– W lutym-marcu były pierwsze sygnały przy okazji rozstania z trenerem Smółką. Pomiędzy właścicielem a zarządem rozchodziły się drogi co do momentu zakończenia współpracy z trenerem. Ja byłem zwolennikiem dużo wcześniejszego pożegnania z różnych względów, nie tylko sportowych. Dominik miał inny pomysł i skończyło się tak, jak się skończyło. Współpraca wróciła na dobre tory, ale to nie była już ta sama relacja. Coś wisiało w powietrzu – mówi Wojciech Pertkiewicz, który niedawno przestał być prezesem Arki. Jak przyjął tę decyzję? Z czego ona wynikała? Jak podsumowuje swoją kadencję? Zapraszamy.
Jak oglądało się pierwszy mecz Arki nie w roli prezesa?
Inaczej. Zdecydowanie. Był stres, ale trochę inny, bardziej nakierowany na sport, na wynik, żeby to spotkanie skończyło się dobrym rezultatem. Wcześniej to było zawsze połączenie jednego z drugim, świadomość, że to, co się dzieje na boisku, przekłada się na wszystko dookoła.
Kiedy zaczął się pan domyślać, że to koniec?
W lutym-marcu były pierwsze sygnały przy okazji rozstania z trenerem Smółką. Pomiędzy właścicielem a zarządem rozchodziły się drogi co do momentu zakończenia współpracy z trenerem. Ja byłem zwolennikiem dużo wcześniejszego pożegnania z różnych względów, nie tylko sportowych. Dominik miał inny pomysł i skończyło się tak, jak się skończyło. Współpraca wróciła na dobre tory, ale to nie była już ta sama relacja. Coś wisiało w powietrzu.
A kiedy usłyszał pan ostateczną decyzję?
Tydzień temu była rada nadzorcza, a trzy tygodnie przed nią usłyszałem wiadomość. Lekko zawoalowaną, ale już było wiadomo, w którą stronę to idzie. Nie usłyszałem wprost decyzji, tylko zdanie „może pora na zmiany”, więc skoro tak, to trudno było myśleć o innym rozwiązaniu.
Umiarkowanie elegancko.
Nie oceniam tego w ten sposób. Dla mnie jest kluczowe, żeby w klubie dobrze się działo. Wierzę, że ten, który dokonuje zmiany, dokonuje jej po to, by było lepiej. Mam nadzieję, że będzie i za to trzymam kciuki.
Czyli zbierając to wszystko do kupy – nie był pan zaskoczony.
Nie byłem.
A czy pojawił się żal?
Związany z samą decyzją nie, ale ten związany z faktem, że kończy się coś, co było każdym moim dniem przez ponad 9 ostatnich lat. Taki żal się pojawił i jeszcze trwa. To chyba naturalne. A formalnie po prostu wizja tego, jak ma funkcjonować klub, zaczęła się nam rozjeżdżać. Wiadomo, że główny udziałowiec ma karty w ręku. Pomysły na początku mieliśmy zbieżne albo inaczej: Dominik się uczył, jak to wszystko wygląda, teraz rozumiem, że nabrał wiedzy i podjął takie, a nie inne decyzje. Akceptuję to. Dobro klubu jest najważniejsze, a nie dobro jednostki.
To, w jaką stronę miała iść Arka według pana wizji?
Wydaje mi się, że wybrzmiało to podczas konferencji, na której przedstawiono nowego prezesa. To, co powiedział Dominik Midak odebrałem, że mój kierunek był bardzo asekurancki. Nie ukrywam, że gdy przychodziłem do klubu, to kłódka wisiała na bramie, a na niej napis „upadłość”. Udało się tę kłódkę zdjąć w ostatniej chwili i tę bramę przez ileś lat uchylać, żeby Arka istniała. Ona istnieje, jest w Ekstraklasie, zdobywała medale. Nie ma w tej chwili zadłużenia, wszystkie płatności wychodzą regularnie. To działo się przy ścisłej dyscyplinie budżetowej w klubie, którego budżet wynosi w tym sezonie około 20 milionów złotych. To jest jeden z najniższych wyników w lidze. Dlatego pomyłka, która nie będzie dotkliwa dla bogatszego klubu, w naszych realiach może okazać się kłopotem. Tak więc pomny nie tak dawnej historii klubu, stałem na stanowisku, że do części finansowej musimy dopasować sport. Na konferencji odniosłem wrażenie, że teraz priorytety będą odwrotne, że drużyna i jej potrzeby są numerem jeden, a do tego, tu już sam sobie dopowiadam, będziemy szukać finansowania. Więc albo znalazły się dodatkowe środki, bo zrozumiałem, że klub nie będzie zadłużany, albo znaleziono inny sposób na finansowanie. Jeśli tak: bardzo się cieszę, bo z pewnością poprawi to wartość sportową.
