Marcin Stefański, dyrektor operacyjny Ekstraklasy, nawet nie rozważył naszego pomysłu wycofania polskich drużyn z europejskich pucharów, po czym – tak na dobicie – nakreślił nam smutną wizję przyszłości. Będzie jeszcze trudniej i najpewniej będzie jeszcze gorzej. Dość realny scenariusz na najbliższe lata to jedna drużyna w “Lidze Europy 2”, o ile po drodze się nie skompromitujemy.
Porozmawialiśmy również o nowym podziale pieniędzy, kolejnym spadku frekwencji, szacunku dla kibiców, Rakowie Częstochowa grającym w Bełchatowie, narzekaniach trenerów na terminarz, poszukiwaniach najlepszego systemu rozgrywek czy przepisie dotyczącym obowiązkowej gry młodzieżowcach.
Przed startem ligowych rozgrywek – lektura jak znalazł. Choć koniec końców dość przykra.
Czy jako Ekstraklasa bylibyście skłonni rozważyć wycofanie polskich drużyn z europejskich pucharów?
To byłoby populistyczne i najgorsze z możliwych rozwiązanie. Trzeba się raczej zastanowić nad tym, jaka jest tego wszystkiego przyczyna. A to, niestety, bardzo złożony i skomplikowany problem. Sam patrzę na to wszystko z trochę innej perspektywy. W środę słyszałem wypowiedź trenera Fornalika, który stwierdził, że żal mu piłkarzy, a mi jest też żal wszystkich tych ludzi, którzy pracują na to, jak ta liga wygląda i jak znakomicie jest opakowana. Możesz być najlepszy w dziedzinie przeprowadzania transmisji i dostawać za to nagrody, możesz należeć do światowej czołówki w innych aspektach, ale po takich meczach w europejskich pucharach to wszystko przestaje mieć znaczenie. Bramkarz, którego w życiu nie poznałeś, wali przeciwnika w łeb, a ty spadasz do piekła.
Na końcu liczy się to, że nie wygraliśmy żadnego z ostatnich dziesięciu meczów w pucharach [rozmowa odbyła się w czwartek – red.].
Dla nas to niezwykle frustrujące, bo z punktu widzenia Ekstraklasy robimy wszystko, co tylko możemy, by było inaczej. Mamy bardzo wysoki kontrakt telewizyjny, który został wypracowany przez naszych ludzi, mecze są przez nas dobrze pokazywane i dobrze zorganizowane. To boli i wiem, że to samo czują ludzie w klubach, którzy nie należą do działów sportowych. Oni mogą włożyć w swoją pracę mnóstwo wysiłku, ale na koniec ich praca również postrzegana jest przez pryzmat sportowych wyników klubu. Jednak takie jest też prawo kibica, który nie patrzy na to, czy świetnie działają social media, lecz na to, czy klub przechodzi do drugiej rundy europejskich pucharów.
Wydaje mi się, że kolejny falstart w Europie jest dla Ekstraklasy o tyle bolesny, że niedawno doszło do podziału pieniędzy z tytułu praw telewizyjnych i te nowe zasady to wielki ukłon w stronę pucharowiczów.
To prawda i to pokazuje też pewien problem, który dotyczy całej ligi. Jeśli spojrzymy na nią jako całość, na wszystkie szesnaście klubów, to ich pozycja jest znacznie wyższa niż ta, którą pokazuje ranking UEFA. Natomiast jako rozgrywki cierpimy przez brak bardzo silnych liderów. Nawet na Białorusi mamy BATE, które od wielu gra w pucharach regularnie, w Europie zdobywa doświadczenie oraz pieniądze. To później wychodzi w bezpośrednich konfrontacjach, bo możemy mówić, że Piast przegrał już w pierwszej rundzie, ale przegrał z zespołem, który ma te dwie ważne rzeczy – większe doświadczenie i większe pieniądze. Gdy mówię na niektórych spotkaniach, że u nas udało się zdobyć mistrzostwo za siedem milionów euro, to ludzie pytają mnie: „miesięcznie?”.
