Na pytanie co jest najważniejszą częścią ciała u sportowca, niezależnie od dziedziny sportu, każdy trener, zawodnik czy ekspert odpowie tak samo: głowa. To połowa, a może i jeszcze większa część sukcesu, to miejsce, w którym zaczyna się i kończy droga do triumfów. Nic dziwnego, że podczas rywalizacji to właśnie głowa jest często celem bezpardonowych ataków. Te ataki mają śliczną angielską nazwę: „trash talk”.
Nazywa się to zjawisko śmieciowym gadaniem i cóż, nazwa jest niezwykle trafna. Rywale przed lub w trakcie zawodów nie gadają bowiem specjalnie rzeczowo, tylko starają się wpłynąć na rywala bezwartościowym w codziennym życiu słowem lub gestem. Jednym zdaniem: zaśmiecają sobie głowy. Zawodnik X stara się być skupiony tylko na grze, nie myśleć o niczym innym, jak o boisku czy ringu, natomiast zawodnik Y chce, by przeciwnik się rozproszył. Pieprzy mu więc trzy po trzy, mogą być to przecież nawet słowa, w które sam wypowiadający nie wierzy. Nie szkodzi. Ważne, by uwierzył w nie rywal albo choć trochę się nimi przejął, rozdrażnił, wkurzył.
I tak za człowieka, który jako pierwszy stosował trash talk z dużym rozmachem, uważany jest Muhammad Ali. W sumie nic dziwnego, że to akurat przez boks śmieciowe gadanie rozwinęło skrzydła. Tam przecież wchodzi się – mówiąc w dużym uproszczeniu – napieprzać ze sobą, więc dobrze, by rywal bał się twoich ciosów podwójnie, a sam swoją siłę dzielił przez dwa. No i Ali jechał bez trzymanki, ale też z gracją.
– Nie tylko jestem najlepszy. Jestem podwójnie najlepszy.
Ha, on nawet recytował wiersz przed starciem z Foremanem w 1974 roku.
Po rezygnacji Nixona świat przeżył szok? To zobacz, jak George Foreman zarobi w bok.
Będę latał jak motyl i kąsał jak osa. I w co uderzy pięść, nie widząc mego nosa?
Pojawiam się i znikam, jestem tu i tam. Myśli, że mnie widzi, lecz nauczkę mu dam.
To ja aligatora rozgromiłem. To ja wieloryba pobiłem
Przed tygodniem skałę zabiłem. Z cegły i kamienia kaleki zrobiłem.
Nawet leki o chorobę przyprawiłem.
Wygrał przez nokaut w ósmej rundzie. A jeszcze była walka z Sonnym Listonem, który nosił pseudonim Wielki Niedźwiedź. Ali mówił: – Po walce zbuduje sobie piękny dom i użyję go [Listona] jako dywanu. On nawet śmierdzi jak niedźwiedź. Przekażę go do lokalnego zoo, zaraz po tym, jak go uderzę.
Nie było wyjścia. Co było w boksie, musiała przejąć i piłka. Przypomnijcie sobie rok 2006. Kto wie, jak potoczyłby się finał mistrzostw świata, gdyby Zidane nie zdzielił główką Materazziego. Oczywiście to wszystko nie stało się dlatego, bo Francuz oszalał bez powodu, tylko ze względu na słowa Włocha, który wrzucał mu na rodzinę, konkretnie na siostrę.
Świetna jest też anegdota, którą opowiedział Radamael Falcao, bo pokazuje też, że śmieciowe gadki nie muszą się opierać na przekleństwach i groźbach. Gimenez najpierw wypytywał go o tapicerkę w samochodzie, a potem jechał na fantazji dalej. – Nie mogłem się skoncentrować. 15 minut później zapytał, dlaczego flagi Ekwadoru, Kolumbii i Wenezueli mają te same kolory. Na początku drugiej połowy, gdy czekałem w polu karnym na dośrodkowanie, powiedział, że to jego debiut w reprezentacji, jest bardzo szczęśliwy, wytatuuje sobie datę tego meczu, ale nie wie, czy wrzesień pisze się „septiembre” czy „setiembre”. W efekcie do główki nie wyskoczyłem ani ja, ani on. Pytanie było zbyt długie.
