Nie zagrzali sobie na długo miejsca w największych klubach Europy. Często nie byli mega-gwiazdami swoich narodowych reprezentacji. Właściwie, to na dłuższą metę nie wszyscy zasłynęli nawet jakąś naprawdę szaloną bramkostrzelnością. Łączy ich to, że każdemu przydarzył się ten jeden, jedyny sezon wielkiej chwały. Kiedy każde dośrodkowanie spadało im na głowę, kiedy każdy absurdalnie fartowny rykoszet od obrońcy trafiał pod ich nogi. Gdy piłka po odbiciu od poprzeczki lądowała w siatce, a nie wypadała z powrotem na boisko. Królowie strzelców, o których być może już nie pamiętacie. Królowie jednego sezonu.
PIŁKARSKI WEEKEND TO IDEALNA OKAZJA, ŻEBY POGRAĆ RAZEM Z ETOTO!
LEVANTE ZROBI SENSACJĘ W MADRYCIE I POKONA REAL NA SANTIAGO BERNABEU? KURS W ETOTO: 9.25!
We współczesnym futbolu takie historie praktycznie się już nie zdarzają. Spójrzmy na Premier League – w ostatnich latach nagrodę dla najlepszego strzelca sezonu zgarniają tam niemal wyłącznie giganci. Robin van Persie, Luis Suarez, Sergio Aguero, Harry Kane, Mohamed Salah… Gwiazdy światowego formatu, bez dwóch zdań. Legendy angielskiej ekstraklasy. Hiszpania? Sprawa jeszcze bardziej oczywista. Od 2010 roku walkę o Trofeo Pichichi toczyli ze sobą Cristiano Ronaldo i Leo Messi, z krótką przerwą na triumf wspominanego już Suareza. Bundesliga? Od czterech lat zdominowana przez Roberta Lewandowskiego, który tylko raz został w wyścigu po armatkę wyprzedzony przez Aubameyanga. Podobnie sytuacja wygląda w Ligue 1, gdzie festiwal strzelecki urządzają sobie snajperzy Paris-Saint Germain. Najpierw Zlatan Ibrahimović, potem Edinson Cavani i Kylian Mbappe, z krótką przerwą na panowanie Alexandre’a Lacazette’a.
Może we Włoszech zrobiło się odrobinę ciekawiej, po tym jak w sezonie 2018/19 tytuł capocannoniere zgarnął niespodziewanie weteran, Fabio Quagliarella. Lecz to raczej wyjątek, który potwierdza regułę – dziś dla snajperów spoza topu jest zadaniem praktycznie niemożliwym, by strącić z piedestału najsłynniejszych super-strzelców. Choćby raz na jakiś czas. Przypomnijmy sobie zatem historie dziesięciu napastników z topowych lig Starego Kontynentu, którym przed laty udało się tej sztuki dokonać.
Dario Hübner (Piacenza)
król strzelców Serie A w sezonie 2001/02 (24 gole)
Dario Hubner kochał życie i kochał grać. Gdy karta mu szła, był napastnikiem naprawdę niemożliwym do powstrzymania.
Przez całe lata słynął w Italii jako król niższych lig. W Serie A zadebiutował dopiero w 1997 roku, gdy miał już na karku trzydziestkę. Ściągnęła go do siebie Brescia – skromny klubik, który próbował znaleźć dla siebie miejsce w świecie calcio, naszpikowanym wówczas największymi gwiazdami światowego futbolu. Hubner szybko udowodnił, że piłkarsko od dawna był już gotowy na występy w najwyższej klasie rozgrywkowej. W debiutanckim sezonie zdobył aż 16 bramek. Z drugiej strony – jeżeli chodzi o podejście do sportu, był piłkarzem wyjętym raczej z realiów pół-profesjonalnych. Przede wszystkim – bez przerwy palił papierosy. Nawet w przerwach meczów, a według niektórych opowieści, zdarzało mu się też zapalić także na ławce rezerwowych. Brakowało tylko, by wtykał sobie papierosa za ucho i odpalał go przebywając na boisku, podczas jakiejś przerwy w grze. Słynął też jako wielki smakosz grappy.
Na boisku nie lubił się przepracowywać. W realiach podwórkowych powiedzielibyśmy, że grał jak typowy sęp. Kiedy drużyna się broniła, nie mogła na niego liczyć – Hubner koczował w okolicach koła środkowego, w oczekiwaniu, aż partnerzy zażegnają niebezpieczeństwo i akcja ruszy w stronę pola karnego przeciwnika. Wtedy natychmiast nabierał wigoru. Był prawdziwym geniuszem, jeżeli chodzi o balansowanie na linii ofsajdu i wyjścia na wolne pole. Defensorzy nie potrafili utrzymać go pod kontrolą.
Włoch o niemiecko brzmiącym nazwisku nigdy nie był człowiekiem specjalnie ambitnym. Szybko skończył szkołę, zatrudnił się w fabryce aluminium. Futbol miał stanowić tylko hobby, miłą odskocznię od codziennej pracy fizycznej. Tymczasem uczynił Hubnera legendą.
