Pierwsze stracone gole, pierwsza porażka, pierwsze czyste konto z przodu. Mecz ze Słowenią był już piątym starciem na drodze do Euro 2020, ale dopiero teraz coś się naprawdę grubo wysypało. W ofensywie, gdzie po raz pierwszy nie stworzyliśmy praktycznie żadnego zagrożenia poza nieuznanym golem. W defensywie, gdzie po raz pierwszy bramkarz musiał wyjmować piłkę z siatki. Wreszcie w tabeli, gdzie komfortowa przewaga nieco stopniała.
Naturalne stało się pytanie: czy to jest moment, by bić na alarm, czy to jest moment, by zacząć panikować?
Odpowiedź na te pytania nie jest łatwa, bo tak naprawdę całość trzeba rozpatrywać w dwóch płaszczyznach. Zacznijmy od tej dla nas weselszej: nie, nie musimy panikować, awans na Euro 2020 nie wydaje się zagrożony. Nawet najbardziej nieprzejednani krytycy Jerzego Brzęczka muszą przyznać: początek eliminacji był dla niego cudowny pod względem wyników. Cztery zwycięstwa to jest zdecydowanie więcej niż 40% planu – przede wszystkim dlatego, że mamy już za sobą najtrudniejsze mecze, czyli wyjazdowe starcia z Austrią i Słowenią.
Patrzymy sobie na tabelę, patrzymy na terminarz i nie za bardzo widzimy możliwość, by wszystko się miało nagle rozsypać. Przede wszystkim – mamy Macedonię Północną u siebie oraz Łotwę na wyjeździe. Nie ma co popadać w butny ton, ale sześć punktów z tych dwóch spotkań to obowiązek, strata w którymkolwiek ze spotkań będzie tragedią i sensacją. Łotwa po pięciu meczach ma jednego strzelonego gola przy 19 straconych, w tabeli 0 punktów. Macedonia Północna wygląda odrobinę lepiej, ale z naciskiem na odrobinę: w ich ostatnim meczu z Izraelem najlepiej wyglądał 83-letni Goran Pandew. Załóżmy przez moment, że te 6 punktów sobie w tabeli dopisujemy. Mamy ich wówczas 18, a w zapasie mecze z Izraelem u nich oraz rewanż ze Słowenią i Austrią u nas.
Najdelikatniej rzecz ujmując – to jest przewaga niemal nie do roztrwonienia. Już pal licho, że my wygraliśmy cztery mecze – trzeba pamiętać, że inni gubili się w dość nieoczekiwanych momentach. Austria przegrała z Izraelem, Słowenia z tym samym rywalem oraz Macedonią Północną ugrała całe dwa punkty. Efekt jest taki, że nawet po ewentualnej porażce z Austrią, będziemy na drugim miejscu z przynajmniej punktem przewagi nad Słowenią/Izraelem.
Okej, czarny scenariusz: Słowenia wygrywa w poniedziałek, my uznajemy wyższość Austriaków. Walka o drugie miejsce w grupie wygląda tak:
My, 12 punktów: Łotwa (wyjazd), Macedonia Północna (dom), Izrael (wyjazd), Słowenia (dom)
Słowenia, 11 punktów: Macedonia Północna (wyjazd), Austria (dom), Łotwa (dom), Polska (wyjazd)
W najgorszym z najgorszych scenariuszy – trzeba będzie po prostu ograć Słoweńców na Narodowym. A przyjęliśmy tu przecież, że Austria zajmuje pierwsze miejsce i poza Słowenią ogrywa wszystkich jak leci, co też nie jest oczywiste.
Teraz w pełnej krasie widać, jak ważny był 1. koszyk oraz jak ważne było losowanie. Z taką grą jak we wczorajszym spotkaniu, nie mielibyśmy czego szukać w kilku grupach eliminacyjnych, ale tak się złożyło, że drużyna z 2. koszyka oddała nam trzy punkty u siebie, zaś pozostali rywale gubią punkty ze sobą nawzajem. Awans nie jest zagrożony, nadal musiałaby się wydarzyć seria tragedii, by można było drżeć o bilety na Euro 2020.
