Reklama

Polska 2:2 Brøndby. Lechia da nam prowadzenie?

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

01 sierpnia 2019, 14:44 • 20 min czytania 0 komentarzy

Pierwsze spotkanie Lechii Gdańsk z duńskim Broendby IF wlało nasze serca łyżkę, albo i całą chochlę optymizmu w kontekście kondycji klubów z PKO Bank Polski Ekstraklasy. Okazało się, że nasi pucharowicze – jeśli tylko wyjdą na boisko z odpowiednim nastawieniem – potrafią zdominować wyżej notowanego przeciwnika, zagrać efektownie i z rozmachem. Drażnić może oczywiście nieskuteczność, no ale cóż – nie można mieć wszystkiego. Tym bardziej że Broendby to nie był nigdy szczególnie wygodny przeciwnik dla naszych reprezentantów w Europie. Choć trudno również Duńczyków nazwać zaporą nie do przejścia.

Polska 2:2 Brøndby. Lechia da nam prowadzenie?

Dotychczas polskie kluby mierzyły się z Broendby czterokrotnie, Lechia jest piąta. Jeżeli chodzi o końcowy wynik dwumeczów – w tej chwili mamy remis 2:2. Duński klub wyszedł zwycięsko z konfrontacji z Zagłębiem Lubin i Legią Warszawa, ale musiał uznać wyższość Amiki Wronki i – rzecz jasna – Widzewa Łódź. Starcie Broendby z łodzianami ma status kultowego, każdy szanujący się kibic polskiej piłki końcówkę rewanżowego meczu zna na wylot. Jednak pozostałe dwumecze również zasługują na odświeżenie.

(1991) ZAGŁĘBIE LUBIN 0:3, 2:1 BROENDBY IF

Zaczynamy chronologicznie, choć i tak z grubej rury. Jakkolwiek spojrzeć na sprawę, Zagłębie Lubin w 1991 roku sięgnęło w ówczesnej I lidze po tytuł mistrzowski. Był to pierwszy sukces „Miedziowych” takiego kalibru w dziejach klubu, choć oczywiście dolnośląska ekipa zanotowała już pucharowe przetarcie, w 1990 roku rozgrywając dwumecz z włoską Bologną w I rundzie Pucharu UEFA. Jednak Puchar Europy to było coś innego, wyższa szkoła jazdy.

Reklama

Broendby natomiast na początku lat dziewięćdziesiątych przeżywało znakomity okres w swojej historii. Oczywiście kiedy „Miedziowi” wylosowali duński klub, nie mogli jeszcze wiedzieć, że w drużynie – pomimo odejścia Petera Schmeichela – aż rosi się od przyszłych mistrzów Europy. Duńczycy w sezonie 1990/91 zawędrowali aż do półfinału Pucharu UEFA, gdzie minimalnie ulegli Romie. Mocna paczka, zespół liczący się na kontynencie i cieszący statusem super-potęgi na krajowym podwórku. Oczywiście nie ma co też Broendby jakoś przesadnie pompować, niemniej – wylosowanie akurat takiego konkurenta w I rundzie Pucharu Europy to nie był dla mistrza Polski uśmiech losu.

Zwłaszcza, że „Miedziowi” na starcie sezonu 1991/92 mieli swoje problemy. Właściwie, to start sam w sobie był problemem.