W sezonie 2001/02 napastnik – wówczas już 35-letni – reprezentował barwy Piacenzy. Beniaminka Serie A, który marzył wyłącznie o utrzymaniu w najwyższej klasie rozgrywkowej. Nie są to idealne warunki dla napastnika, zwłaszcza takiego, który rzadko kreuje sobie sytuacje w pojedynkę, a większość bramek zdobywa korzystając na podaniach prostopadłych z głębi pola albo wykonując rzuty karne. Jednak Hubner nie przejął się specjalnie niesprzyjającymi okolicznościami – wpakował piłkę do siatki 24 razy, w tym dwukrotnie w ostatniej kolejce ligowych zmagań. W meczu o utrzymanie w ekstraklasie. Piacenza pokonała Hellas Verona 3:0, a “Bizon” zgarnął tytuł capocannoniere. Do spółki z Davidem Trezeguet.
Kariera Włocha mogła się rozwinąć w jeszcze bardziej niesamowity sposób. Hubner pojechał z potężnym w tamtym czasie AC Milanem na wakacyjne tournee do Stanów Zjednoczonych – był bardzo poważnie rozważany przez Rossonerich jako tani zmiennik dla Andrija Szewczenki i Filippo Inzaghiego. Ostatecznie jednak do podpisania umowy nigdy nie doszło, a do mediolańskiego klubu na zasadzie wolnego transferu trafił Jon Dahl Tomasson.
W sezonie 2002/03 Milan wygrał zresztą Ligę Mistrzów. – To było dla mnie jak marzenie. Pamiętam każdy z dwunastu dni spędzonych w trasie razem z Milanem – opowiadał napastnik. – Mój pokój dla palących w hotelu, wspólne wypady z Tonetto i Ambrosinim. Amerykańskie zakupy Costacurty i Martiny Colombari… Chryste, ile oni wtedy wydali! Ostatecznie Ancelotti się na mnie nie zdecydował. Nie dziwię mu się. Wystarczyło mi kilka dni, żeby zrozumieć, że mamy do czynienia z piłkarzami z innego świata. Ale nie jest prawdą, że straciłem swoją szansę, bo paliłem w szatni i piłem piwo po każdym sparingu. Będąc na testach w Milanie zrobiłby to tylko kretyn!
Co dzisiaj porabia Hubner? – Uwielbiam grać w Call of Duty i gry z serii FIFA. Denerwuje mnie tylko tryb Ultimate Team. Przez pierwsze dwa miesiące zabawa jest doskonała, ale potem wszyscy kupują sobie FIFA Points i wyskakują ze składami z kosmosu. Ulepszanie drużyny jest fajne, ale jak można wydawać co tydzień setki euro na kolejne paczki? Ja wolę zaczynać od zera, buduję swój skład meczami.
Juan Antonio Pizzi (CD Tenerife)
król strzelców Primera Division w sezonie 1995/96 (31 goli)
Choć Juan Antonio Pizzi przyszedł na świat w argentyńskim Santa Fe, a pierwsze kroki swojej seniorskiej kariery stawiał w słynnym Rosario Central, to zagrał aż 22 mecze dla reprezentacji Hiszpanii. Dlaczego? Cóż, zagadka nie jest trudna. Napastnik najpiękniejszy rozdział swojej kariery zapisał właśnie w klubach z Półwyspu Iberyjskiego. I okolic, bo jego pierwszym zespołem w lidze hiszpańskiej było CD Tenerife, ekipa z Wysp Kanaryjskich.
Od początku swojej kariery w Hiszpanii, Pizzi strzelał regularnie. Wydawał się jednak napastnikiem – mimo wszystko – skrojonym raczej na grę w jakimś aspirującym średniaku, szwendającym się w okolicach ligowego TOP5, lecz nie wyżej. Trzy sezony w Teneryfie – za każdym razem 15 goli w dorobku. Po drodze kompletnie nieudana przygoda z Valencią. Aż wreszcie – nadszedł huczny przełom. W rozgrywkach 1995/96 Pizzi najadł się szaleju – strzelił 31 bramek na przestrzeni 42 ligowych kolejek i zgarnął Trofeo Pichichi, odsuwając w cień dokonania takich snajperów jak Predrag Mijatović, Bebeto, Raul czy Davor Suker. Jego klub, dowodzony w tamtym czasie przez Juppa Heynckesa, zajął piątą lokatę w lidze.
Hiszpan zasłynął w tamtym sezonie wieloma występami – strzelał gole Barcelonie, Realowi, Valencii, Atletico. Praktycznie całej ówczesnej czołówce La Liga. Jednak szczególnie pamiętny jest jego występ przeciwko Sevilli, gdy na Estadio Heliodoro Rodriguez Lopez trafił do siatki aż czterokrotnie. 28-letni napastnik nieźle dokazywał również w przedostatniej kolejce – jego gol przeciwko Atletico mógł przekreślić szanse Los Colchoneros na mistrzostwo Hiszpanii.
