Gdy Kamil Wiktorski miał niespełna siedemnaście lat, parol na niego zagięło Rangers. Szybko piął się w hierarchii Ibrox. W wicemistrzowskim sezonie pod Allym McCoistem trenował już tylko z pierwszą drużyną u boku Stevena Davisa, Nikicy Jelavicia czy Allana McGregora. Później przyszło bankructwo i ławka w Third Division, gdzie – jak sam przyznaje – brakło mu cierpliwości. Wrócił do Polski, a tu, po zamieszaniu z lekarzami, mało nie skończył karierę. Odbudowywał się jednak od okręgówki i dziś mierzy w Ekstraklasę w barwach Podbeskidzia. Zapraszamy.
***
Kamil, swego czasu uchodziłeś za wielki talent.
Wielki to może nie, ale jakimś tam talentem byłem, wyjeżdżając. W reprezentacji Polski U17 grałem z Piotrkiem Zielińskim i Arkiem Milikiem, natomiast oni byli z młodszego rocznika i dochodzili do nas, do starszych – ich można było nazwać wielkimi talentami, u nich było widać, że mają papiery na duże granie.
Ale i wokół ciebie działo się sporo.
Na meczach reprezentacji pojawia się sporo zagranicznych skautów, zacząłem dostawać zaproszenia. Najpierw było Lecce, wtedy grające w Serie A. Miałem szesnaście lat, poleciałem z mamą, to było pierwsze przetarcie za granicą. Odebrał nas jeden z pracowników klubu, zawiózł do hotelu, na treningi – miałem też okazję trenować z pierwszą drużyną. Zainteresowanie było, ale nie tak konkretne, skoro zaraz potem poleciałem do Ipswich, tym razem już sam. Tam byłem tydzień, zagrałem w trzech sparingach zespołu juniorów, w tym z Southampton. Dobrze wypadłem, ponoć chciano mnie, prosili tylko o chwilę czasu, bo akurat pierwszym trenerem został Roy Keane i trzeba było poczekać na decyzję.
Ale szedłeś do zespołu juniorskiego, więc co miał do tego Roy Keane?
To miał, że wszystkie pieniądze chciał przeznaczyć na transfery do pierwszego zespołu i nie było tematu ściągania zza granicy piłkarzy do juniorów. Poleciałem więc do Szkocji, byłem tu dziesięć dni. Testowali nas multum, casting z całej Europy. Spodobałem się, The Gers byli konkretni: chcieli, żebym od razu został.
Jakie było twoje pierwsze wrażenie klubu?
Ipswich i Lecce to już była znacznie wyższa półka jeśli chodzi o bazę niż to, co znałem z Zawiszy, gdzie pamiętałem dobrze treningi na piaszczystych murawach, a później przesiedliśmy się na jedno boisko sztuczne. Ale Rangers… jeszcze inny poziom. Akurat oddali do użytku Murraypark, czy własny kompleks szkoleniowy. Warunki wspaniałe pod każdym względem, czy odnowy biologicznej, czy sprzętu, czy jakości trawy czy boiska pod halą. Zaimponowało mi też, że mają na mnie cały plan rozwoju, według którego rok po roku miałem piąć się w hierarchii. Pomogła też opinia z Ipswich, bo wiem, że tam dzwonili i pytali jak u nich wypadłem.
I jak potoczył się transfer?
Wróciłem do Polski załatwić swoje sprawy, przygotować się na wyjazd, załatwić sprawę w Zawiszy. Rangers musiało zapłacić za mnie ekwiwalent, nie było to takie proste, bo akurat w klubie było zamieszanie i nikt nie chciał wydać zgody na transfer, bo nie było osoby do tego upoważnionej. W międzyczasie zaproponowano mi stypendium z Zawiszy, ale je odrzuciłem – warunki, jakie zobaczyłem w Glasgow zrobiły wielkie wrażenie, cały ośrodek był wymarzonym miejscem, żeby się rozwijać. W końcu przyszedł czas, by pożegnać się z siostrą i mamą. Czułem się za nich odpowiedzialny, tata zmarł, gdy miałem piętnaście lat, jesteśmy bardzo zżyci, ale mama też widziała, że to jest moja szansa. Zawsze mi mocno kibicowała, przyjeżdżała na mecze, często przeżywała je bardziej niż ja, więc to było naturalne, że powinienem podążać tą drogą. Starałem się odwiedzać dom rodzinny kiedy mogłem, a siostra z mamą też wpadali do Szkocji kiedy się dało.
