Amerykański dziennikarz George Anders w książce „The Rare Find” podzielił talenty na dwie kategorie – wrzeszczące i ciche. Typem cichym są juniorzy, których zdolności ujawniają się bardzo powoli, czasami nawet po 20. roku życia. Łatwo je przeoczyć, bo nie objawiają się niczym szczególnym, a często osoby te nawet nie wiedzą, że są w danym sporcie wybitne. Talent „wrzeszczący” to taki, który nie sposób przeoczyć.
Mateusz Skrzypczak był klasycznym przykładem “talentu cichego”. Nigdy nie stawiano go w trójce najzdolniejszych chłopców z rocznika 2000. Ale uporem, pracą i poświęceniem doszedł do tego, że spełnił marzenie całej rodziny. Zwłaszcza taty, który jako kierownik drużyny Lecha szepnął mu tylko przed debiutem “Skrzypuś, powodzenia”.
Mateusz wysiada z tramwaju niedaleko centrum Poznania. Widzi, że po przeciwległej stronie ulicy zakapturzony chłopak zamalowuje graffiti jego ukochanego Lecha. Szybko przemieszcza się w stronę tego, który bezcześci herb tak ważny dla nastolatka. – Ej, co robisz? – krzyczy, a wandal zaczyna uciekać. Czmycha w stare budynki, a Skrzypczak rusza za nim. “Trochę ryzyko. A jak ma nóż?” – myśli. Trudno, rusza w pościg za gościem, który przed chwilą zamazywał niebiesko-białe barwy. Wreszcie go dopada.
Okazało się, że to jeden z ultrasów Lecha, który zamalowywał poprzednią grafikę, by przygotować ścianę pod nowy, ładniejszy malunek. – Na pewno? Nie ściemniasz? Pokaż jakieś foty, które grafy robiłeś – dociska Skrzypczak. Chłopak wyciąga smartfona, pokazuje lechicie zdjęcia innych stworzonych przez siebie grafów. Zbita piątka, każdy rusza w swoją stronę.
– To jest poznaniak, lechita i kibol. Jeśli jedzie z drużyną na wyjazd, ale nie znajdzie się w kadrze meczowej, to prosi, żeby załatwić mu bilety na sektor gości – przyznaje Maciej, starszy brat Mateusza. Na koncie ma kilkanaście wyjazdów, bywał w Kotle, w konkursie na przyśpiewki mógłby rywalizować z nim tylko Paweł Tomczyk, inny poznaniak. Zasiadanie w sektorze gości, gdy jesteś piłkarzem pierwszej drużyny, rodzi też sytuacje kuriozalne.
Poprzedni sezon, mecz wyjazdowy z Miedzią Legnica, Kolejorz cieniuje za kadencji Adama Nawałki. Po zaciętym meczu lechici przegrywają 2:3, grubiutki Forsell uczy futbolu poznańską defensywę. Po meczu zawodników Kolejorza czeka jeszcze obowiązkowa zjebka pod sektorem gości. Wyzwiska, gwizdy, bluzgi sypią się z trybuny. Nie w centrum, nieco na uboczu wściekłego tłumu fanów stoi Mateusz Skrzypczak i jako jedyny bije brawo. To jego koledzy z zespołu, przecież nie będzie ich lżył.
– Na stadion mamy z kwadrans piechotą. U mnie Kolejorz był w sercu od zawsze i zaraziłem tym chłopaków – mówi Mariusz Skrzypczak, tata Mateusza i Macieja, obecnie kierownik Lecha Poznań. W przeszłości sam trenował w juniorach poznańskiej drużyny, ale kariery nigdy nie zrobił. – Karierę to zrobił Piotrek Reiss, mój przyjaciel, który mieszkał ode mnie dwie ulice dalej. Może zabrakło umiejętności, może miałem też zbyt krewki charakter. Lubiłem, gdy ktoś był wobec mnie szczery. Ale trudno, nie udało się. Później pomagałem przy zespołach młodzieżowych, byłem kierownikiem drużyn. Zwłaszcza w tych, gdzie grał Maciek, bo jego pierwszego zaprowadziłem na trening. Miałem takie marzenie, by on lub Mati zagrali w pierwszej drużynie Lecha – opowiada.
