cóż – coś w tych przemyśleniach jest. W 1992 roku, po bolesnej klapie w wyścigu go mistrzostwo, kontrakt Hagiego z Realem został przedwcześnie zakończony, a zawodnik wylądował wreszcie w swojej wymarzonej Serie A, która koncentrowała w tamtym czasie większość piłkarskich znakomitości. Nie trafił jednak do żadnego z czołowych klubów włoskiej ekstraklasy, lecz do Brescii. Beniaminka, któremu nie dawano wielkich szans na utrzymanie w elicie.
Drużyną dowodził wtedy jego wielki mentor oraz druh Lucescu, w zespole grało już kilku innych Rumunów. Kierunek wydawał się mimo wszystko niezły, by odbudować karierę.
– Hagi w ogóle niepotrzebnie poszedł do Realu – oceniał po latach legendarny rumuński szkoleniowiec. – Nie nadawał się do takiego klubu, do tamtej kultury. Miał 25 lat, powinien być na szczycie, a tymczasem z niego spadł. Myślę, że w połowie lat dziewięćdziesiątych tylko on i Roberto Baggio potrafili kompletnie odmienić losy każdego meczu. W pojedynkę, bazując wyłącznie na swoich umiejętnościach. Można do nich porównywać jedynie graczy kalibru Maradony czy Platiniego. Hagi uwielbiał, gdy kibice rywala byli nastawieni mocno przeciwko niemu. Wtedy czuł, że musi się wznieść na wyżyny.
Pierwszy sezon Hagiego we Włoszech wypadł jednak rozczarowująco, pomimo gorącego przyjęcia, jakie mu zafundowano. Brescia zgodnie z przewidywaniami zleciała do Serie B, a Rumun niczym szczególnym nie imponował. Tradycyjnie miał kłopoty z okiełznaniem wybuchowego temperamentu – już w swoim ligowym debiucie wyleciał z boiska, ukarany czerwonym kartonikiem. Kwestionowano jego podejście do treningów i meczów. Choć zarabiał dokładnie tyle samo co w Madrycie, potężnie obciążając klubową kasę Brescii, na boisku nie dawał z siebie stu procent. Człapał, uaktywniając się tylko przy okazji stałych fragmentów gry.
W końcu miarka się przebrała. Hagi wrócił do klubu spóźniony ze zgrupowania reprezentacji Rumunii, czym rozwścieczył Lucescu. Ten udzielił swojemu zawodnikowi pozwolenia na wyjazd w ramach gestu dobrej woli, bo Gheorghe i tak nie mógł wtedy zagrać w narodowych barwach – pauzował za oplucie przeciwnika. Ale nawet takie okoliczności nie skłoniły zawodnika, by okazać szacunek wobec poleceń szkoleniowca i dotrzymać obiecanego terminu. – Hagi to wybitny zawodnik, ale jest kompletnie pozbawiony etyki pracy – pieklił się Lucescu. – Może być jak Maradona. Może być najlepszym piłkarzem na świecie. Ale najpierw musi zmienić swoje podejście do futbolu (…). Piłkarze tacy jak on potrzebują uwielbienia. Są artystami. Pragną na boisku robić wszystko po swojemu. Mogą zdobyć gola z dowolnej pozycji, albo jedną stratą pogrążyć swój zespół. W takich jednostkach tkwi cała magia futbolu. Ale dla Hagiego to już ostatni dzwonek, żeby zapanować nad sobą i zostać zapamiętanym jako wielki piłkarz.
Hagi po latach przyznał, że nie potrafił mentalnie poradzić sobie z nową rzeczywistością, z jaką zetknął się poza granicami komunistycznej Rumunii. – Po prostu strasznie chciałem stać się jednym z tych zawodników z Zachodu, na których kiedyś patrzyliśmy z podziwem. Widzieliśmy ich, kiedy stoją sobie jak gdyby nigdy nic w nowiutkich butach, albo mają na sobie piękne garnitury. My mieliśmy tylko stare trampki i powyciągane gacie.