Ja to rozumiem, ale większym problemem niż to, że Piast przegrał z BATE, jest fakt, iż nie wygraliśmy też z zespołami z Luksemburga i Gibraltaru, na razie w jednym meczu. Te kluby mają mniejsze doświadczenie i mniejsze budżety. Chyba doszliśmy do momentu, w którym trzeba jasno powiedzieć, że problemem nie są pieniądze, tylko to, w jaki sposób nimi zarządzamy.
Takie mecze jak te Legii z Dudelange, Lecha ze Stjarnanem czy wcześniej Wisły Kraków z Levadią już do końca będą postrzegane jako coś… Nie chcę powiedzieć hańbiącego, ale bardzo negatywnie wpływającego na wizerunek.
Ale one zaczynają stawać się normą, a nie wypadkami przy pracy.
Zobaczymy, rozmawiamy przecież jeszcze przed rewanżami w eliminacjach Ligi Europy. Był taki sezon, w którym Legia na początku zremisowała z St. Patricks, a później grała w fazie grupowej tych rozgrywek i z tej grupy wyszła. Przy czym to, co się wydarzy w rewanżu, jest bardzo istotne. Druga runda wydaje się dość prosta dla warszawskiego klubu.
Widzę, że pozostaje pan optymistą.
Bardziej realistą. Jeśli Legia przegrałaby dwumecz z drużyną z Gibraltaru, byłby to rzeczywiście duży problem, ale on tak naprawdę jest bardziej złożony, więc nie ma sensu patrzeć na niego przez pryzmat poszczególnych meczów. Najgorsze jest jednak to, że on się będzie pogłębiał. Mówię to z perspektywy osoby, która uczestniczy w rozmowach dotyczących zmiany systemu rozgrywek UEFA i zmian w przepisach międzynarodowych regulujących temat transferów. Przyszłość wygląda na tej płaszczyźnie nieciekawie – nie tylko nasza, ale też innych krajów, które nie należą do ścisłej czołówki. Pojawiają się równolegle inne pomysły zmian przepisów transferowych FIFA, które moim zdaniem są niezwykle groźne i potencjalnie szkodliwe.
Jakie konkretnie?
Na pewno zmiany, które spowodują, że – upraszczając – łatwiej będzie wywieźć młodego piłkarza z dotychczasowego klubu bez konieczności płacenia mu ekwiwalentu. To byłaby katastrofa dla polskiego futbolu.
Katastrofa dla ligi, która poniekąd żyje z dostarczania piłkarzy innym.
Tak, ale są też inne kwestie. Mam nadzieję, że druga rzecz nie wyjdzie poza fazę projektową, a dotyczy ona tego, że transfery będzie można robić tylko i wyłącznie do rozpoczęcia sezonu. My sprzedajemy piłkarzy przede wszystkim do lig, które startują później niż my. Gdybyśmy mieli zamknąć okienko w okolicach połowy lipca, a później pojawiłyby się transfery wychodzące, nie mielibyśmy możliwości pozyskania nowych piłkarzy.
Takich pomysłów niestety pojawia się na świecie coraz więcej. Tendencja jest niepokojąca, szczególnie dla klubów z Europy Środkowo-Wschodniej. Nie jesteśmy odosobnieni w pokazywaniu, że coś jest nie tak. Podobne głosy słychać nawet na tym, jak mogłoby się wydawać, dużo wyższym poziomie, bo wczoraj przeczytałem wypowiedź Edwina van der Sara, który celnie wypunktował sytuację Ajaksu Amsterdamu. To wielki klub w skali europejskiej, ze wspaniałą historią, półfinalista ostatniej edycji Champions League, a eliminacje do europejskich pucharów zaczyna od przedostatniej rundy. Musi przejść dwóch przeciwników, by znaleźć się w grupie. Struktura rozgrywek europejskich to kolejna rzecz, która zaczyna wyglądać niepokojąco. Miejsc przy stole dla średnich i małych jest mało, a będzie coraz mniej.
Konkretniej mówiąc, nasza przyszłość na tę chwilę zapowiada się tak, że tylko mistrz Polski będzie miał szanse na Ligę Mistrzów lub później Ligę Europy. Pozostałe drużyny powalczą co najwyżej o „Ligę Europy 2”.
Założenie, że będziemy grali w tych rozgrywkach, jest dość optymistyczne. Wcale nie będzie tak łatwo.
