Dariusz Adamczuk to jedyny polski zawodnik, który grał w pierwszym zespole Rangers FC. Przejście na Ibrox latem 1999 roku stanowiło ukoronowanie jego kariery, bo wówczas klub ten był wielką marką nie tylko w Szkocji. W barwach „The Gers” obecny dyrektor sportowy Pogoni Szczecin za dużo nie pograł, ale dopisał do CV mistrzostwo Szkocji i dwa krajowe puchary. Przed meczami z Legią Warszawa wspominamy tamte czasy.
Dlaczego trafił do Rangersów, a nie do Celtiku? Co zaszokowało ówczesnego trenera Pogoni, Mariusza Kurasa? Za co cała drużyna Dundee FC była na niego wściekła? W czym Sebastian Kowalczyk jest podobny do Barry’ego Fergusona? Z jakiego powodu myślano, że popadł w depresję? Zapraszamy.
Odczuwa pan większe zainteresowanie swoją osobą przed meczami Legii z Rangersami? Szkockie media kilka dni temu odświeżyły pana postać.
Nie. Odczuwam raczej większe zainteresowanie Pogonią Szczecin!
Zdążył pan stwierdzić, że Rangersi są wyraźnym faworytem, w procentach wygląda to 70 do 30.
Powiedziałem tak jeszcze przed weekendem i zdanie nie zmieniam. Ok, Legia wygrała z Zagłębiem Lubin, ale widziałem Rangersów w obu meczach z FC Midtjylland i sam jestem zaskoczony, jak fajnie grali. Duńczycy wydawali się bardzo solidnym rywalem, szanse oceniałem po połowie, a w zasadzie nie mogli nic zrobić. Był to łatwy i pewny awans, ale nie dlatego, że Midtjylland było słabe, tylko dlatego, że Szkoci świetnie się zaprezentowali.
Widział pan jakieś słabe punkty „The Gers”? Jeśli już się o jakichś wspomina, to o defensywie.
Też miałbym wątpliwości. Rangersi w obu meczach tracili gole przy prowadzeniu 3:0. Pewnie trochę dekoncentracji się pojawiło, ale nie sądzę, by chodziło o jakiś poważniejszy problem. Chciałbym tracić bramki, gdy mam już trzy zapasu.
Za kogo trzyma pan kciuki? Przeważy sentyment za szkockimi czasami czy ogólny interes polskiej ligi?
Obojętnie, kto przejdzie, będę zadowolony. Jestem w Polsce, działam w Pogoni i byłoby dobrze dla całej Ekstraklasy, gdyby Legia weszła do grupy Ligi Europy. Z drugiej strony jest wielki klub, w którym spędziłem trzy lata i z którym się zżyłem.
LEGIA U SIEBIE NIE JEST FAWORYTEM Z RANGERSAMI. ETOTO ZA WYGRANĄ GOSPODARZY PŁACI PO KURSIE 3,20
Transfer na Ibrox stanowił ukoronowanie pana kariery. Trafił pan tam z Dundee FC będąc już zawodnikiem koło trzydziestki.
Miałem 29 lat i jak to się mówi, dostałem ostatni fajny kontrakt (śmiech). Wtedy to był bardzo mocny klub, grający w Lidze Mistrzów.
Do pewnego momentu wydawało się, że faktycznie wyląduje pan w Glasgow, tyle że w Celtiku.
Do tego transferu było i blisko, i daleko. W Celtiku zmieniał się trener, za Jozefa Venglosa przychodził John Barnes. Venglos mnie chciał, co do Barnesa nie wiedziałem, jak by to wyglądało, nie zdążyliśmy porozmawiać. Dick Advocaat z kolei jasno dawał do zrozumienia, że chce mojego transferu do Rangersów, więc od pewnego momentu wybór stał się prosty. Nie żałuję tego ruchu.
Z jednej strony ma pan w CV wielką markę i zdobył kilka trofeów, ale z drugiej grał pan mało i nie ukrywał wówczas swojego rozczarowania.
Wiedziałem, gdzie idę. Mogłem zostać w Dundee i tam zyskać status legendy. Inna sprawa, że faktycznie nastawiałem się na trochę więcej grania. Byłem zawodnikiem, który musiał występować co tydzień, mieć rytm meczowy. Bazowałem na przygotowaniu fizycznym i cotygodniowe mecze mnie budowały. A gdy dostawałem szansę raz na jakiś czas, nie wyglądałem na boisku dobrze. Nie byłem z tych występów zadowolony i trener też nie, co z kolei sprawiało, że trudniej było mu znów na mnie postawić. Tak to po czasie odbieram.
W tamtym okresie zaczęły też panu dokuczać kontuzje.