Otrzeźwienie nadeszło w porę. W sezonie 1993/94 Hagi poprowadził Brescię z powrotem do Serie A i przygotował kapitalną formę na mundial w Stanach Zjednoczonych. Na turniej pojechał formalnie jako drugoligowiec, ale prędko się okazało, że nie ma to najmniejszego przełożenia na jego boiskową postawę.
AMERYKAŃSKI SEN
Rumuni wybierali się na mistrzostwa świata do USA trochę jako ekipa wiecznie niespełnionych nadziei. Złote pokolenie, o którym sporo się mówiło, a które w praktyce niczego wielkiego nie umiało zwojować. W 1986 roku Tricolorii w ogóle nie dostali się na turniej mistrzowski, cztery lata później rozczarowująco polegli z Irlandczykami, nie imponując nie tylko wynikiem, ale i stylem gry. Jednak mistrzostwa w Stanach kompletnie odmieniły postrzeganie tej reprezentacji.
Już pierwszy mecz fazy grupowej zwiastował, że podopieczni Anghela Iordănescu nie przejechali do USA na wycieczkę krajoznawczą. 92 tysiące widzów zgromadzonych na arenie Rose Bowl miało okazję zobaczyć prawdziwy popis dynamicznej, ofensywnej, kombinacyjnej gry w wykonaniu reprezentacji Rumunii, która pokonała 3:1 Kolumbijczyków, kreowanych na potencjalnego czarnego konia turnieju. Hagi wypracował dwie z trzech bramek doskonałymi podaniami, a wisienką na torcie było jego własne trafienie – jeden z najpiękniejszych goli całego turnieju. – Żeby zdobyć taką bramkę, musisz przede wszystkim myśleć. Wszystko widzieć. I wierzyć w swoje umiejętności. Wówczas tego rodzaju trafienia przychodzą naturalnie – wyjaśniał Hagi. – Analizowałem grę Kolumbii przed meczem. Wiedziałem, że ich bramkach pochopnie opuszcza światło bramki. Udało mi się to wykorzystać.
Jednak w drugiej kolejce fazy grupowej Rumuni – choć Hagi znów trafił do siatki – zostali rozgromieni aż 1:4 przez reprezentację Szwajcarii. Dość mocno podważyło to klasę tamtej ekipy. Udało się wprawdzie na zakończenie zmagań grupowych pokonać gospodarzy z USA, ale w 1/8 finału na ekipę Tricolorii czekała już Argentyna. Przeciwnik, wydawać się mogło, z innej planety, nawet bez wykluczonego za doping Maradony.
– Ze Szwajcarami zmieniliśmy taktykę. Poczuliśmy się faworytami, więc chcieliśmy kontrolować grę. Zapomnieliśmy o defensywie, zostawiliśmy przeciwnikom dużo miejsca. Potem już nie powtórzyliśmy tego błędu – mówił Gheorghe Popescu, jedna z wielkich gwiazd tamtej ekipy.
3 lipca 1994 roku nie doszło zatem do ponownej batalii „Maradony Karpat” z argentyńskim oryginałem. Jednak starcie Rumunii z Argentyną i tak po dziś dzień uchodzi za jedno z najwspanialszych widowisk w historii mundiali. 90 minut ostrej jazdy bez trzymanki, gry cios za cios, akcja za akcję, wślizg za wślizg. Hagi, rzecz jasna z kapitańską opaską na ramieniu, wzniósł się na wyżyny możliwości. Jego kapitalna asysta i efektowny gol pozwoliły wyeliminować Albicelestes z turnieju. – Ten triumf jest dla rumuńskiego narodu jak druga rewolucja. To największe zwycięstwo w historii naszego kraju – mówił Gheorghe po meczu. – Gramy ze sobą od dwóch lat, stajemy się coraz lepsi. Czujemy się razem jak rodzina. Ale nigdy nie będziemy jak Niemcy albo Anglicy. Jesteśmy południowcami i chcemy grać ekscytujący futbol.