19 czerwca odbyła się ostatnia kolejka w polskiej lidze. Zagłębie zremisowało na wyjeździe z ŁKS-em i tym akcentem zamknęło mistrzowski sezon 1990/91. Start kolejnych rozgrywek ligowych zaplanowano na końcówkę lipca, dwumecz pucharowy z Broendby to już przełom września i października. Wydawać by się mogło, że mistrzowie Polski nieźle sobie zatem po sezonie wypoczną, lecz nic bardziej mylnego. Już 29 czerwca lubinianie zaczęli europejskie boje… w Pucharze Intertoto. – Ach, nieszczęsny Puchar Intertoto. Mieliśmy tylko tydzień wolnego po sezonie ligowym, w którym zdobyliśmy mistrzostwo Polski. Z perspektywy czasu na to patrzę i nie mogę uwierzyć, że okres przygotowawczy zaczęliśmy tydzień po sezonie. Zerowa regeneracja. Zagrałem wtedy swoje najsłabsze pół roku w Zagłębiu – jedna kontuzja za drugą, byłem nieprzygotowany, przemęczony. Tragedia – wspomina Zbigniew Szewczyk, jeden z zawodników „Miedziowych”. – Człowiek zdobywa mistrzostwo Polski i potrzebuje nie tylko się tym nacieszyć, ale też psychicznie odpocząć. Tymczasem my już po tygodniu zaczęliśmy okres przygotowawczy, a potem granie i podróżowanie. To nie było tak, że myśmy polecieli gdzieś na turniej. Polecieliśmy do Skandynawii i tam jeździliśmy. Pokonywaliśmy autokarem setki kilometrów, spędzaliśmy w nim całe dnie. Ogromna amatorka. Ja sobie zdaję sprawę, że sam w tamtych meczach po prostu człapałem. Brakowało świeżości, ochoty do gry. Dla mnie to była męka. Miałem wielkie oczekiwania, a pół roku było dla mnie fatalne. Indywidualizacja treningu wtedy nie istniała. Na to nałożyło się również sporo zmian w zespole. Wcześniej byliśmy drużyną, potem staliśmy się tylko zlepkiem dobrych zawodników, wiele trzeba było zbudować od nowa.

Puchar Intertoto zakończył się dla Lubina katastrofą, klęską 1:8 w starciu z Lausanne-Sport. Tydzień po tamtym oklepie wystartowała liga, którą Zagłębie zaczęło od dwóch porażek. Potem było trochę lepiej, ale przygotowania do sezonu generalnie pozostawiały sporo do życzenia. Co źle wróżyło przed rywalizacją z Broendby.

– W tamtym czasie prawie każda drużyna zachodnia robiła na nas duże wrażenie, ale też bez przesady – uważa Szewczyk. – Na pewno nie pojechaliśmy do Danii na pożarcie.

FOT WLODZIMIERZ SIERAKOWSKI / 400mm.pl 2001-04-18 PILKA NOZNA - PUCHAR POLSKI 1/2 FINALU POLONIA WARSZAWA - ZAGLEBIE LUBIN 0 - 1 SZEWCZYK ZBIGNIEW

Reklama

Podobnie sprawę zapamiętał inny zawodnik z tamtej ekipy, Bogdan Pisz. Nasza wiedza o przeciwniku była bardzo znikoma. Opieraliśmy się przy rozpoznaniu rywala głównie na występach zawodników Broendby w reprezentacji Danii. O drużynie klubowej wiedzieliśmy naprawdę niewiele, właściwie nic. Posiłkowaliśmy się informacjami Romka Hurkowskiego, który przedstawił nam ogólny zarys gry Broendby. Dzisiaj nie ma już tajemniczych drużyn, każdego zawodnika można na wylot prześwietlić. Wtedy to trochę inaczej wyglądało  – mówi Pisz. Na pewno mieliśmy duży szacunek do tej drużyny. Wiedzieliśmy, że grało tam pięciu albo sześciu zawodników z reprezentacji, znaliśmy też ich trenera, którym był Morten Olsen. To był mocny zespół. Jednak jechaliśmy na pierwszy mecz do Kopenhagi bez lęku, raczej w ramach pewnej przygody. To był dla nas debiut w ówczesnej Lidze Mistrzów.

Pierwsza część wyjazdowego starcia zdawała się sugerować, że nie taki diabeł straszny. Bezbramkowy remis nieźle wróżył.

– Pierwsza połowa pokazała, że piłkarsko jesteśmy zespołem trochę słabszym od Broendby – przyznaje Pisz. –  Oni górowali nad nami w posiadaniu piłki, choć nie mogę powiedzieć, by stwarzali sobie jakieś klarowne sytuacje bramkowe. Wręcz przeciwnie – tamtego dnia to my mieliśmy pierwszą stuprocentową sytuację do zdobycia gola. Maciek Śliwowski w 45 minucie popędził na bramkę Broendby z piłką od połowy boiska, ale zgubił ją około szesnastego metra, próbując ominąć bramkarza dryblingiem. Gdyby wtedy strzelił im gola do szatni, różnie się to spotkanie mogło potoczyć. Broendby się z nami męczyło. Gol do szatni mógł nam dać wiarę w zwycięstwo. Nie staliśmy na szesnastce, szukaliśmy swoich szans.