Genialny sezon napastnika zaowocował rzecz jasna transferem – Pizzi wylądował w Barcelonie, gdzie nie był jednak nigdy podstawową strzelbą, choć wyjątkowo przypadł go gustu kibicom z Camp Nou dzięki swojemu charakterowi i smykałce do ważnych trafień. Z katalońskim klubem sięgnął między innymi po mistrzostwo kraju i Puchar Zdobywców Pucharów. Podobnej skuteczności jak w sezonie 1995/96 nie udało się jednak już nigdy reprezentantowi Hiszpanii osiągnąć, nawet po powrocie do ligi argentyńskiej.
– Myślę, że jeżeli chodzi o napastników, ich boiskowa postawa jest bezpośrednio połączona z wiarą we własne umiejętności. I zaufaniem, jakim się ich otacza. Tylko w ten sposób napastnik może rosnąć i robić to, do czego został stworzony – strzelać bramki. Jednak zdobywanie goli to nie jest jedyne przeznaczenie napastnika w zespole. Nie ma piłkarza, który spełnia na boisku tylko jedno zadanie – opowiadał Pizzi, nawiązując do swoich zawodniczych lat, ale i przedstawiając swoją filozofię trenerską. Dziś były snajper jest selekcjonerem argentyńskiego San Lorenzo, wcześniej prowadził między innymi reprezentację Chile i Arabii Saudyjskiej oraz Valencię. – Drużyna musi dostać sygnał, że na zwycięstwo w równym stopniu pracują wszyscy zawodnicy. Napastnik będzie zdobywał gole, to logiczne, ale jego trafienia są tylko efektem wysiłku wszystkich zawodników.
VALENCIA POLEGNIE Z BARCELONĄ W HICIE KOLEJKI LA LIGA? KURS W ETOTO: 1.51!
Marek Mintál (1. FC Nürnberg)
król strzelców Bundesligi w sezonie 2004/05 (24 gole)
Marek Mintal do Bundesligi trafił dość późno – już jako 26-letni, ukształtowany zawodnik. Słowak wcześniej był dużą postacią swojej ojczystej ligi, bo w barwach Żyliny ładował do sieci naprawdę sporo piłek. Dwa razy z rzędu został najlepszym strzelcem słowackiej Superligi, a jego drużyna sięgała w tamtych sezonach po mistrzowski tytuł. Jednak nie zaowocowało to wielkim transferem – Mintal został sprzedany do 2. Bundesligi za 100 tysięcy euro, skusiła się na niego ekipa 1. FC Nurnberg. Jasne, mówimy tylko o gwieździe ligi słowackiej, a w 2003 roku sytuacja na rynku transferowym wyglądała inaczej niż dzisiaj. Ale z drugiej strony – niewielkie zainteresowanie Mintalem może jednak dziwić – ostatecznie gość strzelał jak na zawołanie, a nie był nigdy klasyczną dziewiątką. Grał raczej jako ofensywny pomocnik, ewentualnie cofnięty napastnik. Żaden był z Mintala lis pola karnego, on w szesnastkę wpadał niejako w drugie tempo, w stylu Franka Lamparda.
Po przeprowadzce do Niemiec Mintal wcale nie wyhamował. Na zapleczu Bundesligi stworzył bardzo ciekawą ofensywę w towarzystwie swojego rodaka, Roberta Vittka oraz – między innymi – znanego i lubianego Jacka Krzynówka. Norymberga z przytupem powróciła na najwyższy poziom rozgrywek, a Mintal znowu został najlepszym strzelcem ligi.
Jego dokonania wciąż można było jednak deprecjonować. No bo co, ledwie o dwa gole mniej zdobył wtedy w 2. Bundeslidze niejaki Petr Ruman, napastnik naprawdę do bólu przeciętny. Jednak Mintal szybko udowodnił, że jego skuteczność naprawdę nie jest dziełem przypadku. W sezonie 2004/05 znowu pozamiatał konkurencję – niemal w pojedynkę utrzymał swój klub w Bundeslidze, zdobył 24 gole i otrzymał klasyczną armatkę dla najlepszego strzelca w Niemczech. Choć grał dla klubu – co tu dużo mówić – dość marnego, przebił osiągnięcia gwiazd Bayernu Monachium czy Bayeru Leverkusen. Jego plecy oglądały takie postaci jak Roy Makaay, Claudio Pizarro, Miroslav Klose, Dimityr Berbatow, Jan Koller czy Ailton.
Mintalowi w wykręcaniu świetnych cyferek pomagał ofensywny styl Norymbergi, która w lidze toczyła notorycznie szalone boje z mnóstwem bramek. Ale nie byłoby mowy o tak efektownej grze, gdyby nie fenomenalny Słowak na kierownicy.