KULENOVIĆ OTWORZY WYNIK? KURS 11 W ETOTO
Jaką zasadę życiową zaszczepili ci rodzice?
Być sobą, nie udawać kogoś, kim się nie jest.
Tata zaszczepił ci pasję do piłki?
Nie, z tatą chodziliśmy na żużel, piłką zaraziłem się na podwórku, grałem wszędzie z kolegami.
Znałeś angielski przed wyjazdem do Szkocji?
Tyle, co ze szkoły.
Czyli nie znałeś.
No nie za bardzo.
To pierwsze zderzenie musiało być trudne.
Nie do końca. W klubie była osoba odpowiedzialna za obcokrajowców, pomagała szukać mieszkania czy tłumaczyć różne rzeczy. Mi ten podstawowy angielski początkowo wystarczał, by ogarnąć najbardziej podstawowe rzeczy, a po dwóch miesiącach już normalnie się dogadywałem. Jak się słyszy cały czas ten język, to się go łapie szybko. Zostałem też zakwaterowany wraz z jeszcze jednym młodym piłkarzem do takiej starszej pani. Mieszkaliśmy w domu jednorodzinnym za miastem, a ona się nami opiekowała, zrobiła pranie, nakarmiła, czasem zawiozła. Można powiedzieć, że nam matkowała, to była szczera relacja, do dzisiaj mamy kontakt i bardzo miło ją wspominam. Dlatego nie miałem żadnych problemów aklimatyzacyjnych. Sody też żadnej nie było, zawsze starałem się mierzyć siły na zamiary, od początku w Glasgow wziąłem się do ciężkiej pracy, a w tym klubie było naprawdę wszystko co potrzebne dla młodych zawodników. Inna rzecz, że wszyscy młodzi to szanowali i rozumieli jaka jest konkurencja. To była ostra rywalizacja, każdy walczył o swoje, wielkich przyjaźni nie było.
Jak ci szło na boisku?
Wyjechałem mając 16.5 roku, po jednym meczu w U17 zostałem przeniesiony do U19. Już do U17 nigdy nie zszedłem. W starszym roczniku nie odstawałem, pojawiły się pierwsze mecze w zespole rezerw. W Rangers było tak, że Tommy Wilson, dziś dyrektor akademii Philadelphii Union, a wtedy trener rezerw, zarazem pomagał zespołowi U19, będąc na wszystkich jego treningach. To było przemyślane, w przenosinach do mocniejszego zespołu nie było przypadku, nie polegali na opinii, poleceniu, tylko trener widział postępy. Pamiętam, sporym wydarzeniem był wylot do Irlandii Północnej na sparing z Glentoranem. To były rezerwy, ale wzmocnione graczami jedynki, na przykład Dannym Wilsonem czy DaMarcusem Beasley’em. Pamiętam też mecz, w którym siedemnastoletni ja grałem na defensywnym pomocniku, a za mną 39-letni David Weir, legenda Rangers.
W którym momencie stałeś się regularnym bywalcem pierwszej drużyny?
W pierwszym roku sporadycznie, pamiętam jednak jeszcze zajęcia Waltera Smitha, w drugim w ostatnich trzech miesiącach trenowałem już tylko z pierwszym zespołem, prowadzonym przez Ally’ego McCoista. Jako osiemnastolatek trenowałem z Pedro Mendesem, El Hadji Dioufem, Madjidem Bougherrą, Kylem Laffertym, Kennym Millerem, Krisem Boydem, Allanem McGregorem, Lee Wallacem, Vladimirem Weissem, Sone Aluko, Stevenem Davisem. Mega przeżycie grać i trenować z takimi zawodnikami, zżerała mnie poczatkowo trema, natomiast potem puściło. Z ich strony też nie było niemiłych sytuacji, nie licząc jednego spięcia z Lee McCullochem, który, gdy mu odebrałem piłkę, wkurzył się i mnie poszarpał, pokopał. Ale generalnie super było to, że dzięki wspólnemu kompleksowi wszyscy się znali. Nawet jeśli byłem tylko juniorem, to widywałem się z nimi wcześniej na stołówce czy siłowni. Wszyscy w Rangers byli przynajmniej na cześć, z każdym mogłeś się przywitać, każdy cię kojarzył. Nie przychodziłem do zespołu jako nieznajomy.