– Po przerwie mecz się zaczął dla nas niefortunnie – dodaje Pisz. – Niedługo po wznowieniu gry straciliśmy gola po – teraz jest takie modne określenie – bardzo miękkim rzucie karnym. Nasz bramkarz, Krzysiek Koszarski, wyszedł do piłki prostopadłej. On twierdzi, że ją dotknął. Sędzia stwierdził inaczej. Dostaliśmy bramkę, potem już się posypało. Pamiętam, że trzeciego gola strzelił nam potężny, czarnoskóry zawodnik Uche Okechukwu. Po stałym fragmencie, choć, co ciekawe, nie głową, lecz plecami. No ale takie bramki też się zdarzają.

W rewanżu Zagłębie wygrało 2:1, ale trzeba brać poprawkę na to, że Broendby w Lubinie prowadziło do przerwy 1:0. Porażkę Duńczyków można zatem zapewne uzasadniać ich rozluźnieniem, choć Pisz i Szewczyk dowodzą, że można było w tamtym spotkani powalczyć o coś więcej, niż tylko honorowe pożegnanie z Pucharem Europy. W rewanżu podjęliśmy rękawicę. W ciężkich warunkach, bo bardzo mocno padało przed tamtym spotkaniem. Drugi mecz pokazał, że mogliśmy w tym dwumeczu powalczyć o coś więcej. Lekki niedosyt na pewno pozostał. Może niepotrzebnie odkryliśmy się w Danii przy wyniku 0:2, chcąc poszukać wyjazdowego gola. Z trzybramkowej straty trudno nam już się było wydostać – twierdzi Pisz. – Generalnie, spośród zawodników drużyny przeciwnej najlepsze wrażenie zrobił na mnie zdecydowanie Kim Vilfort. Strzelił nam zresztą bramkę w Lubinie. Świetny zawodnik. Imponował mi tym bardziej, bo dowiedzieliśmy się, że ma bardzo ciężko chorą córkę. Potrafił jednak na boisku całkowicie wyłączyć złe myśli i grać jak z nut. Potem był jednym z tych, którzy najlepiej zagrali też na Euro 1992.

Szewczyk dodaje: – W rewanżu wygraliśmy zdecydowanie, zasłużenie. Ja już wtedy byłem tylko widzem, przez te złe przygotowania posypały mi się w tamtym czasie plecy. Ale z perspektywy trybun mogę ocenić, że można było w tamtym spotkaniu trochę więcej nerwówki Duńczykom zrobić. Broendby to nie był żaden niesamowity mannschaft. Cały czas uważam, że mogliśmy ich mocniej postraszyć, gdybyśmy mieli więcej szczęścia.

– Szkoda tych przygotowań. Tak naprawdę pozbieraliśmy się dopiero w rundzie wiosennej. Trafiliśmy na drużynę mocną, dobrze zorganizowaną, zgraną – twierdzi Szewczyk. – A u nas? Wyjechaliśmy na te mecze Intertoto, pojawiali się tam agenci. Ty odchodzisz tu, ty wyjeżdżasz tam. Nagle znikali zawodnicy ze zgrupowania, pojawiali się inni. Wydawało mi się to wszystko groteskowe, trochę szalone. Brakowało spokoju w budowie drużyny.

(1996) WIDZEW ŁÓDŹ 2:1, 2:3 BROENDBY IF

Dwumecz-legenda. Oczywiście przede wszystkim z uwagi na niezwykłą postawę zawodników łódzkiej drużyny, choć postaciami najlepiej kojarzonymi z tamtą konfrontacja są chyba Tomasz Zimoch i sędzia Ahmed Cahar, znany również pod pseudonimem artystycznym „Pan Turek”. – Czasami słyszę to wydzieranie się Zimocha jeszcze dziś, w jakiejś reklamie – opowiadał Sławomir Majak w rozmowie z Weszło. – Jechaliśmy do Danii ze skromną zaliczką wywalczoną na własnym stadionie, ale liczyliśmy na Ligę Mistrzów. Tymczasem brutalnie zostaliśmy sprowadzeni do parteru. Duńczycy jechali z nami jak z furą gnoju. Przez pierwsze pół godziny nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, choć same bramki padały po naszych błędach. Tam też kocioł i mocne ciśnienie na awans. W przerwie do szatni wszedł Andrzej Grajewski. Zaczął nas sztorcować, ale w takich słowach, w przypadku których „nieparlamentarne” to najłagodniejsze stwierdzenie. Myślę, że to też spowodowało, że dotarła do nas myśl, że nie mamy nic do stracenia. Ale wyszliśmy i dostaliśmy gonga na 0:3, który podcinał wszystko. Fajnie, że zaraz strzelił Citko. I wtedy kluczowe było to, że wiedzieliśmy, iż Smuda tak nas przygotował, że sił nam nie zabraknie. Sytuacji Broendby miało dużo, ale nam się udało.