To jest ta optymistyczna płaszczyzna, jest jednak i druga. Bo o ile bicie na alarm, że nie awansujemy na Euro wydaje się przedwczesne, o tyle bicie na alarm, że wyglądamy jak ostatnie dziady jest właściwie spóźnione.
Mecz ze Słowenią przecież nie wyróżniał się właściwie na minus spośród wszystkich naszych eliminacyjnych starć. Gramy słabo, bez impetu i pomysłu, praktycznie od Senegalu, jeszcze za czasów Adama Nawałki. Jerzy Brzęczek nie zmienił w kadrze właściwie nic – poza paroma nieudanymi eksperymentami z ustawieniem i nazwiskami, gra wygląda tak, jak wyglądała od dawna. Pukamy sobie tą piłeczkę i czekamy, aż Grosicki się zerwie/Lewandowski odnajdzie w polu karnym/Zieliński “coś” zmontuje. Wisimy na indywidualnościach, w tyłach zresztą też, gdzie ratuje nas przede wszystkim umiejętność gry jeden na jednego stoperów, refleks bramkarzy, doświadczenie Glika czy Fabiańskiego.
Najgorsza jest zaś świadomość, że… tego się nie da od razu naprawić. Podziwiamy głosy tych, którzy twierdzą, że za Brzęczka przychodzi zagraniczny trener i nagle stajemy się drugą Chorwacją. Tak jak Bjelica nie dał rady z Lechem zrobić tego, co robi z Dinamem, tak i kadra Polski to emanacja błędów na wszystkich poziomach, przez wiele lat. Dzisiaj w programie Stan Futbolu poszukiwano ewentualnego zbawiciela kadry. Gdzie go szukać? W Zagrzebiu, gdzie Damian Kądzior opuszcza najważniejsze mecze? W Ekstraklasie, którą boleśnie weryfikują drużyny z Kazachstanu, Mołdawii, Białorusi a nawet Łotwy? Na ławkach rezerwowych klubów Serie A i Serie B, gdzie ląduje coraz więcej naszej młodzieży?
Bić na alarm trzeba, bo cały 40-milionowy naród ma w porywach półtora skrzydłowego, zresztą po trzydziestce. Trzeba, bo w środku pola dobry piłkarz trafia się raz na pięć lat – tak można określić sztafetę pokoleń od Krychowiaka przez Zielińskiego po Bielika. Trzeba, bo gdy reprezentacje o porównywalnym potencjale wybierają z 30 czy 40 piłkarzy regularnie występujących w silnych ligach, my mamy połowę mniej, a przy tym słabszą ligę.
Brzęczek? Nie podoba nam się, że kadra stoi w miejscu, nie podoba nam się, że od roku gramy słabe mecze z niezłymi wynikami. Z drugiej strony, gdyby ktoś nas zapytał: co Brzęczek ma zrobić inaczej i lepiej, nie do końca potrafilibyśmy udzielić odpowiedzi.
I to jest cały tragizm sytuacji. Jesteśmy w miejscu, z którego raczej nie wyprowadzi nas Mourinho, potrzebny byłby raczej jakiś Cruyff, który zrewolucjonizował myślenie o piłce w Holandii i Hiszpanii. Już teraz da się przewidzieć, że bez jakiegoś wystrzału formy któregoś z zawodników, awansujemy na Euro, po czym powtórzymy mundialową przygodę senegalsk0-kolumbijsko-japońską.
Czy zawini Brzęczek? Też. Ale najbardziej zawini cała piramida, która jest tak niziutka i słaba, że na jej szczycie znajduje się ledwie kilkunastu zawodników średniej europejskiej klasy oraz jeden jedyny Lewandowski.
fot. FotoPyk