Rozpędzającą się w zawrotnym tempie karierę Mintala załamały kontuzje. Ofensywny pomocnik nabawił się dwóch poważnych złamań na przestrzeni pięciu miesięcy i stracił prawie dwa sezony kariery. Potem miał jeszcze jeden przebłysk formy w 2. Bundeslidze, ale widać było wyraźnie, że swoje najlepsze granie Słowak ma już za sobą. W niemieckiej ekstraklasie już nigdy nie zabłysnął skutecznością, tylko raz zdobywając w niej więcej niż jedną bramkę w sezonie. – Nie wiadomo, gdzie bym zaszedł, gdyby omijały mnie kontuzje. Ale jestem wdzięczny losowi za to, jaką musiałem przejść drogę. Urazy teoretycznie nie były poważne, ale kosztowały mnie wiele czasu. Trudno było się zmotywować, by jeszcze raz wstać rano i kontynuować żmudną rehabilitację. Przelałem wiele łez frustracji. To cenne doświadczenia. Dziś mogę powiedzieć, że nie żałuję pozostania do końca kariery w Norymberdze – opowiadał Mintal.
Kevin Phillips (Sunderland AFC)
król strzelców Premier League w sezonie 1999/2000 (30 goli)
Tylko jeden angielski napastnik może się pochwalić Europejskim Złotym Butem, dumnie ustawionym na półeczce nad kominkiem. Nie Wayne Rooney, nie Bobby Charlton, nie Gary Lineker, nie Alan Shearer, nie Michael Owen, nie Harry Kane. Kevin Phillips. Nikt mu tego nie zabierze, po prostu sam sobie to wyrwał. Niekoniecznie przeciwko naturze, bo był jak najbardziej naturalnie utalentowanym strzelcem.
Phillips na dużej piłkarskiej scenie zabłysnął jako zawodnik Sunderlandu, lecz droga po najcenniejsze indywidualne laury trochę w jego przypadku potrwała. Początkowo niewiele wskazywało na to, że będzie z Anglika strzelec wyborowy. Kevin rozpoczynał piłkarską karierę w młodzieżowych strukturach Southampton, ale nie dostrzeżono w nim tam potencjału na nowego Alana Shearera. Zawodnik trafił zatem do pół-profesjonalnego Baldock Town. Ledwie 170 centymetrów wzrostu nie pozwalało mu na realizowanie ofensywnych ambicji. Kolejni trenerzy odsyłali go do gry na boku obrony. Na szpicy wciąż się wtedy w Anglii ceniło raczej zwalistych mocarzy niż dynamicznych mikrusów. Karierę Phillipsa odmieniła plaga kontuzji w Baldock Town. Trener w akcie skrajnej desperacji wystawił Kevina na szpicy, a on już w debiucie ukąsił dwukrotnie. Długo tajony przez światem talent strzelecki niepozornego pracownika sklepu z elektroniką wreszcie wyszedł na światło dzienne.
Kolejnych perturbacji nie brakowało, pojawiały się poważne kontuzje, lecz ostatecznie Phillipsa przygarnęła do siebie ekipa “Czarnych Kotów” i jego kariera wystrzeliła. Transfer okazał się strzałem w dziesiątkę. Na zapleczu Premier League angielski napastnik rozszalał się na dobre i już w drugim sezonie występów na Stadionie Światła mógł świętować awans do elity. Doszło nawet do tego, że selekcjoner reprezentacji narodowej, Kevin Keegan, powołał Phillipsa do kadry. A naprawdę rzadko się zdarza, by trener angielskiej ekipy sięgał po drugoligowców.
W sezonie 1999/2000 Phillips zagrał natomiast swoją życiówkę. Sunderland zajął świetną, siódmą pozycję w Premier League, a super-snajper zdobył aż 30 goli. Strzelał obiema nogami i głową. Dopychał piłkę na pustaka i lutował potężne bomby zza szesnastego metra. Trafiał z rzutów karnych, lobował bramkarzy, ośmieszał obrońców. Absolutne apogeum formy.
Pierwszy gol przeciwko Chelsea mówi sam za siebie. Phillipsowi wychodziło w tamtym sezonie wszystko.
Phillips z Irlandczykiem Niallem Quinnem stworzyli klasyczny duet little n’ large. SuperKev, jak go wtedy nazywano, został wybrany Piłkarzem Sezonu, no i odebrał prestiżową nagrodę dla najlepszego strzelca kontynentu. 27-letni debiutant, który tylko dzięki szczęśliwemu przypadkowi wydostał się kiedyś z przeklętej prawej obrony, który jeszcze niedawno musiał dorabiać w piekarni, który chciał po śmierci ojca rzucić piłkę nożną w cholerę.