A na początku wydawało nam się, że dostaniemy nowe rozgrywki, w których już po prostu musimy występować.
Życie i charakter mojej pracy nauczyły mnie, że trzeba rozważać wszystkie warianty, także te negatywne. Szanse na naszą grę w Lidze Mistrzów spadną w okresie 2021-24 gdzieś o około dwadzieścia procent, a może okazać się też, że Liga Europy w nowym układzie będzie zamknięta dla polskich klubów. Dość realny jest scenariusz z jednym przedstawicielem w fazie grupowej „Ligi Europy 2”. Dostać się tam będzie mu dość łatwo, ale to nie znaczy też, że nie będzie można odpaść.
Wszystko to sprowadza się do faktu, że rozwarstwienie w piłce jest coraz większe. Zyskają tylko najsilniejsi. A w pozostałych krajach rośnie jedynie frustracja, bo mistrzostwo sprowadzane będzie do tego, że odpadniesz w drugiej lub trzeciej rundzie. Zrobiliśmy sobie wewnętrzną analizę, która miała pokazać, gdzie dziś jest granica, jeśli chodzi o kluby, które zdaniem możnych mogą, powinny grać w Lidze Mistrzów. Blisko niej są: Celtic, Ajax i FC Basel. Wielkie, silne, bogate kluby.
Wróćmy więc do podziału kasy u nas. Minęło już trochę czasu i z dzisiejszej perspektywy dalej uważa pan, że zmniejszenie puli stałej, a zwiększenie tej dla pucharowiczów to były właściwe wybory? Pojawiało się dużo głosów krytycznych ze strony średniaków.
Wszyscy w Polsce rozumieją, że w interesie całej ligi jest dobra gra w Europie. Bez tego nie da się podnieść wpływów. Pokazują to doświadczenia z innych lig. Najlepszy przykład to Czechy, gdzie od lat mamy stałą czołówkę, generuje ona największe pieniądze i „ciągnie” resztę stawki. Oczywiście jest to podszyte obawą klubów średnich, aspirujących, że ktoś, Legia czy Lech, odjedzie wysoko i zdominuje rozgrywki. Dla nas jako ligi też nie byłoby to najlepszym rozwiązaniem, gdyby ktoś seryjnie zdobywał tytuły, ponieważ naszym atutem jest to, że rozgrywki są emocjonujące, co pokazał najwyższy kontrakt w historii. Z poziomu sportowego wszyscy nie jesteśmy zadowoleni, jednak nawet pomimo możliwości, które dajemy klubom i kluby same wypracowują, okazuje się, że nie możemy zapewnić gwarancji, że ten poziom wzrośnie. Żeby pokazać, jak drogi jest sukces w piłce, zawsze podaję przykład Korony Kielce i Vive Kielce. Przy porównywalnych budżetach jeden klub jest w środku tabeli Ekstraklasy, a drugi wygrywa Ligę Mistrzów. Ludzie myślą, że nasza piłka klubowa jest bogata i to poniekąd prawda, ale z perspektywy Europy już w żadnym wypadku.
Na to również można spojrzeć szerzej, bo my jako społeczeństwo nie jesteśmy bogaci. Zrobiliśmy różne badania i z jednego wynikało, że nasza pozycja w rankingu UEFA mniej więcej odpowiada potencjałowi finansowego – mam na myśli potencjalną kwotę, którą Polak może wydać na piłkę.
To od razu zapytam – martwi pana spadek frekwencji? Drugi rok z rzędu Ekstraklasa jest na minusie.
Nie, ten spadek frekwencji nie jest do końca miarodajny. Gdyby nie było kryzysu w Lechu Poznań, gdyby nie doszło do pewnego załamania w Zabrzu, poziom frekwencji byłby podobny do tego sprzed roku.
Odbiję piłeczkę. I tak mieliście szczęście, że z Ekstraklasy zleciały Bruk-Bet Termalica Nieciecza i Sandecja Nowy Sącz, które miały zdecydowanie najniższą średnią frekwencję, bo w innym przypadku spadek byłby bardziej wyraźny.
