Jeżeli Liga Mistrzów miała pokazać, że Barcelona z Ernesto Valverde jednak jest w stanie prezentować wielki futbol, to nic z tych założeń nie wyszło. Duma Katalonii może z pocałowaniem ręki brać remis w Dortmundzie i szybko wracać do domu, żeby nikt nie zadawał zbędnych pytań. A w zasadzie na wycałowanie, choć raczej nie przez kolegów z drużyny, zasłużył Marc-Andre ter Stegen. Gdyby nie on, rozpoczęcie rywalizacji w fazie grupowej byłoby dla Blaugrany znacznie gorsze.
Goście bowiem de facto długimi fragmentami skupiali się na tym, żeby gola nie stracić – co się ostatecznie udało – niż żeby go strzelić. Biorąc pod uwagę fakt, że w czterech kolejkach Primera Division Barca dała sobie wbić siedem bramek, faktycznie jest jakiś postęp. Ale nie zakładamy, by barcelońscy kibice gremialnie bili brawa z tego powodu. Nie o taki futbol przecież im chodzi.
Mecz ten długo nie spędzał snu z powiek realizatorom skrótu. Po pierwszej połowie mogli w zasadzie wrzucić jedną akcję, gdy po świetnym podaniu Thorgana Hazarda przed wielką szansą stanął Marco Reus, ale Ter Stegen po raz pierwszy pokazał klasę.
Samo spotkanie mimo wszystko oglądało się w miarę nieźle. Było dobre tempo, dość płynna gra, maksymalne zaangażowanie. Brakowało tylko i aż więcej konkretnych okazji. Borussia wypracowała je sobie dopiero po przerwie. Ter Stegen przez najbliższe dni będzie się śnił Reusowi w jakichś koszmarach, bo jeszcze dwukrotnie go zawstydził. Najpierw broniąc jego rzut karny, a już w końcówce kolejną sytuację sam na sam ze swoim rodakiem. Co do karnego, bardzo szybko przekonujemy się, że nowy przepis zobowiązujący bramkarzy do trzymania do końca stopy na linii przy strzałach z jedenastu metrów jest naiwną teorią. Jest martwy. Ter Stegen był ustawiony tak:
Oczywiście prawdopodobnie i tak by uderzenie Reusa odbił, ewidentnie go wyczuł, ale skoro już ten przepis wprowadzono, to wypadałoby się go trzymać. Na wozie VAR siedzieli Szymon Marciniak i Tomasz Kwiatkowski. Najwyraźniej akurat odpisywali żonom na smsy albo uznali, że nie ma co drążyć.
Czasami Ter Stegen nie musiał w ogóle interweniować, bo Julian Brandt obił poprzeczkę, a okrutnie pudłowali Paco Alcacer i – co za zaskoczenie – Reus.
No dobra, ciągle piszemy o atakach BVB, a co z Barceloną? W zasadzie sytuację miała jedną. Na początku drugiej połowy Luis Suarez po udanym dryblingu strzelał z ostrego kąta, Burki zachował czujność. No i jeszcze w ostatniej akcji lepiej powinien spisać się rezerwowy dziś Messi (powrót po kontuzji), ale został zablokowany. Argentyńczyk wszedł za Ansu Fatiego. 16-latek przekonał się, że co innego fajnie wejść do La Liga, a co innego z miejsca błysnąć w Champions League. Co za dużo, to niezdrowo. Czy jakoś tak.
Rzecz jasna to nie młody zawiódł najbardziej. W optymalnym dla Barcelony scenariuszu po prostu dostosowałby się do świetnie grających kolegów. A ci byli równie słabi, jeśli nie słabsi. Suarez poza tą jedną akcją nie zrobił nic. Griezmann najbardziej widoczny był wtedy, gdy stworzył zagrożenie we własnym polu karnym. Druga linia również słabiutko kreowała i chyba jedynie do Arthura nie można zgłaszać większych zastrzeżeń.
Nie było tragedii, nie mamy poczucia, że straciliśmy dwie godziny życia. Mimo wszystko jednak nie o taką Ligę Mistrzów nic nie robiliśmy, oczekujemy od niej więcej niż tego, co zobaczyliśmy w Dortmundzie. W przypadku fanów Barcy mamy złą wiadomość: z Valverde na ławce trenerskiej na dużo więcej byśmy nie liczyli.
Borussia Dortmund – Barcelona 0:0
Fot. newspix.pl