Potem Anglikowi nie szło już nigdy tak dobrze, przynajmniej w Premier League. Nigdy już w ekstraklasie nie dociągnął nawet do piętnastu bramek w sezonie, choć wciąż pozostawał niezłym strzelcem na poziomie Championship. Ale to już – co oczywiste – nie to samo. – Myślę, że w sezonie 1999/2000 dokonałem czegoś cholernie wielkiego. Osiągnięcie bariery trzydziestu goli w Premier League generalnie jest trudne, ale jeżeli ktoś już tego dokonuje, zwykle jest zawodnikiem jednego z dwóch-trzech najlepszych klubów w lidze. Z całym szacunkiem, ale ja dokonałem tego w Sunderlandzie. Klubie, który kocham, ale który nie dysponował nigdy składem porównywalnym do Manchesteru United czy Liverpoolu. Myślę, że mój wyczyn był nawet lepszy niż pozostałe rekordy strzeleckie – z dumą opowiadał Phillips.
Nenê (Paris Saint-Germain)
król strzelców Ligue 1 w sezonie 2011/12 (21 goli)
Nie był wystarczająco wielkim piłkarzem, żeby utrzymać się w składzie Paris Saint-Germain po nawałnicy transferowej przeprowadzonej przed sezonem 2012/13, gdy do klubu dołączył między innymi Zlatan Ibrahimović. A zatem zawodnik z całkiem innej planety niż ta, na której rezydował na co dzień Nene i 99% innych piłkarzy na świecie. Ale – mimo wszystko – swoje dla paryżan ugrał. Choć indywidualnie jego najlepsza forma przypadła akurat na sezon, gdy ekipa PSG przerżnęła wyścig o mistrzowski tytuł we Francji z Montpellier.
Finezyjnie grający skrzydłowy trafił do Francji po dość ciekawym pobycie w Hiszpanii. Najpierw zainteresowało się jednak Brazylijczykiem nie PSG, a Monaco. Właśnie w zespole z Księstwa zasygnalizował on swoje wielkie możliwości, gdy w sezonie 2011/12 zakończył sezon z czternastoma bramkami na koncie, z których wiele było naprawdę przedniej urody. Tamten sukces zaowocował przeprowadzką do stolicy Francji. Nene od razu zabłysnął w nowych barwach, ale życiówkę zagrał dopiero w drugim sezonie spędzonym w Parku Książąt. Zakończył sezon 2011/12 mając na liczniku 21 goli i 13 asyst. Pozwoliło mu to zająć jedną z najwyższych pozycji wśród najlepszych dogrywających w lidze i jednocześnie zagwarantowało tytuł króla strzelców, ex aequo z Olivierem Giroud.
Jakkolwiek by to nie zabrzmiało – w tamtym czasie 31-letni Nene nie ustępował specjalnie rozmachem swoich ofensywnych popisów nawet Edenowi Hazardowi z Lille.
Jednak, jako się rzekło, nowe władze PSG szybko doszły do wniosku, że opierając się na takich piłkarzach jak Nene daleko nie zajadą. Już w sezonie 2012/13 rola Brazylijczyka w zespole została zmarginalizowana, a wkrótce w ogóle zniknął on z paryskiego zespołu. Próbował później swoich sił na Bliskim Wschodzie i w Anglii, lecz ostatecznie finałowy rozdział swojej kariery napisał w ojczyźnie.
Mimo wszystko, trochę szkoda, że Nene tak krótko gościł na piłkarskich salonach. Wcineczki, lobiki, zawinięte strzały z rzutów wolnych, perfekcyjnie podkręcone dośrodkowania, bomby z dystansu, roztańczone cieszynki… Gość potrafił zaczarować.
Thomas Christiansen (VfL Bochum)
król strzelców Bundesligi w sezonie 2002/03 (21 goli)
Lewonożny napastnik z jednej strony talentem musiał błyszczeć od najmłodszych lat – Barcelona nie ściągnęłaby do siebie duńskiego nastolatka, który nie rokowałby na znakomitego zawodnika. A warto pamiętać, że wcześniej ten sam nastolatek trenował też w akademii Realu Madryt. Jednak kariera Thomasa Christiansena rozwijała się wbrew pozorom naprawdę drobnymi, drobniusieńkimi kroczkami. Nie pomógł bardzo szybki debiut w seniorskiej reprezentacji Hiszpanii, która chciała przyklepać sobie napastnika na stałe.
W Barcelonie Christiansen nie grał – konkurencja była zdecydowanie zbyt mocna, żeby się przez nią przebić i regularnie łapać minuty w Primera Division. Na wypożyczeniach niby prezentował się nieźle, lecz w gruncie rzeczy strzelał mało i ciągle cierpiał z powodu kłopotów zdrowotnych. Efekt? Totalny zjazd. Najpierw średnio udany pobyt w Realu Oviedo, potem przygody z drugoligowym Villarrealem. Wreszcie, gdy nie udało się Christiansenowi dopiąć transferu do ligi meksykańskiej, wylądował on w trzecioligowej Terrassie. 26-lat na karku i, wydawać by się mogło, kariera złamana na amen. A zaczęło się przecież od powołań do hiszpańskiej kadry i marzeń o grze u boku Michaela Laudrupa w Barcelonie.