Kiedy większość ekspertów zaczynała już analizować szanse Rumunów w półfinałowym starciu z Brazylią, jak grom z jasnego nieba spadła jednak na Hagiego i jego kumpli kolejna bolesna porażka po rzutach karnych. W dramatycznym ćwierćfinale lepsi od Rumunii okazali się reprezentanci Szwecji. Szansa na złoty medal mistrzostw – co w 1994 roku wydawało się naprawdę zupełnie możliwe, tak rozpędzili się Hagi i jego kompani – przepadła. Jak się okazało, raczej bezpowrotnie. Na turnieju w 1998 roku Tricolorii wygrali co prawda swoją grupę, pokonując między innymi Anglików, ale w 1/8 finału mocniejsza okazała się Chorwacja. Złote pokolenie dokonało wielkich rzeczy, lecz, summa summarum, niedosyt pozostał. Nie pomogło nawet pomalowanie włosów na złoty kolor podczas turnieju we Francji.
– Nawet dziś się zastanawiam, jak to się mogło skończyć w 1994 roku, gdyby nasz bramkarz nie popełnił głupiego błędu w ćwierćfinale ze Szwecją – wyznał Hagi. – W tamtym czasie byliśmy w stanie pokonać każdego przeciwnika. Odpadnięcie z turnieju bez medalu było dla nas olbrzymim rozczarowaniem. Kilka lat wcześniej jako naród mieliśmy kompleks niższości. Baliśmy się słynnych oponentów, panikowaliśmy na sam dźwięk nazwisk wielkich piłkarzy. W USA wszystko się zmieniło.
Mistrzostwa Europy w 2000 roku były dla niego ostatnim wielkim turniejem. Rumuni kolejny raz wyszli z grupy – nazywanej w tamtym czasie grupą śmierci, z Anglią, Niemcami i Portugalią – lecz później znowu nie poradzili sobie w pierwszym meczu fazy pucharowej. Ale to nie było już ta zjednoczona grupa zawodników, czujących się ze sobą jak rodzina. Przed turniejem w kadrze wybuchł poważny konflikt wokół podziału premii za udział w mistrzostwach. Najwięcej oliwy do ognia dolewał właśnie Hagi, swoimi intrygami doprowadzając ostatecznie do zmiany na stanowisku selekcjonera. Victor Pițurcă nie zyskał nigdy uznania w jego oczach – być może dlatego, że obaj panowie zetknęli się jeszcze jako zawodnicy w barwach Steauy. Swoją cegiełkę do konfliktu dołożył też Ioan Becali – agent, który reprezentował interesy między innymi Hagiego i Popescu. A także paru innych piłkarzy, których Pițurcă nie powoływał do kadry. Dwa plus dwa równa się cztery.
Hagi, nazywany przez rodaków Regele, czyli “Król”, często nadużywał swojej władzy. Zdecydowanie nie był aniołkiem.
Abdykował właśnie po porażce na Euro. W trzecim meczu fazy grupowej pauzował za żółte kartki, w starciu z Włochami obejrzał kolejne dwa kartoniki i został wyrzucony z boiska w 59 minucie gry. Prawie złamał nogę Antonio Conte swoim brutalnym, pełnym złośliwej premedytacji atakiem. Nie było to klasowe pożegnanie z narodowymi barwami, choć bilans 125 meczów i 35 goli w kadrze i tak musi robić wrażenie. – Uznałem po turnieju, że najwyższa pora, by dać sobie spokój. Przyzwyczaiłem rumuńskich kibiców do oglądania wielkiego Hagiego. Nie byłem już w stanie tego dłużej gwarantować, a nie chciałem dawać przeciętnych widowisk – mówił piłkarz. Jego kariera klubowa wyhamowała na dobre rok później.