Oczywiście polskie boiska też nie są wolne od tego typu zagrywek (przynajmniej coś możemy skopiować od lepszych jeden do jednego).
Daniel Gołębiewski wspomina: – Na pewno nie byłem chamem. Lubiłem wrzucić coś do głowy rywalowi, wjechać mu na banię. Generalnie piłkarze w Ekstraklasie nie mają wielkiego ego i wydaje mi się, że łatwo można było im wejść na ambicję. Rzucić jakimś tekstem, który będzie go gryzł. Nie byłem z tych, co to biegają za przeciwnikiem i wrzucają mu od „chujów”. Typowy szatniowy humor, najlepiej rzucony z kamienną twarzą. „Chłopie, co ty grasz dzisiaj…” albo „wracaj do szatni, zaktualizuj mapy”, klasyki. Raz też, już w pierwszej lidze, widziałem, że stoper rywala kiepsko wyprowadza piłkę. No nie kleiła mu się kompletnie. Pusty stadion, cisza, wszystko się niesie. No to gość ma piłkę, a ja do niego na cały regulator „dawaj, wyprowadź, podaj jakoś ładnie!”. Raz, drugi, trzeci. Później do ich trenera „trener, pozwól mu pograć, niech wyprowadzi!”. Gość miał już miękkie nogi, bo to wszystko się niosło po stadionie. Do końca meczu oddawał piłkę najbliższemu.
I dalej: – Rozwiązywanie butów przy stałych fragmentach gry to też znany trik. Rywal nie wie co zrobić. No bo co – w ryj ci da? No nie. Nawet jeśli go to nie wkurzy, to na kilka minut ma mętlik w głowie. To tak, jak oglądasz jakiś wciągający film, a ktoś rzuci ci jakimś głupim tekstem. Wyłączasz się. Staliśmy raz przy stałym fragmencie gry. Puchar Ekstraklasy, ja – szczawik, wchodziłem do ligi, a obok Tomasz Kiełbowicz, pewnie z dekada w Ekstraklasie. No i on zaczyna: „ty, gnoju, ile masz meczów w lidze?”. Ja na luziku, że żadnego. On napinka „a ja ponad 200!”. No to mu wszedłem na ambicję i pytam „taaa, a ile dobrych?”. Chciał mi dowalić, dostał sam.
– Nie ma co zaczepiać tekstami, że twoja matka to tamto, a twoja dziewczyna to coś tam. To nie działa, a jak już zadziała, to w odwrotny sposób, bo gość będzie jeszcze bardziej zmotywowany. Ja wolałem jakieś wrzutki sytuacyjne. Chociaż raz też dostałem, gdy rywal krzyknął do mnie „te, jeszcze wyżej se te spodenki podciągnij”. Aż rumieniec wstydu wyszedł.
Michał Listkiewicz z pozycji arbitra meczu też swoje widział.
Mówi: – Miałem problem tylko z jednym piłkarzem. Nazywał się Piotr Jegor. Nigdy nie było nam po drodze. Ale raz pokazałem mu czerwoną kartkę, a jemu wtedy puściły hamulce. „O ty kurwo, to teraz ci pojadę”. I puścił taką wiązankę, że nigdy takiej nie słyszałem. Pytam „już? Skończyłeś?”. A on dalej swoje. Normalnie raport sędziowski ma dwie strony, tutaj musiałem wypisać z dziesięć, żeby te wszystkie jego inwektywy zmieścić. To prawda, że dzisiaj piłkarze muszą się bardziej pilnować, bo wszędzie są kamery. Wtedy pozwalali sobie na takie drobne zaczepki. Pamiętam, że Boniek z Buncolem w którymś z meczów mocno się ścierali. Najpierw Boniek Buncola wytarzał w błocie, bo to był taki mecz w deszczu. Podbiegam, a oni „panie sędzio, bez kartek, my to sobie wyjaśnimy”. No i zaraz Buncol chlusnął błotem Bońkowi. Był jeszcze taki jeden zawodnik. Szóstka, defensywny pomocnik, raczej nie imponujący szybkością. Ale w jakiś dziwny sposób zawsze, gdy gonił go szybszy rywal, to on był z przodu. Przeciwnik nijak nie potrafił go wyprzedzić. Strasznie mnie to dziwiło, bo on nigdy tych przeciwników nie potrafił dogonić. Sekret wyjawił mi dopiero po latach, gdy przyznał „panie Michale, bo jak pan nie widział, to ja ich za jajka ściskałem i z bólu biec nie mogli.”