Karta odwróciła się w zimą 2001 roku. Christiansen odbudował formę w ojczyźnie i trafił do Bundesligi – na jego usługi skusiła się ekipa VfL Bochum. Początkowo reprezentant Hiszpanii prezentował się w nowym klubie dość nędznie i nie zanosiło się na to, że jego przygoda z niemieckim zespołem potrwa długo, ale – na szczęście dla Christiansena – Bochum… spadło z ligi. A w 2. Bundeslidze pochodzący z Danii snajper wreszcie zdołał wyregulować celownik. W drugiej części sezonu 2001/02 podłapał niesamowitą formę i zakończył rozgrywki z siedemnastoma trafieniami w dorobku.
Po powrocie do elity, napastnik Bochum już się nie zatrzymał. Pierwsza kolejka? Dwa gole. Druga? Hat-trick. Trzecia? Bramka i dwie asysty przeciwko Bayerowi Leverkusen. Summa summarum Christiansen nastukał 21 trafień w Bundeslidze i został królem strzelców rozgrywek, ex aequo z Giovane Elberem z Bayernu.
W imponującym stylu udawało się Thomasowi łączyć dobrą technikę, instynkt strzelecki i świetną grę w powietrzu.
Potem już tak różowo nie było. 30-letniego napastnika ściągnął do siebie Hannover 96, ale Christiansen znów przestał pakować piłkę do siatki jak na zawołanie, pogrążył się na dodatek w kłopotach zdrowotnych. Ogień jego strzeleckiej formy wygasł tak szybko, jak się pojawił. – Lubię wracać pamięcią do tamtych chwil – wspominał piłkarz. – W Bochum przeżyłem najpiękniejsze dni mojej zawodowej kariery. Szedłem łeb w łeb z Elberem w walce o tytuł króla strzelców rozgrywek, chociaż jemu partnerzy kreowali znacznie więcej szans do zdobywania goli, skoro grał w Bayernie. Do dziś uwielbiam VfL i śledzę wyniki tego klubu.
EKIPA RB LIPSK POTWIERDZI WIELKIE AMBICJE I POKONA BAYERN U SIEBIE? KURS W ETOTO: 3.60!
Salva (Racing Santander)
król strzelców Primera Division w sezonie 1999/2000 (27 goli)
Sezon 1999/2000 w hiszpańskiej ekstraklasie to rozgrywki, o których trzeba pamiętać, bo drugi raz już się takie nie przydarzą. Mistrzostwo zdobyło wtedy Deportivo La Coruna. Real Madryt zajął piąte miejsce w stawce, plasując się niżej niż imiennicy z Saragossy. Z Primera Division spadły jednocześnie oba kluby z Sevilli oraz madryckie Atletico. Natomiast Trofeo Pichichi wpadło w ręce Salvadora Ballesty Vialcho, napastnika grającego dla ze wszech miar przeciętnego Racingu Santander.
Salva, bo tak go w skrócie nazywano, karierę rozpoczął w Sevilli. Na poziomie La Liga zadebiutował już w 1995 roku, jako dwudziestolatek, jednak szybko z Andaluzji przeniósł do stolicy Kantabrii. Jego pierwszy sezon w Santander nie wypadł zbyt okazale – kłopoty z urazami nie pozwoliły napastnikowi na regularne występy i koniec końców zdobył on jedynie trzy gole w szesnastu występach. Tym bardziej zaskakująca była eksplozja skuteczności Hiszpana w kolejnej odsłonie ligowych zmagań. Sezon 1999/2000 Salva zakończył z 27 bramkami na koncie, wydatnie przyczyniając się do utrzymania Racingu na poziomie ekstraklasy. Nie był szczególnie efektownym napastnikiem – swój dorobek bramkowy powiększał przede wszystkim żerując na błędach obrońców, wykańczając proste sytuacje i egzekwując rzuty karne. Lecz z drugiej strony, poza czysto ofensywną robotą, niezmordowany Salva zostawiał też na boisku mnóstwo zdrowia w walce o odzyskanie futbolówki.
Połączenie super-strzelca i pracusia? 25-latek w 2000 roku naprawdę robił wrażenie.
Wydaje się, że Hiszpan mógł potem nieco inaczej pokierować swoją karierą. Sukces w Santanderze zaowocował jego transferem… do Segunda Division. Tam Salva swoimi golami starał się pomóc Atletico Madryt w powrocie do La Liga. Strzelał sporo, w swoim stylu również wojował z przeciwnikami (skończył sezon z trzema czerwonymi kartkami na koncie), ale ostatecznie nie udało się wywalczyć awansu do elity. Wówczas na eksplozywnego napastnika skusiła się mocarna w tamtym czasie Valencia, z którą Salva sięgnął po mistrzostwo Hiszpanii, ale nie strzelał już wówczas zbyt wiele.
Potem jego kariera zaczęła pikować. Poza jednym niezłym sezonem w Maladze – średniawka, albo i jeszcze gorzej.