Według naszych wyliczeń większy wpływ miały wydarzenia z Poznania i Zabrza. Przy czym to, że Zagłębie Sosnowiec i Miedź Legnica nam ten poziom trochę podniosły, jest oczywiste i niepodważalne. Poprzedni sezon był bardzo specyficzny. Pojawiło się powszechne rozczarowanie z powodu złego występu reprezentacji na mundialu, szybkiego odpadnięcia Legii z pucharów i najgorszego od lat sezonu Lecha. We wszystkich motorach ligi pojawił się kryzys. Ludzie na to zareagowali i takie jest ich prawo.
Polski kibic ma świadomość, że nie obejrzy tu gry na poziomie Messiego i Ronaldo, ale oczekuje zaangażowania i walki. My jako liga oczekujemy tego samego. Piłkarze dostają wysokie kontrakty jak na nasze możliwości, ale ich wysiłek musi odpowiadać naszemu wkładowi. Niełatwo będzie to osiągnąć czysto piłkarsko, bo infrastrukturę i otoczkę mamy na bardzo wysokim poziomie, ale te dwie rzeczy, o których wspomniałem wcześniej, muszą być podstawą. Polski kibic może przełknąć porażkę 1:2 z BATE, ale nie przełknie tego, że piłkarz przechodzi obok jakiegoś meczu ligowego. Poza tym, polski kibic jest też trochę chimeryczny. Mamy dość wąską grupę takich, która na mecze przychodzi zawsze.
Wy jako Ekstraklasa w kwestii spadku frekwencji nie macie sobie nic do zarzucenia?
Raczej nie. Nie mamy na to wielkiego wpływu, co przyznają nawet same kluby. Są kwestie terminarzowe, meczów w poniedziałki i w piątki, ale z drugiej strony jest to połączone z wyborami telewizyjnymi.
A nie ma pan wrażenia, że w Polsce kibiców piłkarskich po prostu się nie szanuje? Tylko w ostatnich dniach Jagiellonia Białystok musiała przepraszać fanów, którzy odbili się od bram stadionu przed sparingiem, a Legia Warszawa ma ogromne problemy ze sprzedażą karnetów. Na dokładkę jest ta uchwała, która może sprawić, że kluby nie będą przyjmowały kibiców gości ze względu na swój kaprys.
Nie mam takiego wrażenia. W przypadku Legii sprawa jest prosta. Próbowano znaleźć nowe rozwiązanie biznesowe, ale się nie udało. Nie myli się tylko ten, kto nic nie robi. Najważniejsze, żeby wyciągnąć z tego wnioski. To samo musi zrobić Jagiellonia, która nie przewidziała, że trzy tysiące ludzi zjawi się na jej sparing.
Z drugiej strony to pokazuje również to, o czym ciągle powtarzam – że w Polsce nie wykorzystujemy wszystkich możliwości w sferze okołosportowej. A ma to bardzo negatywny wpływ na stan polskiej piłki. Zgodnie z ustawą o bezpieczeństwie imprez masowych klub powinien trzydzieści dni wcześniej wystąpić o zezwolenie na organizację imprezy masowej. Jagiellonia ma już zresztą w tym temacie złe doświadczenia – zrobiła kiedyś prezentację, przyszło więcej niż tysiąc osób i były z tego powodu postępowania karne. Klub dostał po łapach. Niektóre przepisy są absurdalne, ale musimy się z nimi zmagać. Taka proza życia w Polsce.
To przejdźmy do tej nieszczęsnej uchwały.
Z jej treścią zapoznałem się z komunikatu ze związku i z tego powodu trudno mi się odnieść do samego projektu.
Ale na pewno śledzi pan dyskusję i wie, jakie są jej założenia.
Oczywiście. Patrzę na to z takiej perspektywy – tak naprawdę niewiele to zmienia. Mało kto wie o tym, że taki przepis istnieje już od dziesięciu lat, a to tylko jego powtórzenie. Jest taka uchwała PZPN-u dotycząca bezpieczeństwa rozgrywek, która mówi, że w sytuacji, w której występuje zagrożenie, kluby muszą zrobić wszystko, żeby nie dopuścić do udziału kibiców gości.
To po co to robimy?