Nie chodziło o jakieś bardzo poważne sprawy, ale kilka tygodni się traciło i wybijało z rytmu. Stawało się to tym większym problemem, że w Szkocji nie było drużyn rezerw, w których zawodnik wracający po urazie mógłby się ograć i wrócić do formy. Kiedy więc przez kłopoty z mięśniami traciłem 2-3 tygodnie, nie było potem gdzie dać sygnału trenerowi, że jestem już gotowy do większych wyzwań.
Z meczów, które udało się rozegrać, które szczególnie pan wspomina?
Te pucharowe, czyli w pierwszej kolejności dwumecz z Parmą o awans do Ligi Mistrzów. U siebie wygraliśmy 2:0, wtedy siedziałem na ławce. W rewanżu zagrałem od początku, polegliśmy tylko jedną bramką i awansowaliśmy. Parma była wtedy świeżo po triumfie w Pucharze UEFA. W składzie Buffon, Crespo, Thuram, Ortega, Dino Baggio, Fuser i parę innych wielkich nazwisk. A w grupie LM mieliśmy Bayern, Valencię i PSV, czyli dwóch finalistów tamtej edycji. Z PSV dwukrotnie wygrywaliśmy, z Bayernem u siebie zremisowaliśmy i na koniec mieliśmy mecz w Monachium. Jeśli dobrze pamiętam, remis dawał nam drugie miejsce. Przegraliśmy jednak 0:1. Zajęliśmy trzecią lokatę, co oznaczało granie w Pucharze UEFA. Trafiliśmy na Borussię Dortmund. Grałem w pierwszym składzie w obu spotkaniach, odpadliśmy w dramatycznych okolicznościach. W Glasgow mieliśmy dwa gole zaliczki, ale w Dortmundzie BVB strzeliło na 2:0 już w doliczonym czasie, gdy Jens Lehmann asystował Frediemu Bobiciowi i uratowało się. Doszło do rzutów karnych, które niestety wykonywaliśmy gorzej.
W Rangersach pana trenerami byli Dick Advocaat i Alex McLeish. Dwie różne szkoły?
W pewnym sensie tak, Advocaat był Holendrem i wiadomo, jaką myśl reprezentował. Za jego kadencji było w klubie bardzo dużo obcokrajowców, również Holendrów. McLeish miał podejście typowo wyspiarskie, w kadrze znajdowało się już też więcej Szkotów, również ze względu na finanse. Po latach okazało się, że klub nie wytrzymał wcześniejszej rozrzutności i musiał zaczynać od czwartej ligi.
Czyli pan był już świadkiem początków zaciskania pasa na Ibrox?
Nie, może trochę źle się wyraziłem. Było już wtedy jakieś zadłużenie, ale nic ponad normę. Prawie w każdym klubie na świecie coś takiego się zdarza, jednak nie wpływa na ogólną wypłacalność. Prawdziwy kryzys nadszedł 10 lat później.
Co do Advocaata, jaki to był trener na co dzień?
Kiedyś powiedziałem, że kat, ale do życia. Wiedział też, kiedy odpuścić i pozwolić drużynie na coś więcej poza boiskiem. Szkocki futbol opierał się również na integracji i zabawie. Advocaat od tego nie uciekał, w odpowiednim momencie można było wyjść na więcej niż jedno piwo. Ogólnie jednak był to trener chłodny w relacjach, nie rozmawiał zbyt wiele z piłkarzami.
Stwierdził pan nawet, że w Szkocji piło się jeszcze więcej niż w Polsce.
Zgadza się, w grudniu mogliśmy trochę poszaleć, ale różnica polegała na tym, że następnego dnia każdy z nas zapierdzielał podwójnie. Nie wiem, czy chodziło o inne powietrze, inne organizmy, byliśmy jednak w stanie to pogodzić. Do libacji nie dochodziło, bez przesady w drugą stronę, ale zdarzały się wyjścia do bladego świtu, gdy przy procentach można było się zintegrować i szczerze pogadać, co nieraz pomagało oczyścić atmosferę. Taki był klimat szkockiej piłki.
A było z kim pogadać. Giovanni van Bronckhorst, Claudio Reyna, Barry Ferguson, Joerg Albertz, Stefan Klos, Lorenzo Amoruso, Neil McCann i paru innych. Szatnia pękała od piłkarskich znakomitości.
Nie chciałbym skłamać, ale w pewnym momencie mieliśmy chyba piętnastu reprezentantów swoich krajów – razem ze mną, bo też wtedy parę meczów u Janusza Wójcika rozegrałem. To była mega drużyna, która znaczyła coś nie tylko na szkockim podwórku.
Kto był najbardziej charyzmatyczną postacią?