Między innymi dlatego, że Salva coraz mocniej koncentrował się w swojej karierze na skandalizowaniu, a coraz mniej na futbolu samym w sobie. Napastnik był zadeklarowanym nacjonalistą i na każdym kroku podkreślał swoją głęboką hiszpańskość, choć jednocześnie starał się pozować na postać apolityczną. To rzecz jasna prowadziło go do wielu konfliktowych sytuacji podczas meczów z klubami położonymi w tych regionach Hiszpanii, gdzie do dziś nie gasną dyskusje o odseparowaniu się od Madrytu. Najsłynniejsza była chyba scysja z Oleguerem, katalońskim obrońcą Barcelony. Kiedy ten wyraził publicznie poparcie dla niepodległościowych pragnień regionu, Salva nie miał mu wiele do powiedzenia: – Mam więcej szacunku dla psiego gówna niż dla Oleguera.
Theofanis Gekas (VfL Bochum)
król strzelców Bundesligi w sezonie 2006/2007 (20 goli)
Można zostać królem strzelców Bundesligi będąc zawodnikiem tylko wypożyczonym do walczącego o utrzymanie Bochum? A można, jak najbardziej. Jeszcze jak! Dowiódł tego w 2007 roku Theofanis Gekas.
Talent strzelecki Gekasa ponoć przykuł uwagę niemieckiego klubu już w 2005 roku, gdy napastnik z osiemnastoma bramkami na koncie został królem strzelców rodzimej Superligi. W kolejnym sezonie Grek – broniąc barw ateńskiego Panathinaikosu – utrzymał przyzwoitą skuteczność, ale w wyścigu po tytuł dla najlepszego strzelca rozgrywek musiał już uznać wyższość Dimitriosa Salpingidisa z PAOK-u. Mało tego – Panathinaikos dogadał się z Salpingidisem i ściągnął go do siebie, a w ramach transakcji Gekas miał przenieść się do PAOK-u. Theofanis nie był jednak zainteresowany takim kierunkiem – storpedował transfer, spakował manatki i wylądował na wypożyczeniu w Bundeslidze.
Gdzie zrobił zdumiewającą furorę – w sezonie 2006/07 melodia z “Greka Zorby” rozbrzmiała na stadionie w Bochum aż dwudziestokrotnie, dla uczczenia kolejnych bramek Gekasa. VfL z wielkim spokojem utrzymał się w Bundeslidze, a napastnik wyrósł na poważną postać w świecie niemieckiego futbolu.
27-latek na sukcesie skorzystał połowicznie – z jednej strony zapracował sobie na transfer do Bayeru Leverkusen, a potem jeszcze przez całe lata był mile widzianym zawodnikiem w wielu klubach Bundesligi, ale na wyżyny skuteczności już nigdy się nie wspiął. Poza sezonem 2010/11, gdy sporo strzelał w barwach Eintrachtu Frankfurt, ani razu nie udało mu się przekroczyć bariery piętnastu goli w rozgrywkach ligowych. Nawet w tureckiej Superlidze (choć tam akurat Gekas spisywał się co najmniej przyzwoicie, zwłaszcza na początku swojej tureckiej przygody). Do tego doszły też kompletnie nieudane próby zawojowania Hiszpanii i Anglii.
Igor Protti (Bari)
król strzelców Serie A w sezonie 1995/96 (24 gole)
Jest tylko dwóch piłkarzy w świecie calcio, którzy zdobyli tytuł najlepszego strzelca w Serie A, B i C. To wspomniany już Dario Hubner oraz właśnie Igor Protti.
Losy ich karier toczyły się w sumie dość podobnym rytmem. Protti również stosunkowo późno dotarł aż na poziom włoskiej ekstraklasy. W barwach Bari zadebiutował na najwyższym poziomie rozgrywek w sezonie 1994/95. Od razu zdradzając pewną smykałkę do zdobywania bramek, ale też – bez przesady. Pochodzący z włoskiego Rimini snajper nawet w Serie B nie był wybitnym goleadorem. Strzelał dla Bari plus-minut dziesięć bramek w każdym sezonie. Po awansie do elity jego osiągi nieco spadły – Protti trafił do siatki tylko siedem razy. Gdy w ósmej kolejce zdobył dublet w starciu z Genoą, zrobiło się wokół niego głośno, lecz nie poszedł za ciosem. Tym bardziej zdumiewająca jest historia następnego sezonu w wykonaniu Włocha.
Start rozgrywek 1995/96. Bari mierzy się z Napoli. Gol Prottiego. Kolejne starcie, tym razem z Torino. Gol Prottiego. Następny mecz, konfrontacja z Lazio. Hat-trick Prottiego. Szaleństwo, które nie zakończyło się po paru tygodniach, ale potrwało do końca rozgrywek. 29-latek zakończył sezon jako capocannoniere, dzieląc ten tytuł ze znacznie słynniejszym Giuseppem Signorim. Za plecami napastnika Bari uplasowały się takie sławy jak Enrico Chiesa, Gabriel Batistuta czy Oliver Bierhoff.