Wojciech Kowalczyk: – W którymś meczu na Cyprze jeden z obrońców powiedział, że połamie mi nogi. Nie zrobiło to na mnie większego wrażenia, strzeliłem w tym spotkaniu dwie bramki. Poza tym mieszkałem z tym obrońcą na jednym osiedlu i już następnego dnia rozmawialiśmy. To były po prostu głupie gadki. Ja czegoś takiego nie stosowałem, bo i po co?
Błażej Telichowski: – Pamiętam, że o Arturze Jędrzejczyku mówiło się na początku jego kariery, że łatwo go sprowokować i szybko się zagrzewa. Patryk Małecki był też jednym z tych, którzy bardzo szybko się podpalali. Wystarczyła prosta zaczepka i tracił głowę. Nawet na analizach przedmeczowych trenerzy podpowiadali nam, by „Małego” prowokować.
Ale też szanujmy śmieciowe gadanie. Krzyk „kim ty, kurwa, jesteś, pedale”, to nie była wykwintna próba Małeckiego, tylko efekt młodocianej głupoty.
Co do zasady, najlepiej wyłączyć piłkarza już przed meczem. Mirosław Okoński słynął z tego, że nie lubił, gdy miał naprzeciw siebie ostro grających przeciwników. On sam był – jak go określano – Paganinim futbolu. Lewą nogą wiązał krawaty, dryblował jak mało kto wówczas. Przed jednym z meczów podchodzi do niego Andrzej Iwan. – Ty, co coś ty, kurwa, nagadał „Marysiowi”. Marek mówi, że cię zabije na tym boisku, że piłki nie powąchasz. Że masz założyć grube ochraniacze, bo ci nogi połamie.
Okoński był przerażony. Marcyś – czyli Marek Motyka – to był chłop na schwał. – Ja nic nie gadałem, no co ty… „Ajwen”, ja nic, naprawdę! – gorączkował się „Okoń”.
Efekt był taki, że Okoński przyjmując piłkę wzrokiem szukał nadciągającego Motyki, a gdy widział go w promieniu kilku metrów, to podawał do najbliższego, zamiast wikłać się w swoje dryblingi.
Oczywiście Iwan całą historię zmyślił, Motyka o żadnych zaczepkach Okońskiego nie słyszał. Ale cel został osiągnięty – Okoński zamiast na meczu, to skupiał się na Motyce.
Nieco mniej subtelne metody stosował śp. Adam Ledwoń, które opisywał Grzesiek Szamotulski w swojej książce. „Ledek” grał wówczas w Sturmie Graz. Przyszedł mecz z Rapidem Wiedeń. Oprócz Marcina Adamskiego w Rapidzie grał wówczas Andreas Ivanschitz, wschodząca gwiazdka austriackiej piłki. Chłopak z talentem, ale bez psychiki do poważnej piłki. Ledwoń w tunelu podchodzi do Adamskiego: – Patrz teraz co zrobię z tą waszą pizdą.
Po czym podszedł do Ivanschitza, stanął centymetr od jego twarzy i zaczął warczeć jak wściekły pies. Albo raczej jak człowiek po sporej ilości środków psychoaktywnych. Austriak zapadł się w sobie. W meczu kompletnie nie istniał, a zaraz na początku drugiej połowy poprosił o zmianę. Gdy tylko dostawał piłkę, to pośpiesznie ją oddawał – byle tylko Ledwoń nie połamał mu nóg.