Po mistrzostwach świata w 1994 roku Hagi raz jeszcze spróbował swoich sił w Hiszpanii – trafił do Barcelony, gdzie miał okazję trenować pod okiem swojego największego piłkarskiego idola, Johana Cruyffa. Nie został jednak nigdy pierwszoplanową postacią w zespole “Dumy Katalonii”, urzekając tylko pojedynczymi, spektakularnymi trafieniami. Można zatem powiedzieć, że – nie licząc rzecz jasna początków w ojczyźnie – najpiękniejszy etap swojej piłkarskiej podróży Rumun przeżył dopiero u jej schyłku. W 1996 roku po 31-letniego wówczas pomocnika sięgnęło tureckie Galatasaray. Tam Hagi – w przeciwieństwie do klubów hiszpańskich – mógł wreszcie poczuć się jak gwiazda największego formatu. Wybaczano mu wszystko – fatalne występy, brutalne wślizgi, bezczelne wypowiedzi, ataki na sędziów. A on odwdzięczał się za wyrozumiałość, demonstrując co i rusz pokazy piłkarskich fajerwerków.
Jego sukces w Stambule doczekał się nawet naukowych opracowań: “Choć mówimy o jednym z najwybitniejszych zawodników całego stulecia, Hagi nigdy nie potrafił rozbłysnąć podczas pobytu w Realu Madryt czy Barcelonie, gdzie dobro drużyny zawsze będzie ważniejsze niż kaprysy poszczególnych piłkarzy. Gheorghe Hagi pochodzi z Rumunii, z Europy Wschodniej. Państwa położonego nieopodal Turcji. W kulturze bałkańskiego futbolu jego głęboko zakorzeniona potrzeba posiadania boiskowego “sułtana”. Hagi w swoim sercu i w swoim stylu gry zawsze był sułtanem, który chciał otaczać się wiernymi janczarami. W Galatasaray dokładnie taki układ mu zaoferowano” – pisał Octavian Gabor z Uniwersytetu w Bukareszcie.
Może i jest w tym trochę przesady, ale nie tak znowu wiele. Hagi w barwach Galatasaray osiągnął gigantyczne sukcesy – cztery mistrzowskie tytuły w kraju, do tego Puchar UEFA, Superpuchar Europy i ćwierćfinał Ligi Mistrzów w 2001 roku. Dla klubu były to zdecydowanie złote lata, a miłości kibiców do rumuńskiego weterana nie zmąciła nawet czerwona karta w finale Pucharu UEFA, obejrzana za rąbnięcie Tony’ego Adamsa z Arsenalu.
Czy można nie kochać 35-latka, który w ten sposób pogrywa sobie z będącym u szczytu formy Roberto Carlosem?
Hagi nigdy nie został doceniony w żadnym z najważniejszych plebiscytów – jego największym sukcesem było uplasowanie się na czwartym miejscu w wyścigu o Złotą Piłkę w 1994 roku. – Na nic więcej nie miałem szans, będąc Rumunem – gorzko stwierdził, choć to chyba nie do końca prawda. Bliższa sedna sprawy jest opinia trenera Lucescu: – Hagi, jak wielu wybitnych piłkarzy, miał nieustanne kłopoty z ustabilizowaniem formy.