Maciej odszedł z Lecha na etapie juniora, później grał w Unii Swarzędz czy Victorii Września. Teraz gra też w Lechu. Ale tym kibicowskim – Drużynie Wiary Lecha złożonej wyłącznie z kiboli Kolejorza, która występuje w klasie okręgowej. – Maćkowi nie pomagało zdrowie, miał problem z kolanami. Ale to on prowadził Mateusza na boisko, on mu pomagał w pierwszych krokach w piłce – mówi głowa rodziny.
– Tutaj się to wszystko zaczęło. Boisko było jeszcze zgoła inne, bo beton był strasznie popękany, bramki stały takie węższe, jak do piłki ręcznej. Mati… No, nie miał zbyt wielu kolegów, bo był trudny w obejściu. Zawsze musiał wygrać. Przewyższał chłopaków z osiedla, frustrował się, gdy jego drużynie nie szło. Trzeba było go zapisać do Lecha, bo nosiło go w domu, musiał grać i wygrywać – wspomina Maciej.
Mateusz od maluśkiego chodził na treningi Kolejorza, wyprowadzał też piłkarzy na stadionie przy Bułgarskiej. – Patrz, mam kilka zdjęć – mówi Maciej i wyciąga kolejne fotografie. Mateusz na tle starego stadionu, jeszcze w układzie „podkowy”, gdy nie było trybuny północnej. Mateusz przed meczem na rękach sędziego F., któremu skrócili nazwisko w prokuraturze we Wrocławiu. Mateusz i Maciej podczas wyprowadzania piłkarzy. – Pamiętam też, że kiedyś telewizja robiła materiał, jakieś kulisy meczu. Nakręcili mnie i opowiadałem, że jestem maskotką drużyny, że to wielkie wydarzenie. A później oko kamery uchwyciło mnie, gdy udawałem piłkarza. Plułem, podskakiwałem, pełna bujanka. Już wtedy grałem szefa – śmieje się Mateusz.
Ale jego droga do pierwszej drużyny nie była usłana różami. Raczej przypominała toczenie kamienia przez Syzyfa. Nigdy nie widziano w nim talentu czystej wody. Tak jak w roczniku 1997 trio Kownacki-Janicki-Kozak wybijało się od początku, jak w 1998 błyszczał Jóźwiak czy Bielik, tak w grupie „talentów wrzeszczących”, jak nazywa je Anders w przytoczonej na wstępie książce “The Rare Find”, na pewno nikt nie widział Skrzypczaka. – Często było tak, że większość chłopaków z mojego rocznika szła do starszej grupy wiekowej, a ja zostawałem w tym naturalnym. Trochę bolało, ale traktowałem to jako lekcję, by dawać z siebie jeszcze więcej. Ostatecznie i tak te swoją szansę dostawałem. Ale masz rację, że mało kto mówił „nie no, Skrzypa to jest top, na pewno kiedyś zagra w Ekstraklasie” – wyjaśnia.
To jak to się stało, że jednak dotarł do I zespołu i zagrał już w Ekstraklasie? – Zapieprzał. I to naprawdę dużo. Na pewno więcej niż inni. To jest chłopak z takim etosem pracy… A wiem, bo mogłem obserwować, jak się rozwija – mówi Tymoteusz Puchacz, przyjaciel „Skrzypy”, o którym wspomina też w kawałku „Kante”: – Wielokrotnie zostawaliśmy po treningach, często trzeba było nas wyganiać z siłowni. Pana Tadzia prosiliśmy, żeby zapalił nam jupitery na te kilkadziesiąt minut po treningu, żebyśmy mogli jeszcze dorzucić sobie kolejną jednostkę treningową. Mieliśmy tę świadomość, że skoro trafiasz już do Wronek, to od ciebie zależy, czy coś osiągniesz, czy nie.
A internat we Wronkach to szkoła życia dla chłopaków, którzy przenoszą się z poznańskiej części akademii 50 kilometrów poza stolicę Wielkopolski. Skrzypczak, tak jak wielu innych wychowanków, przeszedł legendarny chrzest tapczanu. Czyli został zawołany przez internatową starszyznę i czekał go dyżur w tapczanie. Tak, w środku. – No tak było, nie ma co ściemniać. Ale więcej ci nie powiem. Co we Wronkach, zostaje we Wronkach. Ale fakt, to szkoła życia – mówi Mateusz.