Cóż – jeżeli na podstawie dwumeczu eliminacyjnego kręci się filmy dokumentalne, a przecież taki o rywalizacji Widzewa z Broendby powstał („Broendby – nasza ziemia obiecana”), to naprawdę widać, że jest mowa o starciu totalnie szalonym.

Tak jak wspominał Majak – Widzew u siebie odniósł skromne zwycięstwo 2:1. Na łódzkim stadionie trwał w tamtym czasie wielki remont, niektórzy z dziennikarzy oglądali batalię usadowieni na bloczkach z betonu, które dopiero później zostały uzupełnione o krzesełka. Choć powszechnie się sugerowało, że arbiter prowadzący tamto spotkanie jest w zdecydowanie zbyt wielkiej zażyłości z prezesem Broendby i przeciwnicy mogą liczyć na jego przychylność, Duńczycy zeszli z boiska pokonani. Niestety dla gospodarzy – na dwa trafienia Widzewa rywale zdążyli odpowiedzieć bramką z rzutu wolnego, która mogła się okazać kluczowa w kontekście rewanżu.

Tylko o jakiej „kluczowości” tu mówić, skoro już w rewanżu było 0:3 po 47 minutach?

Andrzej Pyrdoł, członek sztabu szkoleniowego Widzewa, w przedmeczowym materiale zapewniał, że oglądał trzy mecze z udziałem Broendby i wyłapał plusy oraz minusy rywala, lecz wyglądało na to, że coś mu jednak w tej analizie umknęło. Określenie Majaka, że gospodarze powieźli Widzew jak furę gnoju doskonale oddaje przebieg pierwszej części rewanżowej potyczki. – Jedną z kwestii było przygotowanie się do stałych fragmentów wykonywanych przez Broendby – twierdził Pyrdoł. I trzeba tu oddać honor sztabowi – łódzka straciła wprawdzie gola po długim wrzucie z autu, ale pozostałe dwa trafienia dla Duńczyków padły z gry.

– Duński młyn odpłynął, żółto-niebieska euforia – wspominał swoje wrażenia Włodzimierz Gawroński na łamach portalu widzewiak.pl. – A u nas cichutko. W przerwie, piwo żłopali tylko sąsiedzi z sektora obok, znaczy się Duńczycy. Raczej słabo można było się z nimi dogadać, ale patrząc ile tego piwska piją, z uśmiechem na twarzy, jedno było pewne – byli już w Lidze Mistrzów. Po prawdzie byli, Widzew był słaby. Druga połowa i dobicie w 47 minucie. U nas cisza, może nie grobowa, ale zawsze. Co sobie wtedy myślałem? Że szkoda fajnej drużyny. Widomo było, że w razie odpadnięcia z pucharów do Legii wracają wypożyczeni bramkarz Maciej Szczęsny i pomocnik Radosław Michalski. W takiej sytuacji nie mieliśmy bramkarza, bo do Porto odszedł Andrzej Woźniak. I na tym, by się nie skończyło, na pewno odeszłoby jeszcze kilku grajków. Czyli totalna demolka.

Czarne myśli towarzyszyły nie tylko kibicom, ale również piłkarzom. Trzeba było oczyścić z nich głowę i skupić się na odrabianiu strat, choć te jawiły się jako niemożliwe do nadrobienia.

– Zdawaliśmy sobie sprawę, że każda stracona bramka może zabrać nam awans do Ligi Mistrzów. I ten mecz rewanżowy pokazał, że nasze obawy były uzasadnione. Pierwsza połowa Duńczyków stała na wysokim poziomie, a my byliśmy jak chłopcy we mgle. 2:0 do przerwy to był najniższy wymiar kary. Druga połowa nie rozpoczęła się też najlepiej, bo straciliśmy kolejnego gola i chyba tylko najwięksi optymiści mogli przewidzieć, że ten mecz się tak potoczy. Po trzeciej bramce dla rywali były takie myśli, że chyba się nie uda i nie będzie tej wymarzonej Ligi Mistrzów – opowiadał Majak w rozmowie z TVP Sport. – Ale w miarę szybko strzelony gol przez Marka Citkę dał nam kopa. Pozostała tylko bramka od odrobienia. Wiedzieliśmy, że nie odpuścimy. W końcówce udało się strzelić upragnionego gola.