Ja wiem, że taki zapis jest i kluby nigdy go nie wykorzystywały. Dlatego nie obawiam się zmiany podejścia. Natomiast trzeba pamiętać o tym, że czasami zdarzają się mecze, w których udział kibiców gości może doprowadzić do zakłóceń porządku. Jeśli mamy pewność, że będzie awantura, to czy należy do tego dopuścić? To pytanie, które słyszałem na przykład w Trójmieście, gdzie wojewoda wydawał decyzje, że derby odbędą się bez udziału kibiców gości. Podczas tego pamiętnego spotkania, w trakcie którego mieliśmy jakieś podpalenie, strzelanie, racowiska i tak dalej, miasto musiało wydać konkretną sumę na zabezpieczenie. W trakcie następnego meczu największym incydentem było wylanie kubka wody na jednego z trenerów i koszty zabezpieczenia były z perspektywy miasta o ponad milion złotych niższe. Musimy czasami spojrzeć szerzej, poza ten światek piłkarski. I zrozumieć miasto, które mówi: „zaraz, mogę oszczędzić na tym milion złotych, nad stadionem nie musi latać helikopter i miasto nie będzie sparaliżowane, więc wolę tak postąpić”. Środowisko kibicowskie musi zrobić wszystko, by takich dylematów nie tworzyć i w ten sposób wytrącać argumenty z rąk.
Dobry przykład to kibice Wisły Kraków w Kielcach. Była tam pamiętna sprawa zabójstwa, przez wiele fani Białej Gwiazdy nie jeździli na te wyjazdy. Udało się jednak doprowadzić do sytuacji, że się w Kielcach pojawiają. Miłości tam nie ma i nigdy nie będzie, ale mecze odbywają się bez żadnego problemu. Jeśli chcemy zmian, musimy zacząć od siebie – to dotyczy także osób ze środowiska kibicowskiego.
To porozmawiajmy o drużynie, która wszystkie mecze będzie grała na wyjeździe. Raków Częstochowa w Bełchatowie prestiżu lidze nie dodaje.
Uważam, że gdy mówimy w Polsce o dążeniu do osiągania sukcesów, musimy pamiętać, że polega to również na respektowaniu przepisów. To w zasadzie podstawowa rzecz. Musimy pewne rzeczy zdefiniować i odpowiedzieć sobie na pytanie – na co się godzimy? Wróćmy do genezy pierwotnego zapisu. Gdy rozmawialiśmy o spadku trzech zespołów z Ekstraklasy, kluby powiedziały: „okej, ale żeby nie powtórzył się przypadek Sandecji, powinny zostać przyjęte przepisy, które uniemożliwią granie na obcym stadionie w innym mieście”. Prosta sprawa – jeśli chcesz występować w naszej lidze, musisz być na to gotowy. Jednak w międzyczasie ten przepis został przez PZPN złagodzony, czego rezultatem jest to, że mamy klub grający poza swoim miastem. Oczywiście dla Rakowa to też nie jest dobra sytuacja, bo ten zespół będzie wytykany palcem. Tam docelowo powstanie nowy obiekt, to będzie wyglądało inaczej niż w przypadku Sandecji, natomiast jest oczywiste, że niekorzystnie wpłynie to na kilka rzeczy. Między innymi na obniżenie frekwencji, o której rozmawialiśmy. Powiem panu więcej – w okolicach Piotrkowa akurat remontowana jest droga, więc co dwa tygodnie dojazd z Częstochowy może być utrudniony. Liczę tylko na to, że potrwa to maksymalnie pół roku i docelowo pomoże klubowi w rozwoju.
Pan był gorącym zwolennikiem pierwotnej wersji tego przepisu.
Jestem zwolennikiem jasnego wyznaczania sobie celów. Możemy powiedzieć: „nie stać nas” i to nie jest żaden wstyd. Jeśli nie możesz postawić 300-metrowego domu, to stawiasz mniejszy. Nie miałbym nic przeciwko, gdybyśmy uznali, że nie mamy na to kasy, więc musimy trochę klubom poluzować. Jednak tak to nie wygląda. A uważam, że liga może ruszyć do przodu tylko wtedy, jeśli w każdym z aspektów będziemy utrzymywać wysokie standardy. To tyczy się bardzo wielu kwestii. Nawet tak prozaicznych jak to, że mamy w Warszawie dwa maratony tydzień po tygodniu. Co to ma wspólnego? To, że nie mogę optymalnie ułożyć kalendarza rozgrywek. Muszę dwa razy wysłać Legię na wyjazd w sztywnym terminie, co powoduje szereg komplikacji w innych klubach, bo to system naczyń połączonych. Wystarczyłoby, żeby ktoś w mieście pomyślał, że można te dwie imprezy rozdzielić. To niuanse, które składają się na obraz niewykorzystanych możliwości.