Wyczyn był tym bardziej niezwykły, że Bari spadło wówczas z ligi. Poza tym – Protti nie był po prostu dostawiaczem szufli. Mnóstwo bramek zdobywał po naprawdę efektownych strzałach. Miał kopyto. No i był wielkim, boiskowym wojownikiem.
Króla strzelców rzecz jasna szybko wyciągnięto z odmętów Serie B, ale Protti nie sprawdził się ani w Lazio, ani w Napoli. Szybko powrócił do grania na niższym poziomie rozgrywek – na stare lata wylądował w Livorno, gdzie prędko stał się ulubieńcem kibiców i dzisiaj cieszy się statusem legendy klubu. Karierę zakończył w 2005 roku, jako 38-latek. Do klubu z Toskanii trafiał, gdy ten błąkał się na trzecim poziomie rozgrywek. Pozostawił go na dziewiątym miejscu w Serie A. W swoim ostatnim występie strzelił gola przeciwko Juventusowi.
Nieoczywista, ale na pewno bardzo piękna kariera. Nawet jeżeli w większości spędzona w Serie B.
Dani Güiza (RCD Mallorca)
król strzelców Primera Division w sezonie 2007/08 (27 goli)
Anglicy na takich gości jak Dani Guiza mają określenie “late bloomer”. Naprawdę nic nie zwiastowało, że akurat ten napastnik może w wieku 27-lat sięgnąć pod Trofeo Pichichi. Kiedy Guiza powrócił w 2007 roku do Mallorci – klubu, który najpierw go wychował, a potem porzucił – miał za sobą co prawda przyzwoite lata spędzone w Getafe i jeden kozacki sezon rozegrany w Segunda Division, jeszcze w koszulce Ciudad Murcia. Ale to by było na tyle, jeżeli chodzi o wielkie wyczyny strzeleckie.
Tymczasem w sezonie 2007/08 Guiza wpadł w strzelecki trans.
Hiszpański snajper zdobył aż 27 goli w sezonie, nie wykonując rzutów karnych. Strzelał w starciach z ligowymi potęgami, gromił bramkami ekipy z dna tabeli. Na dodatek – sporo asystował. Kibice Mallorki na pewno świetnie pamiętają starcie z Recreativo Huelva, które Los Bermellones wygrali aż 7:1. Guiza zdobył wtedy dwa gole i zanotował trzy asysty. Nie było na niego mocnych, zwłaszcza w końcówce sezonu. Prawdziwy postrach bramkarzy. Zawsze ustawiony we właściwym miejscu, idealnie wyczuwający tor lotu piłki. Nie może dziwić fakt, że Luis Aragones znalazł dla Guizy miejsce w kadrze na Euro 2008, choć wielu ekspertów podważało sens powołania napastnika bez doświadczenia na arenie międzynarodowej.
Ostatecznie Aragones wybronił się ze swojej decyzji o zabraniu Guizy do Austrii i Szwajcarii. Napastnik zdobył zwycięskiego gola w meczu Hiszpanii z Grecją na zakończenie zmagań grupowych, potem trafił też w półfinale przeciwko Rosji. Spartolił wprawdzie rzut karny w serii jedenastek przeciwko Włochom, ale kto by mu to dzisiaj wypominał, skoro ostatecznie reprezentacja zakończyła turniej z tak długo i niecierpliwie wyczekiwanym złotem.
To był było jednak na tyle, jeżeli chodzi o niezwykłe strzeleckie wyczyny Daniego. Hiszpan po mistrzostwach przeniósł się do Turcji, lecz w barwach Fenerbahce nie wskoczył już na najwyższe obroty. Później próbował jeszcze swoich sił w Getafe, ale wiodło mu się tam naprawdę nędznie. Karierę zakończył w egzotycznym klimacie, bo w lidze malezyjskiej. – Dzisiaj jestem szczęśliwym człowiekiem. Osiągnąłem w futbolu więcej, niż mogłem oczekiwać. Niczego dziś nie żałuję – świetnie się bawiłem. Teraz już i tak się nie dowiem, czy miałem potencjał, by więcej czasu grać na najwyższym poziomie.
LEICESTER PODBIJE OLD TRAFFORD? KURS NA TRIUMF “LISÓW”: 3.80 W ETOTO!
***
Pewnie kandydatur do takiego zestawienia znalazłoby się jeszcze trochę. Ale – po pierwsze – nie chcieliśmy sięgać za głęboko w przeszłość, a po wtóre – pomijaliśmy zawodników, którzy sięgnęli po tytuł króla strzelców nie osiągając przy tym bariery co najmniej dwudziestu goli w sezonie. No i braliśmy pod uwagę tylko wyczyny tych zawodników, którym udało się zawojować jedną z pięciu topowych lig. Tylko dlatego zabrakło tu legendarnego Grzegorza Piechny!