Kogo najmilej wspominasz z pierwszego zespołu Rangers?
Nikicę Jelavicia za umiejętności, w małych gierkach brał piłkę od bramkarza i oddawał ją dopiero, gdy strzelał na bramkę, zazwyczaj celnie. Maurice Edu z USA był kozakiem pod względem fizycznym, każdego umiał przepchnąć, a zarazem doskonale zagrywał piłkę. Natomiast jeśli chodzi o osobiste podejście, zajęli się mną Szkoci, jak choćby Davie Weir czy Lee McCullogh czy Kris Boyd, ale też trener McCoist. Zwracali uwagę, zagadywali, pytali jak się czuję. Pamiętam, że po sezonie, w którym zdobyli wicemistrzostwo, a ja trenowałem z nimi regularnie w tych ostatnich trzech miesiącach, byłem nawet zaproszony na imprezę pożegnalną na mieście. Jako młody nie zabawiłem długo, ale oni balowali do rana.
DOKŁADNY WYNIK 1:1? 7,25 W ETOTO
Chwilę potem przyszło bankructwo.
To był szok, w klubie nikt nie spodziewał się, że coś takiego nastąpi. Problemy nie były tajemnicą, ale wszyscy byli spokojni, że Rangersom nic nie grozi, bo to zbyt wielki klub. Nie zdegradują Rangers, zaszkodziliby w ten sposób całej lidze szkockiej, gdzie rywalizacja z Celtikiem i Old Firm Derby to kluczowy element finansowy rozgrywek. Poza tym pensje cały czas wpływały terminowo, zarówno dla nas, jak i pracowników. Ale jednak widać to zadłużenie było za duże.
Był 2012, wszyscy dostaliście kartę na rękę, ty trenowałeś z Legią.
Rozważałem poważnie powrót, byłem zmęczony zagranicą, byciem daleko od rodziny, no i sytuacja Rangers była niejasna. Trenowałem w Legii II u trenera Banasika, byłem na zgrupowaniu w Bartoszycach. Któregoś dnia zadzwonili z Glasgow. Powiedzieli, że chcą przedłużyć o rok umowę, że po degradacji chcą postawić na młody skład, na swoich, czyli też i na mnie. Pomyślałem: Third Division, ale Rangers, kurczę, może to okazja? Zdecydowałem się na ten ruch. Miałem wciąż dopiero dziewiętnaście lat, a realną perspektywę gry w seniorskim zespole The Gers, nieważne na jakim poziomie. Atmosfera w drużynie była fajna: nie poddawać się, pomóc wielkiemu klubowi podnieść się z kolan. Chciało się wziąć w tym udział, zapisać się w historii.
Ale jednak nie zagrałeś.
Tak naprawdę brakło mi cierpliwości. Bywałem na ławce, ale wciąż byłem przecież bardzo młody. Cały czas trenowałem z pierwszą drużyną pod okiem Ally’ego McCoista, moja szansa mogła przyjść niebawem, nie paliło się. Ale zimą wkurzyłem się na to wszystko, spakowałem i wróciłem, choć mogłem zostać.
Uważasz, że zrobiłeś wtedy błąd?