Inna sprawa jest taka, że w Polsce ciągle nie zawsze właściwie odpowiadamy na pytanie – czy piłka to tylko rozgrywki ligowe, czy show-biznes?
Odpowiedź jest oczywista.
Gdyby chodziło tylko o sport, to tak jak KTS Weszło kopalibyśmy sobie na Marymoncie przy kiełbasie.
Na razie na Marymoncie.
Okej, za siedem lat być może w Ekstraklasie. Ale wracając do meritum, mówimy o pytaniu podstawowym. Jeśli definiujemy sobie, że to jest show-biznes, musimy spełnić szereg warunków. A gdzie widzę problem? Choćby w podejściu poszczególnych trenerów, bo mamy różne cele i różne spojrzenia na to, jak powinny wyglądać rozgrywki. Trener chce mieć spokój, gwarancję, że się utrzyma i będzie pracował. Nie mówię, że to źle, bo bezpieczeństwo w piramidzie potrzeb ludzkich jest bardzo wysoko. Z jego perspektywy to oczywiste. Można to zrozumieć, choć w rozmowach śmiejemy się, że z punktu widzenia trenerskiego najlepszy system jest taki, w którym nikt nie spada, nie ma tego całego stresu i jest spokój. A tak na poważnie – z punktu widzenia Ekstraklasy ten spokój jest czymś, co tę ligę by zabiło.
Oczywiście pana rozumiem, ale nie zgodzę się z tym, że ten maraton w końcówce sezonu był potrzebny.
Dlaczego? To błąd w myśleniu.
W pewnym momencie naprawdę można się było pogubić, którą mamy kolejkę. Liga się wlecze, a w najważniejszym momencie, gdy gramy o spadki i mistrzostwo, jedzie bez trzymanki.
Punkty są warte tyle samo na początku sezonu, w środku i w końcówce. Każdy mecz to są trzy punkty. Może zamiast wcześniej się bujać, ktoś zdobędzie tyle punktów, żeby móc się pobujać przez ostatnie siedem kolejek jak PSG? Można spokojnie przygotować sobie dobrą pozycję.
To nie jest tak, że pozostajemy na to głusi, bo w tym sezonie pogramy tydzień dłużej i mecze zostaną inaczej rozłożone. Ale to jest papierek lakmusowy. Nie zapominajmy o tym, czego oczekuje się od rozgrywek sportowych, które mają być oglądane i przynosić klubom pieniądze. Aby tak było, rozgrywki muszą być interesujące i emocjonujące. Nie zapominajmy też o tym, że runda finałowa to dla klubów biorących udział w pucharach znakomite przetarcie przed tym, co dzieje się teraz. Też grasz co trzy dni, też każdy mecz jest o coś, też na końcu masz konkretną stawkę – to wszystko jest mocno zbliżone. Gdzie indziej ci piłkarze mają się nauczyć tej presji czy odpowiedniego przygotowania do takiego wysiłku? W Europie coraz częściej się tak gra i nikogo takie rozwiązanie nie dziwi. Ludzie uważają tam wręcz, że idea naszego systemu jest dobrym rozwiązaniem. Niestety uważają tak też Czesi, którzy przyjęli podobne podejście i trochę je zmodyfikowali. Mówię „niestety”, bo uważam, że dzięki temu jeszcze nam odjadą.
Czyli odrzuca pan te krytyczne głosy?
Wspominam o tym również z tej showbiznesowej perspektywy. Gdy słyszę, że ktoś mówi: „grajmy mniej”, „wypuśćmy młodzież”, „potestujmy”, to nie mogę się z tym zgodzić. Czytałem ostatnio artykuł o lidze NFL. Tam kibice wyraźnie mówią, że ich nie interesują dwie próby generalne, oni przychodzą na sztukę. Ona musi być grana w pełnym składzie. To trochę tak, jakby ktoś ci powiedział, że przyjedzie U2, ale nie wystąpi Bono i The Edge, a zagra za to dwóch technicznych. Ludzie tego nie chcą, chcą emocji, maksymalnego zaangażowania i wszyscy uczestnicy rozgrywek muszą do tego przystosować. Takie są dzisiejsze realia. Po prostu korzystajmy z tego ostatniego miesiąca jak najlepiej, bo później podobnego doświadczenia nam brakuje.