FOT WLODZIMIERZ SIERAKOWSKI / 400mm.pl 1996-08-07 PILKA NOZNA - CHAMPIONS LEAGUE WIDZEW LODZ - BROENDBY IF 2 - 1 MAJAK SLAWOMIR - BRAMKA

Powiedzieć, że kibice Broendby byli zdruzgotani takim rozstrzygnięciem spotkania to chyba jednak za mało. – Nie zwracałem na to uwagi – przyznał Majak, któremu niektórzy życzliwe przypisują autorstwo bramki na 3:2, z czym w żadnym wypadku nie godzi się rzecz jasna Paweł Wojtala. – Dopiero jak obejrzałem to spotkanie po raz piąty, dziesiąty, czy piętnasty to te sceny zapamiętałem. Przykro odpaść w takich okolicznościach, bo Duńczycy mieli mecz pod kontrolą do prawie 60. minuty. Mogli nas pogrążyć i wygrać 4:0, bo był słupek i piłka nie wpadła do naszej bramki.

Mogli, ale nie pogrążyli. I Tomasz Zimoch mógł triumfalnie zaryczeć: „Przegrali! 3:2! Przegrali proszę państwa!”.

Trudno mówić, że wierzyliśmy. Byliśmy za to nauczeni, że gramy do końca. Czasem jedna akcja może natchnąć drużynę. W Kopenhadze nic przez długi czas na dawało podstaw, że coś zdziałamy. I właśnie jedna sytuacja odmieniła wszystko. Widać w tym było też rękę Franka. Ale potrzebna była też odpowiednia grupa ludzi z wysokimi umiejętnościami i właściwym mentalnym podejściem – ocenił Tomasz Łapiński na widzew.com. Andrzej Michalczuk dodał: – To jest właśnie piłka nożna, w której czasem najpierw jesteś na dnie, a potem wzbijasz się na wyżyny. Zaczęło to docierać do nas dopiero w momencie opuszczania szatni, kiedy kibice czekali na nas i dziękowali nam za grę i walkę do ostatnich chwil. Drugie ważne miejsce to lotnisko w Warszawie, na którym witali nas wszyscy – nie tylko kibice Widzewa, ale również inni, którzy tam byli. Zrobiliśmy dużą rzecz dla polskiej piłki.

(1999) AMICA WRONKI 2:0, 3:4 BROENDBY IF

Kolejna odsłona tej polsko-duńskiej rywalizacji to dwumecz w ramach Pucharu UEFA. Amica Wronki w 1999 roku zdobyła drugi raz z rzędu Puchar Polski, ale UEFA zrezygnowała z organizowania Pucharu Zdobywców Pucharów, więc ekipa z Wielkopolski wylądowała we wspólnych rozgrywkach z klubami, które zajęły czołowe, lecz nie te najwyższe lokaty w swoich ligach. Los skojarzył polski zespół właśnie z Broendby, które w sezonie 1988/89 zajęło drugie miejsce w duńskiej Superlidze.

Trudno oczywiście oceniać z dzisiejszej perspektywy, kto był faworytem tamtego dwumeczu, ale wydaje się, że trzeba tu wskazać na ekipę z Danii. Broendby w 1997 roku grało w ćwierćfinale Pucharu UEFA, w 1998 występowało – choć z kiepskim skutkiem – w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Tymczasem Amica, jasne, fajnie sobie radziła w krajowym pucharze, ale w lidze aż tak różowo nie było – dwunaste miejsce w stawce, ledwie sześć oczek więcej na koncie niż spadkowicze z Bełchatowa.

Nie był to zbyt imponujący rezultat, nawet jeżeli weźmiemy pod uwagę, że we Wronkach grało wielu piłkarzy, którzy wcześniej bądź później wylądowali w reprezentacji Polski, a zatem na poszczególnych pozycjach ekipa była obsadzona porządnie.