Do pierwszej drużyny został włączony oficjalnie zimą 2019 roku, ale już w listopadzie Adam Nawałka zapraszał go na treningi do Poznania. Od zawsze był ustawiany albo jako stoper, albo jako defensywny pomocnik. Jako dzieciak nie imponował warunkami fizycznymi, ale między gimnazjum i liceum wystrzelił z centymetrami. Szkołę gry na pozycji stopera przechodził pod okiem Dariusza Dudki. – „Dudi” był znakomitym nauczycielem. W rezerwach dostałem przyspieszony licencjat z bronienia. Jak się ustawić, jak ułożyć sobie napastnika, gdzie włożyć łokieć, kiedy iść na wyprzedzenie, kiedy ustawić gościa przed sobą. Darek był jak biegający uniwersytet dla nas, młodych chłopaków, którzy dopiero poznawali piłkę seniorską – zapewnia.
Skrzypczak na debiut czekał do rundy finałowej poprzedniego sezonu. Lech grał w Białymstoku, Dariusz Żuraw powoli wprowadzał do gry młodzieżowców, bo Lech przyklepał już odejście prawie połowy drużyny. Piąta minuta meczu z Jagiellonią, na ziemi ląduje Łukasz Trałka i z grymasem bólu na twarzy woła lekarzy. – Pomyślałem sobie wtedy, że Matiemu przyjdzie tu zagrać prawie 90 minut. Zrobiło mi się ciepło – wspomina Mariusz Skrzypczak. Ale Trałka wytrwał na boisku do końca meczu. Najmłodszy z rodziny Skrzypczaków pojawił się na boisku na ostatnie kilka minut.
– Tata wypisał zmianę, ale czasu na jakieś wielkie rozmowy motywacyjne nie było. Padło krótkie „powodzenia Skrzypuś” i wszedłem – mówi Mateusz. – Duma. Po prostu duma. Tym większa, że mi się nie udało zadebiutować, Maćkowi też nie, a Mateusz spełnił marzenia całej rodziny. Dopiero po meczu dotarło do nas, co się wydarzyło. No, łezka poleciała… – dodaje Mariusz.
Maciej oglądał mecz z trybun, młodego wyściskał tuż po meczu. – Mamy bardzo bliskie relacje. Mati nie ma większego kibica ode mnie. Z tatą i mamą zjeździliśmy za nim całą Polskę i pół Europy. Rok czy dwa lata temu w tygodniu wyskoczyliśmy do Austrii na mecz kadry Polski, gdzie młody grał. Pół trasy ja za kółkiem, pół tata, mecz i do Poznania, bo ojciec musiał pilnować spraw przy pierwszej drużynie. We Wronkach byliśmy co tydzień, wyjazdy CLJ, wyjazdy rezerw, wypady na sektory gości w Ekstraklasie… Nie wiem, nigdy tego nie liczyłem, ale tych meczów wyszło mnóstwo – mówi Maciej.
– Do mnie też dotarło to wszystko dopiero po meczu. Że te wszystkie lata pracy, te tysiące godzin na treningach… Że to miało sens i jestem tu, gdzie jestem. Chociaż, wiesz co, chyba mocniej uderzyło mnie to przed meczem z Lechią. Znalazłem się w wyjściowym składzie, graliśmy u siebie i czekaliśmy dość długo na pierwszy gwizdek. Miałem czas, żeby się rozejrzeć i pomyślałem sobie „chłopaku, zrobiłeś to”. Grałem u siebie w domu. U siebie, przed naszymi kibicami. Przecież jeszcze niedawno stałem tam po drugiej stronie – opowiada Mateusz, a głos mu się już lekko łamie: – Życzę każdemu, żeby coś takiego przeżył. Niesamowite przeżycie. Miesza się w tobie uczucie satysfakcji, świadomość spełnionego marzenia, a jednocześnie w organizmie płynie adrenalina, bo zaraz zaczynasz mecz. Niesamowite, serio.
Podczas spaceru po stadionie przy Bułgarskiej wchodzimy do Kotła, skąd prowadzony jest doping kibiców Kolejorza. Pytam Mateusza o przyśpiewkę, którą chciałby kiedyś zarzucić z „gniazda”. – Mam takie marzenie… Chciałbym kiedyś zaintonować stąd „mistrz, mistrz, Kolejorz!”. Wtedy będę spełniony – mówi.
DAMIAN SMYK
fot. FotoPyk