To zapytam inaczej – pan jest zwolennikiem dzisiejszego rozwiązania czy widzi pan rezerwy?
Zgadzam się, że ten system jest trudny i wymagający również dla nas, z punktu widzenia prowadzenia rozgrywek. Musimy jednak sprostać tym wymaganiom. Sam nie jestem jego fanatykiem, ale patrzę na cele, które mamy zrealizować. Jeśli ktoś wymyśli inny system, który zapewni nam sukcesy, to my jak najbardziej go przyjmiemy.
My generalnie cały czas szukamy. Rada Nadzorcza Ekstraklasy zleciła badania, które robimy z amerykańską firmą, z którą współpracujemy przy układaniu kalendarza i która robi podobne analizy m.in. dla NFL czy Ligue 1. Ma ona przyjrzeć się różnym systemom rozgrywek z perspektywy Polski. Szukamy najlepszego i pod względem biznesowym, i sportowym. Wybór był taki a nie inny, bo GotSport patrzy na to swoim amerykańskim, mocno showbiznesowym spojrzeniem, ale też zupełnie z boku, bo nie jest obarczony wszystkimi rozważaniami na temat ESA37, ESA34 i tak dalej. Poprzedniego systemu z trzydziestoma kolejkami nawet nie wymieniłem, ale z prostej przyczyny – pod względem finansowym jego przywrócenie byłoby kompletnie nieopłacalne. Mało kto zwraca uwagę na to, że ten system, który był przez ostatnie lata, przyniósł klubom wpływy z biletów na takim poziomie, jakbyśmy zagrali dwa dodatkowe sezony w tym starym systemie. Oczywiście trzeba przez to zagrać dwa dni przed Wigilią, czego ja sam nie lubię, ale to wynika też z tragicznego kalendarza UEFA.
I co mówią Amerykanie, gdy patrzą na tę naszą Ekstraklasę?
Jeszcze czekamy na ich wnioski, które zostaną przedstawione Radzie Nadzorczej, żeby ocenić te wszystkie elementy. Z góry powiem, że rozumiem te wszystkie głosy o ESA34, lidze 18-zespołowej, bo to system naturalny – tak gra Bundesliga. Jednak to są ciągle dwa różne światy.
Podkreślam, że to tylko moje spojrzenie, zresztą tak jak wszystko, o czym tutaj mówię – nie traktujmy tego w żadnym wypadku jako oficjalnego stanowiska spółki. Przy zmianie systemu na ESA37 zakładaliśmy, że w przyszłości 18-zespołowa liga być może będzie dla nas optymalna. Jednak warunkiem było bardzo silne zaplecze, żebyśmy nie mieli problemów z wartością dodaną, gdy mówimy o zespołach awansujących. Tak to wygląda w Niemczech. Spadnie Koeln, wchodzi na przykład Bochum i wszyscy są gotowi. U nas wygląda to inaczej, dlatego musimy na wszystko patrzeć od innej strony i pytać o to, czy mamy odpowiedni potencjał. Jak uznamy, że mamy i że przyniesie to poprawę poziomu sportowego i finansowego, to ja nie widzę przeszkód.
Zmniejszenie ligi w tym momencie nie podziałoby korzystnie na wzmacnianie zaplecza?
Moim zdaniem nie powinniśmy mieć ligi mniejszej niż szesnaście zespołów. Taka liczba się broni i z punktu widzenia zainteresowania piłką w Polsce wszystko jest w porządku. A zmniejszenie ligi budzi obawy, że Ekstraklasa przestanie ludzi interesować. Musimy bazować na związkach kibiców z lokalnymi klubami, więc ich ograniczenie mogłoby nie przynieść korzyści. Bez dwóch zdań ważniejszą kwestią od liczby drużyn jest jakość zespołów, które wchodzą do ligi. Nad tym musimy pracować.