Ja nie podchodziłem do tego w ten sposób, zastanawiając się nad tym, kto jest faworytem. Moje podejście do meczów było jednakowe, niezależnie czy rywalem było Broendby, Ałanija Władykaukaz, Manchester City czy Juventus. Przedmeczowe spekulacje odnośnie szans pozostawiałem mediom i prasie, samemu wychodząc z założenia, że każdy mecz chcę i potrafię wygrać. Starałem się tym zarazić moich kolegów z zespołu. Tylko takie podejście pozwala wygrywać trudne spotkania – mówi Bartosz Bosacki. – Choć oczywiście Broendby było obierane jako firma w Europie znana i doceniana, również przez nas. Z Amicą na tej europejskiej arenie było w tamtym czasie trochę gorzej.

Spotkanie otwierające I rundę Pucharu UEFA odbyło się we Wronkach, 16 września 1999 roku. Polska I liga hulała już od jakiegoś czasu – dowodzona przez Stefana Majewskiego Amica dobrze weszła w sezon, wygrywając większość ligowych spotkań, między innymi za sprawą świetnie dysponowanego Tomasza Dawidowskiego. Metody szkoleniowe Majewskiego – delikatnie rzecz ujmując – u niektórych jego podopiecznych budziły wątpliwości, ale forma drużyny nie pozostawała wiele do życzenia. Grzegorz Król po latach dowodził w swojej biografii, że gdyby drużyna miała nad sobą bat w postaci odpowiedniej atmosfery, nacisku kibiców na jak najlepszą postawę w lidze, wiodłoby się jej jeszcze lepiej.

Zresztą – wynik pierwszego meczu pucharowego mówi sam za siebie. Amica wygrała z Broendby przed własną publicznością 2:0.

2c76cbe84298a2275bfd8493df95

– W tamtym czasie było trochę tak jak dzisiaj, że często ciężko nam rywalizować nawet w kompletnymi słabeuszami, zatem na pewno przed rywalizacją z Broendby to oni wydawali się mocniejszą drużyną – opowiada Paweł Kryszałowicz. – Jednak przebieg pierwszego spotkania szybko wyjaśnił sytuację w dwumeczu. Zagraliśmy znakomity mecz. Byliśmy nastawieni na sukces, chcieliśmy przejść. Bardzo dużo wiedzieliśmy o przeciwniku. Oczywiście nie można tego porównać do rozpracowania, jakie można zrobić dzisiaj, ale mieliśmy świadomość, z kim będziemy grać i jakie są atuty oraz słabości Broendby. Czuliśmy się dobrze przygotowani i wykorzystaliśmy to na boisku. Dla Wronek to było wielkie święto. Po tym pierwszym meczu wszyscy byli przeszczęśliwi, ale my skupiliśmy się już na meczu rewanżowym.

W spotkaniu rewanżowym niesamowitą atmosferę zrobili na stadionie kibice Broendby. Gospodarze za sprawą Petera Madsena prowadzili do przerwy 1:0. W drugiej połowie obudził się jednak Kryszałowicz. Zdobył dwie bramki i utrzymał przy życiu Amicę, która przegrała 3:4, ale awansowała dzięki odpowiedniej zaliczce z pierwszego spotkania.

– Muszę powiedzieć, że bardzo miło wspominam tamten dwumecz. Na rewanż pojechaliśmy z przekonaniem, że awansujemy. Mnie tamto spotkanie wyjątkowo się udało, jeśli chodzi o indywidualny występ. Strzeliłem dwie bramki, niedługo potem dostałem powołanie do reprezentacji Polski seniorów – opowiada Kryszałowicz. – Same miłe wspomnienia. Myślę, że to właśnie wtedy przykułem mocniej uwagę selekcjonera. Jednego gola pamiętam do dziś… Trzech przeciwników minąłem, łącznie zresztą z bramkarzem. Jeden z lepszych moich występów w europejskich pucharach. Niepotrzebnie tylko wdarło się w nasze szeregi trochę rozluźnienia, gdy wyszliśmy na prowadzenie 3:2, ale i tak nie było już szans, żebyśmy pozwolili Broendby wydrzeć sobie awans z rąk.

W kolejnej rundzie Pucharu UEFA turniejowa drabinka skojarzyła Amicę z Atletico Madryt. To już były za wysokie progi.

Choć Kryszałowicz wciąż pamięta, że polski klub miał w tamtej rywalizacji swoje argumenty. – Na wyjeździe przegraliśmy tylko 1:0, a do dziś wszyscy jesteśmy pewni, że sędzia nie gwizdnął dla nas ewidentnego karnego na Remigiuszu Sobocińskim. I to przy bezbramkowym remisie! W rewanżu nas już stłukli, ale generalnie z tamtego sezonu w pucharach mam przede wszystkim pozytywne wspomnienia.