Myślę, że tak. Szczególnie biorąc pod uwagę późniejsze zamieszanie z lekarzami w Polsce. Mam wadę serca, która jednak nie przeszkadza w uprawianiu sportu, choć oczywiście trzeba się kontrolować. W Szkocji o tym wiedzieli, to nie był żaden problem. Natomiast po powrocie do Polski, gdzie miałem testy medyczne w Ruchu Chorzów, lekarz zakazał mi grać. Zacząłem z moim menadżerem jeździć po lekarzach, później szukałem na własną rękę. Co lekarz to inna opinia. Byłem w prestiżowej klinice w Otwocku, gdzie badali się też piłkarze Lecha Poznań i wszystko fajnie, w normie, ale pisma nie wydali – wszyscy bali się wziąć odpowiedzialność za to, żebym mógł grać. Zrezygnowałem już z grania, pogodziłem się z losem. Czas płynął, nie wierzyłem, że po takim czasie przerwy mogę wrócić. Dokończyłem szkołę, zatrudniłem się w firmie, gdzie pomagałem swoim angielskim. Nie marnowałem czasu, ale mama powiedziała, żebym spróbował jeszcze raz, ostatni, ale na samym szczycie. Przeszedłem badania w klinice, która bada olimpijczyków. Lekarz, który sam startuje w zawodach IronMana, zbadał mnie i wydał zgodę. Jeżdżę do niego co pół roku na kontrole, wszystko jest monitorowane i nie mam problemów.
Najpierw trafiłeś do okręgówkowych rezerw Dolcanu, czyli wciąż daleko od poważnego grania.
Mieszkałem z Tomkiem Preisem i Mateuszem Długołęckim, spałem na materacu. Mówiłem, że w rezerwach jestem na chwilę, że zaraz idę w górę, może kontrakt dostanę. Czekanie przeciągnęło się do trzech miesięcy, ale cierpliwości już się nauczyłem. Wtedy przyszedł trener Dźwigała, zacząłem trenować z pierwszą drużyną, nadrobiłem zaległości i na finiszu sezonu zadebiutowałem w pierwszej lidze. Tym razem wierzyłem od początku do końca, postawiłem na upartość, nie zniechęcałem się – jakoś te wszystko, co zdarzyło się wcześniej, zbudowało mnie i nie byłem w stanie odpuścić. Bardzo brakowało mi futbolu przez wcześniejszy rok.
Szczęścia nie miałeś – dopiero co zbankrutowało Rangers, teraz ten sam los spotkał Dolcan.
Nastąpiło bankructwo, szukałem nowego klubu. Zgłosiła się Legionovia, która była strzałem w dziesiątkę. Trener Wieczorek zbudował młodą, bardzo fajną drużynę z super atmosferą – wyszli z niej bracia Wolsztyńscy czy Sebastian Milewski, który dziś jest w Piaście. Nie bał się stawiać na młodych, sporo wygrywaliśmy, w końcu dostrzegł mnie trener Jacek Magiera i trafiłem do Sosnowca. W Zagłębiu spotkałem dobrą, zgraną drużynę, zżytą ze sobą, nie było problemu, żeby się wkomponować i robić swoje.
Dzisiaj jesteś w Podbeskidziu, masz razem z Góralami ambicje na Ekstraklasę.
Dokładnie. Klub, miasto, kibice, my – wszyscy chcemy wrócić tam, gdzie niedawno Podbeskidzie było. Uważam, że tam jest miejsce naszego klubu i będziemy o nie walczyć.
Oglądałeś Legia – Rangers?
Tak, spędziłem tam trzy i pół roku, był sentyment, szczególnie, że przecież na boisku Davis i McGregor, których pamiętam z boiska. Szkoda, że nigdy nie założyłem koszulki The Gers w seniorskiej drużynie, chociaż raz. Niemniej zostały same dobre wspomnienia.
Czego Legia najbardziej musi się obawiać na Ibrox?
Samego Ibrox. Wiem, że na Łazienkowskiej 3 jest znakomita atmosfera, ale z całym szacunkiem na Ibrox nawet na Third Division przychodziło ponad czterdzieści tysięcy widzów, cały czas prowadzących fanatyczny doping, machających flagami. To atmosfera nie do opisania. Ludzie zjeżdżają się na mecze z całej Szkocji. Mam kolegę z Manchesteru, którego zaprosiłem do Glasgow, powiedział mi:
– Słuchaj, byłem na derbach Londynu, byłem na derbach Manchesteru, ale derbów Glasgow nic nie przebije.
Rozmawiał Leszek Milewski
Fot. Chwieduk/400mm.pl