Czuje pan, że dziś to jest ryzyko?
Nie wiem. Znam sytuację finansową klubu na dzień odwołania. Mogło się coś zmienić od tego czasu. Czekam, patrzę, słucham zapewnień, że klub stać na transfery i pozostaje mi wierzyć, że tak jest i idzie to w dobrą stronę. Jeszcze jedna rzecz – mam świadomość, że po tylu latach w pewną rutynę się wpada i być może świeże spojrzenie z boku spowoduje, że pojawią się nowe pomysły zarówno w sferze organizacyjnej, jak i tej pozyskiwania funduszy. Jak przychodziłem do klubu, to zresztą mówiłem wszystkim: kopcie mnie w tyłek, proponujcie, rutyna jest najgorsza, świeże spojrzenie jest wartościowe i jest motorem zmian. Może więc ta zmiana i od tej strony będzie dodatkowym bodźcem dla rozwoju klubu?
Czyli czuł się pan zmęczony?
Nie. Natomiast nie ma co ukrywać: te siedem lat to był jeden wielki węzeł stresu, tutaj był zawsze zły moment, żeby wziąć trzy dni urlopu. Niemniej od adrenaliny można się uzależnić i myślę, że wpadłem w te sidła już na samym początku. Może teraz takie dwa tygodnie spokoju mi się przydadzą, czysto życiowo.
Teraz jest nowe otwarcie, przyszedł też Vejinović. Pan za swojej kadencji próbował z nim rozmawiać?
Rozmawialiśmy w czerwcu. W grze była Cracovia, Zagłębie Lubin, podpytywaliśmy, ale pojawiały się nierealne dla nas kwoty. Z czystym sumieniem mogłem mówić, że nie było nas stać na takiego zawodnika z taką pensją.
Ja się zastanawiałem, czy nie lepiej było ściągać jednego Vejinovicia, niż Busuladzicia, Kopczyńskiego i Budzińskiego.
Ściągnięcie jednego zawodnika nie zawsze musi zadziałać, ryzyko jest duże. Poza tym sam nie zagra, a Azer, Budzik czy Kopa to solidne marki. Trzymam kciuki, żeby Marco, jak i pozostali zawodnicy odpalili i Arka funkcjonowała minimum w środku tabeli przy jednoczesnym bezpieczeństwie finansowym. Zrobić skok na jeden sezon, a potem czyścić szatnię, to byłaby nieodpowiedzialność. Wierzę, że tak nie jest.
A nie ma pan wrażenia, że ten transfer to jest również ruch PR-owski? Na zasadzie: Pertkiewicz nie potrafił załatwić, przyszła dobra zmiana, Vejinović jest w klubie.
Jeżeli byłoby to na zasadzie, że Pertkiewicz nie potrafił załatwić, byłoby to małostkowe. Myślę jednak, że jest to w drugą stronę: pojawił się nowy prezes, jest Dominik Midak, który miał ciężki czas na trybunach, więc ta zmiana jest dobrym momentem, by troszkę na białym koniu wjechać i pokazać dodatkową wartość. To dobry ruch, dobre zagranie PR-owe, grane w odpowiednim momencie, a do tego niosące namacalny bonus, jakim jest kontrakt Vejinovica.
Tylko że mam wątpliwość co do budowy tej kadry, bo Arka ma teraz pięciu porządnych środkowych pomocników, a na bokach są dziury.