Kapitanem był Włoch Amoruso. Starał się utrzymywać dobrą atmosferę w szatni, potem opaskę przejął Barry Ferguson. Jako wychowanek Rangersów idealnie nadawał się do tej roli. Coś w tym stylu mamy dziś w Pogoni Szczecin, bo kapitanem został Sebastian Kowalczyk. Oczywiście to inne pozycje, parametry wzrostowe i tak dalej, ale chodzi o samą filozofię budowania więzi w zespole. Opaska w Rangersach bardzo dużo znaczyła, nikt przypadkowy jej nie dostawał. Wiele do powiedzenia miał także doświadczony stoper Colin Hendry, mający na koncie mistrzostwo Anglii z Blackburn.
A kto najczęściej sprawiał, że drużyna się śmiała?
Typowego śmieszka sobie nie przypominam, ale nie był potrzebny. Drużyna była dobrze dobrana charakterologicznie. Do tańca i do różańca.
Te znajomości się dziś przydają?
Bywa, że tak, gdy trzeba gdzieś zadzwonić. Rozmawiając z ludźmi piłki z Wysp w jakimś stopniu jestem rozpoznawalny. Może niekoniecznie od razu przy pierwszym telefonie, ale jak się przedstawię, to wiedzą, o kogo chodzi.
KURS 2,50 W ETOTO NA WYGRANĄ RANGERSÓW W WARSZAWIE. REMIS – 3,35
Jako piłkarz Rangersów zwracał pan uwagę na funkcjonowanie ich akademii. Już wtedy wiedział pan, że w przyszłości będzie działał na polu szkolenia młodzieży?
Jeśli człowiek jest mądry, zawsze chce w siebie inwestować. W swoim ostatnim sezonie znajdowałem się tam już tylko w drużynie U-23. Klub budował akademię za 60 mln funtów, mogłem z bliska wszystkiemu się przyglądać, zobaczyć, jak ci chłopcy funkcjonują i trenują. Na pewno przydało mi się to później w Pogoni.
Co na przykład?
Przede wszystkim jakość i intensywność treningów. W pierwszej kolejności wzorujemy się na Niemcach, mamy do nich znacznie bliżej, a szkocki futbol nie jest ładny dla oka. Chodzi jednak bardziej o charakter i podejście do pracy. Tam trening jest świętem i takie nastawienie staramy się wpajać chłopakom w klubie. Oprócz tego chodzi o wiele drobnych rzeczy, które teraz można przeszczepić na polski grunt w trakcie powstawiania naszej akademii.
Na blogu 2×45.info napisał pan, że treningi w Szkocji były ciężkie i intensywne, ale krótkie i mało taktyczne. Pachnie to jeszcze starą szkołą futbolu.
Taktyki było mało głównie dlatego, że w Szkocji nie mieliśmy się kogo bać. Kwestie taktyczne stawały się znacznie ważniejsze przed meczami pucharowymi, gdy bardziej patrzono w kierunku rywala. A jak wspominaliśmy, zawodnicy Rangersów to była wtedy klasa międzynarodowa, europejska półka i nie musiano ich za bardzo uczyć taktyki. Co do obciążeń, treningi mieliśmy bardzo, bardzo intensywne, okresy przygotowawcze były naprawdę ciężkie. W Szkocji obozy masz tylko latem, potem gra się bez przerwy. Co wypracowałeś wtedy, miałeś potem przez cały rok. Pamiętam, gdy po jednym z takich przygotowań przyjechałem do Szczecina i rozmawiałem z prowadzącym Pogoń Mariuszem Kurasem. Na jego prośbę rozpisałem mu mniej więcej, jak pracowaliśmy. Gdy to zobaczył, powiedział, że gdyby wprowadził takie obciążenia u siebie, po dwóch tygodniach piłkarze chcieliby go zwolnić u prezesa.
Sama intensywność treningów stanowiła dla pana problem?
Nie, wytrzymywałem to. Sumiennie wykonywałem wszystkie polecenia, bo wiedziałem, że żadne odpuszczanie nie przejdzie. Kiedyś w Dundee minimalnie skróciłem jakiś odcinek – dosłownie o metr, wcześniej ściąłem zakręt – trener to zauważył i tak się wkurzył, że powtarzaliśmy bieg jeszcze dwa razy. Nie muszę dodawać, że w szatni tego dnia nie spotkałem się z przyjaznymi spojrzeniami.
Rangersi to protestanci, Celtic katolicy. Nie odczuł pan tych animozji?