Z kolei w Playboyu fajnie mówił Wojtek Szczęsny. Opowiadał, że w Arsenalu nauczył się… wrzeszczeć rywalom do ucha. Przy rzutach rożnych podchodził do przeciwników i darł im się tak, jakby palił się dom. Z kolei inni szli krok dalej i przy rzutach rożnych miętosili przeciwników za męskość. Mistrzem tej techniki był ponoć Ricardo Fuller. Dogadałby się pewnie z Manuelem Arboledą, wirtuozem wsadzania rywalom palca w dupę.
Na psychikę zawodników próbował wpływać – ale w pozytywnym sensie – Adi Pinter, były trener Lecha Poznań. Niesamowity świr, który słynął z niecodziennych metod coachingowych. Bywało, że przechadzał się po szatni z książką. Gdy któryś zawodników go o nią zagaił, to odpowiadał „wiesz co, to jest książka o najlepszym piłkarzu na świecie” po czym wręczał ją pytającemu. W środku były wycięte strony, a w pustkę włożone było lusterko. Chyba nie musimy dodawać, że Pinter wzbudzał takimi wejściami uśmiech politowania, a nie budował mentalność zwycięzców.
– Pamiętam odprawę po porażce z Włokniarzem Kietrz. Wróciliśmy jakoś w środku nocy, Pinter na rano zaordynował odprawę i trening. Tomek Rybarczyk, masażysta, tłumaczył co tam trener miał do powiedzenia. Każdy gapił się w posadzkę, na której z płytek był ułożony napis Lech Kreisler. Pinter do Tomka „weź im przekaż, że ja tu widzę za rok I ligę”. My w konsternacji, przecież przegraliśmy z Włókniarzem Kietrz. Z Włókniarzem Kietrz! Na to wstał Sławek Twardygrosz i oznajmił „kurwa, co on pierdoli, my się zaraz z tej ligi spierdolimy” – opowiada Mariusz Mowlik.
Niezłą historyjkę ma też do opowiedzenia Bobo Kaczmarek. – Na Widzewie szatnia gości była zbudowana w taki sposób, że jedne z drzwi od niej prowadziły do salki, w której rozgrzewali się piłkarze. Pojechałem tam z jednym zespołem i piłkarze Widzewa napieprzali piłką w te drzwi z całej siły, tak, by nas przestraszyć i zwiększyć presję. No, ale nie daliśmy się, było 1:1. Poza tym, miałem też „szczęście” prowadzić drużyny, które miały problemy finansowe i bankrutowały. Nie raz, nie dwa słyszeliśmy przed spotkaniem, że jesteśmy biedakami, już nas nie ma i spokojnie zostaniemy ograni. Rywale nie zdawali sobie jednak sprawy, jak bieda potrafi zjednoczyć i często potrafiliśmy takie mecze wygrywać.
Trenerzy, zawodnicy ale i… kibice. Oni też mogą stosować trash talk. Oczywiście, gdy cały stadion wyje „strzelcie kobiecie lekkich obyczajów gola”, na nikim to nie robi wrażenia. No, ale gdy jeden piłkarz zostanie wzięty na celownik? Dla mniej odpornych psychicznie to już inny temat. Paweł Kaczorowski nie wytrzymał presji, gdy kibice Legii dosadnie przekazywali mu, że chórzysta nigdy nie zostanie jednym z nich.
Naturalnie, jeśli sportowiec nie wytrzymuje presji kibiców, nie ma czego szukać w sporcie. Lepsi takie gadki mają gdzieś. Arkadiusz Onyszko wspomina: – Kibice Broendby krzyczeli do mnie, że moja matka jest dziwką. Dla mnie to było poniżej wszelkiego poziomu, ale nie mogłem się tym przejmować. Z kolei na boisku nikt mnie w ten sposób nie zaczepiał. Wszyscy się bali!