Jeśli chodzi o skrzydła, to zakładaliśmy, że jedno będzie obsadzone młodzieżowcem. Antonikiem, Młyńskim, Łosiem czy Stępniem. Na drugim skrzydle planowany był Jankowski, który zeszły sezon miał dobry i choć są obawy, czy to nie była jego życiówka, to musieliśmy być konsekwentni i zrobić go jedynką. Do tego ściągnęliśmy Samanesa, którego jeszcze nie widzieliśmy na boisku, ale witaliśmy go z nadziejami. Pozostawał też Nabil Aankour. I faktem jest, że mocno zabudowaliśmy środek. Tylko że Michał Kopczyński nie przychodził do nas jedynie jako defensywny pomocnik, ale i alternatywa na środek obrony, a do tego nabawił się kontuzji już pierwszego dnia w klubie. Wiedzieliśmy natomiast, że nie wszystkie pozycje jesteśmy w stanie obsadzić zawodnikami o apanażach, których wysokość byłby dla nas mocno ponad średnią. Kłania się dyscyplina budżetowa. Zbozień i Marciniak na bokach obrony mają konkurentów w postaci Olczyka i Wawszczyka. Może na dziś nie pocą się w nocy, czy będą grali, czy nie, ale był już moment, kiedy dostali malutkiego gonga od trenera, gdy zagrali Olczyk oraz Helstrup. Teraz Damian z Adamem wrócili, popracowali, to są ekstraklasowi rzemieślnicy. Ludzie, którzy trzymają poziom.
Janusz Kupcewicz zarzucał Arce, że potrafiła oddać takiego piłkarza jak Klimczak.
Ma rację, ale trudno zatrzymać zawodnika, który jest w kluczowym rozwojowo wieku, a trener go nie widzi jako piłkarza. Zbigniew Smółka nie widział Klimczaka w żaden sposób, szybko go sklasyfikował jako piłkarza drugo-trzecioligowego. Mimo próśb, nacisków, bo też miłośnikiem Klimczaka jest Michał Globisz, zagrał on tylko epizod z Piastem i tyle, poszedł w odstawkę. Powstało pytanie, czy „niszczymy” chłopakowi karierę, trzymając go na długim kontrakcie z brakiem gry, czy oddajemy go w świat. Odezwał się ŁKS i się dogadaliśmy. Dziś Klimczak byłby pewnie przydatny w Arce, ale w tamtym momencie i tamtych realiach nie powąchałby boiska.
Mam wrażenie, że zatrudnienie Zbigniewa Smółki to był początek pana końca i początek gorszej Arki.
Myślę, że tak.
Zatrudnienie Smółki to był pomysł właściciela?
Propozycja, by porozmawiać z nim, wyszła chyba od Dominika i przed podpisaniem kontraktu spotkaliśmy się z trenerem kilkukrotnie. Powiem tak: dobrze to w tych rozmowach wyglądało. Później czyny i słowa nieco się rozjechały na kilku poziomach.
Pan miał swój pomysł na innego trenera po Ojrzyńskim?
Były inne opcje, jedna zagraniczna, spotykaliśmy się wspólnie z Dominikiem Midakiem i Piotrkiem Włodarczykiem z kandydatami i wspólnie podjęliśmy decyzję, że to, co trener Smółka nam rozrysowuje, to się trzyma kupy i fajnie wygląda. Kiwaliśmy do siebie głowami, że jest dobrze, ale okazało się, że się pomyliliśmy.
Czym Midak argumentował tak długie pozostanie Smółki na stanowisku?
To trzeba jego zapytać. Wówczas mieliśmy moment szorstkiej relacji, kiedy ja mocno naciskałem na zmiany, widząc już kłopoty nie tylko sportowe. Ważne, że do zmiany w końcu doszło.
To nie było tak życiowo, dziwne i niekomfortowe, przyjmować polecenia od osoby dużo młodszej?
Trzeba oddzielić posiadanie udziałów w spółce od zarządzania spółką. Od zarządzania jest zarząd, tym zarządem byłem ja. Jeżeli chodzi o kierunki polityki klubu, to dla mnie jest oczywiste, że właściciel może je wytaczać i właściwie na samym początku współpracy ustaliliśmy obszary, w których decyzje konsultujemy. Tak więc pracowaliśmy z grubsza w sposób, który wcześniej sobie ustaliliśmy i raczej nie o poleceniach bym tu mówił, a byciu konsekwentnym co do dyskutowania i podejmowania decyzji w kluczowych aspektach funkcjonowania klubu.
No tak, nie było poleceń, ale pan mówił, że Smółka jest do zwolnienia, właściciel był innego zdania. Można było się wściec.
Ta wściekłość się niestety pojawiała. To był moment frustracji. Decyzja o zwolnieniu została podjęta dużo, dużo później niż moim zdaniem powinna być podjęta. Jednak ostatecznie wykaraskaliśmy się z tej sytuacji.
Z czego pan jest najbardziej dumny po tych siedmiu latach? Pewnie z trofeów?