Tym bardziej, że od tego sezonu spadają trzy drużyny. Do zabawy o awans i zajęcie tego dodatkowego miejsca zaproszona zostanie, przez system barażowy, nawet szósta drużyna pierwszej ligi. Nie boi się pan, że połowa nie spełni wymogów?
Może tak być, ale zobaczymy. Na zapleczu są choćby kluby, które grały już w Ekstraklasie i spokojnie mogą do niej wrócić, ale są też takie, które trudno wyobrazić sobie wyżej. To ryzyko podjęte przez PZPN. Moim zdaniem ta koncepcja jest fajna, bo uatrakcyjnia rozgrywki, jest czymś na wzór Championship. To szansa. Związek też zapowiedział, że dopuści do meczów barażowych tylko te drużyny, które spełnią wymogi. Dla mnie to jest okej, o ile będzie to respektowane. Nie spełniasz wymogów, to do widzenia i tyle.
Skoro już mówimy o zmianach, to od tego sezonu przestał obowiązywać limit dla graczy bez paszportu UE, a zaczął obowiązywać przepis o obligatoryjnym młodzieżowcu na boisku. U nas zawsze musi być coś za coś?
Moja teza jest może nie do końca popularna, ale uważam, że przepis ograniczający liczbę zawodników spoza Unii Europejskiej miał olbrzymi wpływ na wyniki polskich drużyn w pucharach w ostatnich latach. Wpływ negatywny. Możemy znaleźć różne przykłady, ale mi najmocniej utkwił w głowie Lech Poznań z czasów gry z Manchesterem City. Mówimy o ponad połowie składu, czyli piłkarzach takich jak Burić, Arboleda, Injac, Henriquez, Stilić czy Kriwiec. Zmiana tego przepisu przez PZPN jest dobra, bo powinni grać najlepsi. Tak generalnie najlepsi. Dlatego z kolei obawiam się tego przepisu o młodzieżowcu w składzie, bo raczej tak nie będzie.
Na pewno tak nie będzie.
W sporcie nic nie może być dane za darmo. Oczywiście ten przepis może wypalić, bo w Polsce czasami… standardowe sterowniki nie działają. Nawet bym tego chciał, choć to siłowe rozwiązanie. A Boniek ze Żmudą nie grali w lidze czy w reprezentacji dlatego, że ktoś to wymuszał. Byli najlepsi, po prostu. W sporcie nie ma drogi na skróty, choć chciałbym nie mieć racji.
Rynek stanie się chory?
Już się staje. Jeśli wrócimy do tych ewentualnych zmian w przepisach transferowych FIFA, które umożliwią „neokolonializm” i wywożenie zawodników hurtem, to trudno będzie takiego młodego piłkarza utrzymać. Już dziś kluby mówią, że rynek jest bardzo przetrzebiony. „Towaru” jest mało, więc kosztuje więcej. To może zaprowadzić nas do zaburzeń płacowych. Ciekaw jestem też, jakie będzie to przejście poza wiek młodzieżowca. A może być bardzo brutalne, bo nagle będzie okazywało się, że chłopak po prostu nie jest potrzebny. Zobaczymy, choć eksperyment jest na dużą skalę, bo – bodaj poza Rumunami – nikt tak nie gra. Ale dajmy sobie szansę.
Pana ta liga jeszcze ekscytuje nie tylko dlatego, że odpowiada pan za jej organizację, czy – trochę tak jak w przypadku kibiców po pucharach – entuzjazm opadł?
To taka trudna miłość. Ciężko odpowiedzieć na to pytanie, bo po tylu latach pracy w piłce człowiek siłą rzeczy patrzy na tę ligę inaczej – trochę brakuje tych stricte kibicowskich emocji. Choć wydaje mi się, że ten sezon będzie lepszy. Transfery, które zostały zrobione, są ciekawsze. Więcej pieniędzy idzie na szkolenie. Oby tylko… pogoda dopisywała, bo to wbrew pozorom też jest bardzo ważne, a poprzedni sezon pod tym względem był fatalny. No i musi być walka, zaangażowanie, bo to absolutnie podstawa. Na pewno stać nas na więcej, niż dzisiaj dostajemy.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Fot. FotoPyK