Oczywiście w trash talku też można być słabym. Słaby był na przykład Jacek Bąk.
– Grajcie coś, bo na razie obciach. Wstyd mi przed kolegami! Co im w szatni powiem, kupę gracie.
– Człeniu, uspokój się, bo jak pasa zdejmę albo za pejsa wytargam… Spotkam cię kiedyś na imprezie, spoliczkuję.
– Niespecjalnie się ciebie boję. Pędź stąd człeniu, bo zaraz cię czołg rozjedzie.
No, umówmy się, że takimi odzywkami Bąk mógł w starciu Austrii Wiedeń z Lechem bardziej rozbawić piłkarzy Kolejorza niż ich przestraszyć.
Był boks, był futbol, nie sposób nie wspomnieć o koszykówce, skoro właśnie tam możemy poszukać mistrzów trash talku.
Michael Jordan do Muggsy’ego Boguesa: – Rzucaj to, ty pieprzony karle.
Bogues nie trafił. Lata później przyznał, że ten moment mógł zrujnować mu karierę, gdyż nigdy potem nie odzyskał pewności siebie przy rzucie.
Do Shaquille’a O’Neala: – Przedrybluję dwukrotnie między nogami, zrobię pump fake i wcisnę jumpera. A potem spojrzę Ci w oczy.
Tak właśnie zrobił.
MJ był w trash talkingu z pewnością świetny, ale czy przypadkiem lepszy nie był Larry Bird? Chuck Person nosił ksywkę strzelec i stwierdził przed meczem Indiany z Bostonem, że urządzi sobie polowanie na ptaki (bird, ptaki, wiecie, rozumiecie). Bird odpowiedział, że ma dla niego prezent. Mecz był rozgrywany w Boże Narodzenie, to ważny kontekst. Rzucił trójkę i w momencie, gdy piłka była w powietrzu, odwrócił się do Persona i stwierdził: „wesołych, kurwa, świąt”. Piłka wpadła do kosza. Albo inny numer. Doug Collins wystawił do krycia Birda Bena Poquette’a. Bird rzucił w pierwszej połowie 33 punkty i w pewnym momencie spytał Collinsa: – Ben Poquette? Robisz sobie ze mnie jaja?
Do legendy przeszła też wypowiedź Scottiego Pippena, który w kluczowym momencie pierwszgo z finałów z Utah Jazz szepnął do ucha Karla „Listonosza” Malone’a: Karl, pamiętaj, listonosz w niedzielę nie wrzuca. Malone’a spudłował dwukrotnie, Bulls skontrowali, mecz skończył się wynikiem 84:82.
No dobra, zostawmy na chwilę anegdoty i spójrzmy na śmieciowe gadki od strony psychologii. Poprosiliśmy Darię Abramowicz, psychologa sportu o parę zdań.
Czy były kiedyś przeprowadzane badania, czy taki trash talk rzeczywiście wpływa na sportowców?
Badań dotyczących tego zagadnienia jest zaskakująco mało. Większość dotyczy raczej tego, jakie są motywy używania trash talku oraz kontekstu kulturowego. Nieco mniej mówi się o wpływie trash talku na efektywność.
Jaki wpływ mają pani zdaniem takie słowa?
Dość jasno wskazuje się, że wpływ trash talku na wykonanie sportowe (zawodnika, który słowa wypowiada) może być różny. Zależy to od wielu czynników, między innymi od temperamentu i osobowości zawodnika, od poziomu poczucia pewności siebie i skuteczności, a także chociażby właśnie od kontekstu kulturowego oraz od dyscypliny sportu (na przykład boks vs. badminton).
Może zdarzać się, że używanie trash talku pozwoli po pierwsze zwiększyć poczucie skuteczności czy poczucie kontroli. Z drugiej strony często może oczywiście wpływać na przeciwnika – na przykład sprzyjając pojawieniu się trudnych emocji (np. lęku czy obawy) czy „zasianiu” pewnego rodzaju niepewności. Warto pamiętać także o tym, że trash talk jest swego rodzaju narzędziem używanym do budowania wizerunku – ma więc także kontekst marketingowy.