Tak, chociaż one się pojawiły przy okazji katorżniczej pracy, jaką było wyciąganie klubu z zadłużenia. Mieliśmy komornika na koncie, więc nie mając pieniędzy, trzeba było spłacać ze 100 wierzycieli w tym ZUS i urząd skarbowy. To się udało dzięki współpracy wielu osób, które mi zaufały, za co jestem im wdzięczny. Klub był bankrutem, udało się jednak stworzyć plan, w który uwierzono. Spłacaliśmy zaległości konsekwentnie, terminowo, dzięki czemu wzrastała nasza wiarygodność. Kiedy weszliśmy do Ekstraklasy, po pierwszym sezonie można było powiedzieć, że jesteśmy bez jakiegokolwiek zadłużenia. Tu był największy stres. Trzeba pamiętać, że jedno idzie z drugim – słabsze wyniki sportowe obniżają wartość, zaufanie i możliwość generowania przychodu na życie i spłaty, więc musieliśmy balansować między spłacaniem zaległości a uzyskiwaniem akceptowalnego wyniku sportowego. Do Ekstraklasy awansowaliśmy z budżetem około pięciu i pół miliona złotych, z czego blisko milion był jeszcze na spłaty zadłużenia. Nie jestem pewien, ale chyba jesteśmy jedynym klubem w Polsce, który wyszedł z takich opresji cało i do tego z awansem sportowym. Udało nam się przetrwać, a do tego doszły puchary. Na wspomnienie meczu z Lechem łza się kręci w oku. Jestem więc dumny z uratowania klubu, z tego, że przyszło mi współpracować z ludźmi, których zaufanie i pomoc były nieocenione. Tego nie widać w annałach, ale wiem, jaka to była praca i jak fantastyczni ludzie.
A największe błędy i największe żale?
Zapewne sporo takich błędów można by wyliczyć, ale to zostawię innym. Tak na szybko to żałuję kilku decyzji personalnych, ale nie ma co do tego wracać i odkopywać,
Leszek Ojrzyński.
Wydaje mi się, że mam z nim dobrą relację. Z perspektywy czasu łatwo to odejście oceniać, biorąc pod uwagę, że z trenerem Smółką nam nie wyszło. Cholera wie, jednak co by było, gdyby było. Nie da rady przeżyć czegoś dwa razy i sprawdzić, który wariant byłby trafniejszy. Życzę trenerowi wszystkiego dobrego, cierpliwości i wytrwałości w walce.
Arka nie dojeżdżała czasem organizacyjnie, jak w przypadku, gdy zabrakło obiadu dla dwóch piłkarzy.
Nie no, to są bzdury, błędy dnia codziennego. Do nas też przyjeżdżają kluby i mógłbym historie opowiadać, z jakimi kłopotami do nas przychodzą, prosząc o pomoc. Organizacyjnie klub rozwijał się co roku. Pieniądze musieliśmy wydawać racjonalnie, długofalowo, a nie jednym strzałem. Można wziąć na wywiad zawodników, którzy są od lat, na przykład Marcusa Da Silvę. Niech opowie, jak klub wyglądał siedem lat temu i gdzie jest teraz. Oczywiście świat idzie do przodu i pracować trzeba cały czas, szczególnie, że są obszary, gdzie jest naprawdę sporo do zrobienia. A błędy, potknięcia się zdarzają. Ciekawe, że w wielu klubach w Polsce słychać, że „w Arce to mają poukładane, nie to co u nas” i odwrotnie, nie raz słyszę u nas, że w klubie X jest wszystko, jak powinno być, a nie to, co u nas. Trawa zazwyczaj jest bardziej zielona za płotem, ale to naturalne, bo swój trawnik mamy pod lupą, a ten za płotem tylko w szerokim kadrze.
A co dalej będzie z panem?
Na razie robię sobie dwa tygodnie oddechu. Wysyłam dzieci do szkoły, ja idę na rower, na plażę, pogram w tenisa. Za dwa tygodnie wracam. Jak będzie kłopot, wrzucę na Twittera „Szukam pracy, poważne oferty na priv!”. Żartuję – na razie chcę wyczyścić głowę i o tym, co dalej nie myśleć. Doktor od lat powtarzał „mniej stresu”, ale takie rady są tak samo skuteczne, jak domowa recepta na kaszel „przestań kaszleć do cholery!”. Jednak w nowej rzeczywistości spróbuję na kilka tygodni podjąć wyzwanie doktora. Do zobaczenia na meczu z Piastem!
Rozmawiał PAWEŁ PACZUL
Fot. FotoPyk/400mm.pl