Nie, bo te podziały już wtedy nie były tak wyraźne. Obaj prezesi klubów unikali takich kontekstów, które miały bardzo istotne znaczenie wiele lat wcześniej. Byłem i jestem katolikiem, a będący legendą Celtiku Henrik Larsson był protestantem i normalnie funkcjonował. Kwestie wiary mogły być decydujące po wojnie, gdy dobierano zawodników według wyznania, później się to zacierało. Wiadomo, przyjęło się, że jedni to katolicy, drudzy protestanci, ale przy budowaniu kadry zespołu nie odgrywało to już żadnej roli.
Doświadczył pan kapitalnej atmosfery meczów na Ibrox.
Coś niesamowitego, granie przy takiej publiczności to sama przyjemność. Wystarczy, że rozegrasz jeden taki mecz i jesteś zachwycony. Ci kibice żyją meczem, oczekują od ciebie maksymalnego zaangażowania i walki do ostatniej minuty. Jak 40-50 tys. ludzi przez cały czas się emocjonuje, nogi same niosą, dodatkowej zachęty nie potrzeba. Jedni drugich napędzają. Atmosfera na Legii na pewno będzie świetna, ale nie ma co liczyć, że w jakikolwiek sposób przytłoczy piłkarzy gości. Dla nich to standard. Skoro po spadku Rangersów do czwartej ligi karnety wykupiło 36 tys. ludzi, to nie ma o czym gadać, chodzi o kibiców naprawdę kochających klub. Fenomen.
Odczuwał pan jakieś negatywne aspekty klubowych animozji w Glasgow?
Nie. Mogłem spokojnie chodzić po mieście. Może miałem tu łatwiej, bo nie byłem pierwszoplanową postacią Rangersów.
Dlaczego kończył pan tam w drużynie U-23? Pan nie chciał odejść czy klub nie zamierzał pana puszczać?
Nie pamiętam już szczegółów. W każdym razie nie znajdowałem się już w wizji trenera, ale nie zamierzałem zostawać za wszelką cenę. Koniec końców i tak rozwiązałem kontrakt pół roku przed jego wygaśnięciem. Miałem 3-4 propozycje pozostania w lidze szkockiej, wolałem już jednak wrócić do Polski. Dzieci zaczynały szkołę i to zaważyło.
I wtedy skończyło się pana poważniejsze granie. Dość szybko.
Miałem 32-33 lata. Dwie dekady temu patrzyło się na to trochę inaczej niż teraz. Medycyna poszła do przodu, świadomość zawodników również. Dziś są inne realia. Wtedy jeśli ktoś w wieku 35 lat grał jeszcze wyczynowo w piłkę, był już postrzegany niemalże jako emeryt. Gdybym się uparł, mógłbym jeszcze pograć, ale po prostu nie chciałem. Bardzo dużo wysiłku i wyrzeczeń zainwestowałem w swoją karierę, tym nadrabiałem braki w talencie. Byłem już trochę zmęczony mentalnie, nie uśmiechało mi się kolejny raz budowanie od początku formy na obozie i walczenie o swoją pozycję w zespole.
Brak gry w Rangersach sprawił, że przestały przychodzić powołania do reprezentacji Polski. Pan nie ukrywał, iż mimo swojej sytuacji klubowej liczył na nie.
Byłem w wielkim klubie, a nie mieliśmy takiego bogactwa wyboru jak dziś. Ze środkowych pomocników za granicą byli jeszcze tylko Piotrek Świerczewski i Marek Koźmiński, dziś wszyscy lepsi ligowcy szybko wyjeżdżają.
Janusz Wójcik do samego końca nie wyjaśnił panu, dlaczego powołania się skończyły.
Tak powiedziałem w jakimś wywiadzie, ale to był żart. Trener nie musiał mi wyjaśniać, dlaczego zdecydował inaczej.
W pewnym momencie przez jedną wypowiedź przypisano też panu depresję.
Powiedziałem na Wyspach, że jestem sfrustrowany brakiem gry w Rangersach. Nasze media to podchwyciły i przedstawiły tak, jakbym był załamany, w jakimś kryzysie psychicznym. Może coś jeszcze powiedziałem, a Szkoci inaczej zrozumieli. Wiadomo, jak media działają. Często kreują swoją rzeczywistość i szukają smaczków na pierwszą stronę. No i wyszło, że jestem w depresji, choć nigdy jej nie miałem. Potem jeszcze przez długi czas niektórzy pytali mnie, czy wszystko w porządku. Inna sprawa, że dziś temat depresji jest znacznie bardziej oswojony. Coraz więcej sportowców, aktorów i celebrytów o niej mówi, nie jest to już taka sensacja.
Podsumowując, wszystko co najlepsze w pana karierze klubowej, wiąże się ze Szkocją.
Generalnie z Wyspami, bo i w młodzieżówce, i w dorosłej reprezentacji strzelałem gole Anglikom. Futbol brytyjski mi pasował, to był mój styl gry.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. FotoPyk