Czy trash talk może się odbić na używającym go? To znaczy jeśli go użyje, a potem przegra, to mocniej odczuwa przegraną?
Jak najbardziej, taka sytuacja może mieć miejsce. Ponownie podkreślam, wiele zależy od cech i zasobów osoby wypowiadającej takie słowa i od tego, do czego zawodnik „używa” trash talku. Jeżeli jest to nie tylko narzędzie „marketingowe”, a sportowiec ma do takich słów stosunek emocjonalny, wówczas może to wpływać na nastrój i odbiór przegranej także właśnie na poziomie emocjonalnym.
Czy trash talku używają ludzie pewni siebie, czy wręcz przeciwnie, tacy bojący się porażki?
Mogą to robić i osoby pewne siebie, takie, które chcą w jakiś sposób zdominować przeciwnika lub właśnie z intencją kreowania takiego, a nie innego wizerunku oraz zawodnicy, którzy – jak wspomniałam – mają bardziej emocjonalny stosunek do trash talku. Pytanie, na ile świadomie używa się takiej formy komunikacji.
*
To jedna kwestia. Drugą jest etyka. Czy to jest w ogóle potrzebne, czy ma cokolwiek wspólnego z fairplay?
Onyszko: – Uważam, że takie zagrania są w porządku, jeśli nie są używane w kontekście na przykład rasowym. Wyzywanie kogoś od „czarnuchów” jest niedopuszczalne i nie można tego podpinać pod jakikolwiek trash talk.
Listkiewicz: – Kultury boiskowej już nie ma, piłkarze schamieli razem ze społeczeństwem. Dzisiaj wystarczy pójść pod szkołę i słyszy się takie bluzgi, że uszy więdną. Kiedyś piłkarze, nawet ci wysokiej klasy, zawsze podchodzili do sędziego i zaczynali per „panie sędzio”. Był szacunek. Dzisiaj piłkarze do sędziów zaczynają dialog, a właściwie monolog, od per „ty chuju” czy „ty pedale”. To niedopuszczalne. Tak nie może być. Obcokrajowcy są jeszcze gorsi, bo im się wydaje, że są gwiazdami. Machają rękoma, wyzywają, pukają się w czoło. Taki Sa Pinto to u mnie z tunelu by nie wyszedł, może ze dwa mecze by przesiedział na ławce, w pozostałych byłby zawieszony. Przypomina mi się Mirek Okoński, który zawsze kulturalnie porozmawiał. Wtedy sędzia miał dobre relacje z piłkarzami. Raz nawet mówię do Mirka „słuchaj, załóż rywalowi jedną siatkę, ale drugą sobie odpuść, bo ci połamie nogi”. Albo gratulowałem mu dobrego występu. Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić.
*
Jeszcze jedna anegdota, tym razem od Pawła Zarzecznego, obrazująca, jak Michał Listkiewicz potrafił poradzić sobie z przesadnie rozgadanymi piłkarzami.
Ukrainiec biega obok i przy każdej decyzji krzyczy: Ale chuj! Ale chuj!
Michał Listkiewicz bierze do ręki czerwoną kartkę i trzymając ją w dole pyta:
– Kto chuj? Ty czy ja?
Ten wielki blondyn zmieszany, staje i odpowiada:
– Ja.
*
Trash talk jest z pewnością spacerem na granicy, ale nie dajmy się zwariować. Już i tak żyjemy w świecie wszechobecnej poprawości politycznej, gdzie trzeba być grzecznym, każdemu się ukłonić i przed opowiedzeniem żartu sprawdzić, czy nie sprawi przykrości prawosławnym albinosom. Szczypta pieprzu w sporcie jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Byle to był faktycznie celnie wyprowadzony cios rapierem, a nie rytmiczne okładanie maczugą.
PAWEŁ PACZUL I DAMIAN SMYK