(2009) LEGIA WARSZAWA 1:1, 2:2 BROENDBY IF

No i czwarty etap rywalizacji polskich klubów z Broendby. Niestety – tym razem bez szczęśliwego zakończenia. Legia Warszawa do sezonu 2009/10 podchodziła jako wicemistrz Polski i miała oczywiście spory apetyt na to, żeby – po pierwsze – poprawić swoją pozycję w lidze, a po drugie – zrobić ciekawy wynik w europejskich pucharach. W drugiej rundzie eliminacyjnej los skojarzył „Wojskowych” z gruzińskim Olimpi Rustawi. Warszawiacy wygrali oba mecze z niżej notowanym przeciwnikiem. 3:0 u siebie i 1:0 na wyjeździe. Generalnie – raczej spokojny triumf, choć trener Jan Urban kręcił wówczas trochę nosem na styl gry swoich podopiecznych.

– Były momenty dobrej gry, ale i momenty bardzo nerwowe. Mieliśmy straty, złe przyjęcia – w pierwszej połowie nie wyglądało to dobrze. Na pewno nie wyglądało to tak, jak w sparingach – mówił szkoleniowiec Legii po pierwszym meczu. – Osiągnęliśmy wynik, który przed meczem określałem jako satysfakcjonujący. Dziś raczej nie ma już w pucharach bardzo słabych drużyn, z którymi można by wysoko wygrać. Cieszymy się z wyniku, ale grę trzeba poprawić. U niektórych moich zawodników było widać brak doświadczenia w meczach pucharowych, chociaż przy takim rywalu nie powinno to być widoczne. W przerwie zapytałem Piotrka Gizę, ile zagrał meczów pucharowych w Cracovii. Nie miał na koncie ani jednego. Na niego taka presja nie miała jednak wpływu – grał swoją piłkę, rozegrał dziś znakomity mecz.

W III rundzie Legia skonfrontowała się właśnie z Broendby.

Rywalizacja zaczęła się od meczu wyjazdowego. Goście z Polski wyszli na prowadzenie w pierwszej połowie, ostatecznie wywożąc z Danii remis 1:1. Co powszechnie uznano za duży sukces i fajną zaliczkę przed rewanżem. Tym bardziej, że w końcowej fazie meczu gospodarze naprawdę mocno przycisnęli i byli o krok od wykręcenia lepszego dla siebie wyniku. – Myślę, że Broendby miało ciekawą, naprawdę zdyscyplinowaną drużynę – wspomina Marcin Mięciel. – Postawili nam w pierwszym meczu trudne warunki. Powiedziałbym, że oba spotkania były tak naprawdę wyrównane – najpierw to oni mieli trochę więcej sytuacji, potem my.

Podobnie tę rywalizację zachował w pamięci Kuba Rzeźniczak. – Myślę, że trafili na siebie równorzędni rywale. Porównałbym ten dwumecz do sytuacji, w jakiej teraz jest Lechia. Spotkały się dwie drużyny na podobnym poziomie i wtedy może zadecydować jedno zagranie albo lepsza dyspozycja dnia. Po wylosowaniu Broendby nie było u nas ani żadnej euforii, ale też nie było dramatu. To nie był ogólnie najlepszy czas dla naszych klubów w europejskich pucharach, my rok wcześniej przegraliśmy gładko z FK Moskwa. Więc rywal ze średniej półki był dla nas przeciwnikiem w zasięgu, ale nie było powodów do przesadnej pewności siebie. Remis na wyjeździe przyjęliśmy jako dobry wynik przed rewanżem.

Przed rewanżowym starciem trener Urban nie przebierał w słowach, podsycając atmosferę. Pierwsze spotkanie nazwał nawet „meczem sezonu”. Skończyło się jednak gigantycznym rozczarowaniem. Legia zagrała ładnie, długimi fragmentami przewrażała. W 55 minucie wyszła na prowadzenie 2:1. Jednak kilka chwil potem „Wojskowi” zlecieli z nieba do piekła. Max von Schlebrügge strzelił swoją drugą bramkę po stałym fragmencie gry.