Ostatecznie Rumun zawiesił buty na kołku po sezonie 2000/01. Wciąż jednak pozostał postacią niezwykle barwną, a niekiedy nawet kontrowersyjną. Długo nie potrafił odnaleźć swojej drogi jako trener, ponosząc jedną szkoleniową porażkę za drugą i angażując się w rozmaite konflikty. Spokój odnalazł dopiero wtedy, gdy… mianował samego siebie trenerem we własnym klubie. Hagi w 2009 roku założył drużynę Viitorul Constanța, z którą przed dwoma laty sięgnął nawet po mistrzostwo kraju. Klub słynie jednak przede wszystkim z powiązanej z nim szkółki, która jest dziś oczkiem w głowie byłego gwiazdora reprezentacji kraju. – Moją ideą było danie młodym rumuńskim piłkarzom szansy gry w piłkę. Ja w przeszłości otrzymałem właśnie taką szansę i wiedziałem, że oni też tego potrzebują. Akademia to nie tylko miejsce, gdzie chcemy uczyć futbolu. To miejsce, w którym chłopcy są przygotowywani do dorosłego życia. Mieszkają ze sobą, wspólnie się uczą, jedzą razem i oczywiście trenują.
Dowodem, że akademia porządnie szkoli młodych adeptów futbolu jest rozwój kariery… syna Hagiego, Ianisa. Chłopak błysnął ostatnio talentem podczas mistrzostw Europy u-21, podobnie zresztą jak cała reprezentacja Rumunii, gdzie aż roiło się od byłych bądź obecnych zawodników Viitorulu. – Ambicją Gheorghe było pokazanie właścicielom klubów właściwego sposobu działania w piłce nożnej. Chciał zbudować akademię podobną do tych, których był świadkiem w Realu i Barcelonie, a jednocześnie zbierając informacje od Ajaksu i AC Milan – wyjaśniał Catalin Andrei, rumuński dziennikarz, w rozmowie z ESPN.
“Maradona Karpat” pracuje nad tym, by w Rumunii wreszcie pojawili się jego godni następcy. Choć statusu równie kultowej postaci żaden zawodnik się już tam chyba nie doczeka. Bo trudno o piłkarza równie spektakularnego, inspirującego i charyzmatycznego. – Hagi to mój bohater – przyznała w jednym z wywiadów Simona Halep, rumuńska tenisistka, mistrzyni kortów trawiastych i ziemnych. Kiedy Hagi z kadrą szalał na mundialu w USA, Simona miała… trzy latka. A jednak to właśnie jego wskazuje jako swojego idola. – Wszyscy do dziś mówią o jego niesamowitych wyczynach, podobnie jak o grze tamtej drużyny z 1994 roku. Ciesze się, że mogłam go poznać osobiście. Udzielił mi kilku cennych wskazówek.
Trudno zgadnąć, ile w tym kurtuazji. Ostatecznie Hagi zasłynął kilkoma złotymi myślami, z których nie płyną zbyt ambitne wnioski. Na przykład głębokie spostrzeżenie: “Człowiek jest istotą ludzką”.
Oczywiście eks-gwiazdor światowych boisk chętnie doradza młodym zawodnikom, naturalnie koncentrując się przede wszystkim na piłkarzach. – Rumunia musi inwestować w młodzież. To jedyny sposób, by wykreować nową generację wielkich zawodników – mówił w rozmowie z “Guardianem”. – Taką, która będzie zdolna, by rzucić wyzwanie każdemu na świecie. Może nawet lepszą od tej mojej, z lat dziewięćdziesiątych. To mój cel. Ale UEFA tego nie ułatwia. Format europejskich pucharów uderza w Europę Wschodnią. Mistrzowie krajów takich jak Rumunia, Serbia, Chorwacja czy Polska powinni mieć gwarantowane miejsce w fazie grupowej Champions League. Gdybym miał tylko moc sprawczą, natychmiast bym to zarządził. Obecnie w sposób sztuczny oddziela się nas od zachodnich klubów. To nie ma sensu. Pokazaliśmy w 1986 roku, że możemy zdobyć Puchar Europy. Zasługujemy na to, by grać o trofeum co roku. Sam mam już za sobą wspaniałą karierę, osiągnąłem wiele. Ale dzisiaj trwa druga część mojej piłkarskiej drogi. Chcę umożliwić innym, by spełniali marzenia.
MICHAŁ KOŁKOWSKI
fot. NewsPix.pl