FOT WLODZIMIERZ SIERAKOWSKI / 400mm.pl 2009-08-06 PILKA NOZNA - LIGA EUROPEJSKA UEFA LEGIA WARSZAWA - BROENDBY IF 2 - 2 RZEZNICZAK JAKUB, RANDRUP ANDERS EXTRA

– Odpadliśmy naprawdę niefortunnie, mocno tych Duńczyków w końcówce cisnęliśmy – mówi Mięciel. – Po spotkaniu byliśmy mocno zdenerwowani. Byliśmy blisko przejścia tego rywala, powinniśmy grać dalej. Mieliśmy sytuacje, prowadziliśmy. Głupi błąd w kryciu przy stałym fragmencie, no i odpadliśmy. Choć byliśmy już przekonani, że przejdziemy dalej. Czuliśmy się lepszym zespołem. Niestety, w pucharach trzeba trzymać koncentrację do końca, bo bramkę można stracić w każdej chwili.

Trener Jan Urban po spotkaniu powiedział, że „ta porażka bardzo boli”. Czas oczywiście pozwolił zagoić się ranom, ale rozczarowanie nadal jest. – Pamiętam ten mecz jako straconą szansę. Pamiętam też, że jednego gola straciliśmy ze spalonego, bo jedne gość trącił piłkę głową przed bramką. Gdyby był VAR, może by nas uratował i udałoby się awansować. Przywieźliśmy wtedy z wyjazdu naprawdę korzystny wynik. Wydawało się, że nasze szanse na awans są duże. Broendby w tamtym czasie na pewno nie było słabeuszem. W pierwszym starciu trochę nas pokręcili, zepchnęli do defensywy, mieli dużą przewagę. Trochę potrwało, zanim żeśmy to uspokoili. Konkretów już nie pamiętam, ale wiem jedno – był żal. Był wielki żal, bo mogliśmy wtedy przejść dalej.

– Dzisiaj pod tamte stracone gole z Broendby można dopisać każdą historię. Bo ten sam zawodnik, bo stałe fragmenty gry – mówi trener. – Czasami jest piłkarz świetnie grający głową i po prostu trudno odciąć go od piłek, nawet jeżeli się go świetnie kryje. Można to dopiero potem oceniać i się zastanawiać: „Może trzeba było dać mu dwóch, zrobić z gościa sandwich”? Różnie można kombinować. Przede wszystkim chodzi o to, żeby nie tracić gola, gdy przeciwnik stoi w polu karnym sam. Każda sytuacja jest inna.

– Do dwumeczu byliśmy naprawdę dobrze przygotowani, o rywalu wiedzieliśmy wtedy wszystko – dodaje Urban. – Wiadomo, że to dopiero początek sezonu, drużyny się trochę zmieniają. Są roszady w składach, coś się dzieje. Ale wie pan jak to jest – znać drużynę, a potem się jej przeciwstawić to są dwie różne historie. Podobnie było choćby ze Steauą. Wiedzieliśmy, że to mocna drużyna przede wszystkim bardzo mocna fizycznie, no i pokazała to na boisku. Potrafiliśmy się przed tym obronić, na wyjeździe zrobiliśmy korzystny wynik. A u siebie? Dziesiąta minuta i 0:2. Można się wczuć w rolę trenera, który widział te błędy w wyprowadzeniu piłki, jakie wtedy popełniliśmy. No ale takie momenty w trakcie meczów się zdarzają. Jeżeli próbuje się grać w piłkę, można się nadziać na błąd. Potwierdzają to przykłady Cracovii i Piasta Gliwice. Oba te zespoły powinny przejść. Powinny przejść! Ale za błędy indywidualne się w pucharach słono płaci.

***

Cóż – oby zawodnicy Piotra Stokowca się dzisiaj błędów ustrzegli i oby Lechia wyprowadziła nas na prowadzenie w rywalizacji z Broendby. Na emocje pokroju tych z legendarnego starcia Duńczyków z Widzewem się oczywiście nie pogniewamy, ale najważniejszy w tym wszystkim jest dzisiaj happy-end.

zebrał Michał Kołkowski

fot. Newspix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Niemcy

Bayern sonduje dwóch szkoleniowców. Kto zastąpi Thomasa Tuchela?

Piotr Rzepecki
0
Bayern sonduje dwóch szkoleniowców. Kto zastąpi Thomasa Tuchela?

Liga Europy

Komentarze

0 komentarzy

Loading...