„Bienvenido Manolas!” – można było wczoraj przeczytać na oficjalnym koncie twitterowym Napoli. Jest już zatem pewne jak amen w pacierzu, że Kostas Manolas, stoper Romy, będzie w nadchodzącym sezonie bronił barw neapolitańskiej drużyny. Rzymska ekipa sprawia wrażenie coraz bardziej rozklekotanej, natomiast Carlo Ancelotti dostaje możliwość skonstruowania defensywy zdolnej, by chociaż rzucić wyzwanie hegemonom z Juventusu. Zapewnić jakiekolwiek emocje w walce pierwsze miejsce w lidze.
Napoli za greckiego obrońcę wyłożyło na stół 36 milionów euro, ale jednocześnie oddało przecież do Wiecznego Miasta jednego ze swoich zawodników – Amadou Diawara wzmocni drugą linię Giallorossich, a Transfermarkt wycenia jego przenosiny na 21 baniek. Summa summarum zatem – Aurelio De Laurentiis zrezygnował z rezerwowego defensywnego pomocnika, dołożył 15 milionów i dostał jednego z najlepszych środkowych obrońców Serie A, dotkliwie osłabiając defensywę bezpośredniego rywala w walce o czołowe lokaty w lidze. Naprawdę trudno na ten transfer spojrzeć inaczej niż jak na duży sukces Napoli. Zresztą – choćby w NBA istnieje taka prawidłowość, że na wymianie piłkarzy koniec końców zwykle najlepiej wychodzi ten, kto wziął do siebie najlepszego zawodnika.
Diawara to ciekawy piłkarz, jasne, lecz Manolas w duecie z Kalidou Koulibalym ma szansę stworzyć duet stoperów, przed którym zadrżą nawet napastnicy Juventusu. No, z wyjątkiem Cristiano Ronaldo, ale on by nie zadrżał nawet przed tandemem Beckenbauer – Baresi.
Grecki obrońca w Rzymie spędził pięć lat. Dużą karierę zaczął w AEK Ateny, choć to nie w stolicy Grecji stawiał swoje pierwsze, futbolowe kroki. 28-latek przyszedł na świat na wyspie Naksos. Czy jadał tam słodkie, słodkie winogrona? Trudno powiedzieć, ale niewykluczone, że sekret jego nieprawdopodobnej szybkości tkwi właśnie w jakimś nietypowym składniku diety. Manolas to dzisiaj jeden z najszybszych obrońców na świecie. Pseudonim „Grecka Błyskawica” naprawdę nie jest w jego przypadku wyciągnięty z kapelusza – w sezonie 2017/18 Kostas załapał się nawet do grona najszybszych zawodników w Lidze Mistrzów. Obok Salaha, Rashforda czy Walkera. Nie jest zresztą wykluczone, że nabił sobie tę statystykę największej prędkości, w szaleńczy sposób celebrując gola, który pozwolił Romie awansować do półfinału Champions League kosztem Barcelony.
– Cóż to była za noc! – wspominał Grek. – Zdobyć trzeciego gola, wyeliminować Barcelonę. I to w rewanżu, do którego przystępujesz będąc już w zasadzie za burtą rozgrywek… Nie mogę w to wciąż uwierzyć. Przegraliśmy pierwszy mecz 1:4, a w rewanżu znowu musieliśmy zagrać przeciwko Messiemu. Suarezowi. Całej reszcie. Co tu można więcej dodać? Kiedy weszliśmy na boisko i zaczęliśmy grę, obserwowałem ich. Po pierwszych dziesięciu minutach zacząłem wierzyć w nasz comeback. Poczułem, że piłkarze Barcelony są zbytnio zrelaksowani. A my byliśmy w świetnej formie. Od bramkarza po napastnika. Oczywiście niektórzy z nas wierzyli w odrobienie strat już przed pierwszym gwizdkiem sędziego. Ja powiem prawdę: nie wierzyłem. Ani na moment. Wygrać 3:0 z Barceloną? Bez szans. Ale mecz się zaczął, szybko strzeliliśmy gola, walczyliśmy jak lwy. Kiedy mieliśmy dwie bramki przewagi, byłem już przekonany, że dołożymy trzeciego gola.
– Około 79 minuty meczu stałem w kole środkowym boiska, odwróciłem się do mojego partnera z defensywy. Powiedziałem: „Federico, zaraz wciśniemy im trzecią. I gola zdobędę albo ja, albo ty”. Ostatecznie padło na mnie. Czułem, że to się wydarzy. Możecie zapytać Fazio. Naprawdę tak mu powiedziałem – zarzekał się Kostas.
– Kiedy Under podszedł do rzutu rożnego, przypomniałem sobie, że jego poprzednie dośrodkowanie nie minęło nawet krótkiego słupka – kontynuował opowieść Manolas. – Wiedziałem, że będzie dość niskie. Dlatego zerwałem się do biegu. Wiedziałem, że ta piłka spadnie troszkę za krótko. Zazwyczaj nigdy nie zbiegam na bliższy słupek, ale wtedy miałem pewność, że właśnie tam powinienem się znaleźć. Strzeliłem i zacząłem świętować jak szalony. To była dopiero 82 minuta gry, musieliśmy się jeszcze wybronić. Ale wtedy miałem w głowie jedną myśl, że to może być największy moment całej mojej kariery. Potem się szybko pozbierałem i znów zorganizowaliśmy się w defensywie. Nawet nie chcę sobie wyobrażać bo by było, gdybyśmy w końcówce dali sobie strzelić gola. Niesamowite emocje. Po końcowym gwizdku się po prostu popłakałem. Zeszła ze mnie cała ta presja. 80 tysięcy kibiców Romy śpiewało, przytulało się, całowało, płakało. Przepiękny widok.
Zanim jednak Grek wspiął się na piłkarskie szczyty, był tylko nastolatkiem szukającym szczęścia w skromnym klubiku o trudnej do napisania nazwie – Thrasyvoulos FC. Absolutny autsajder greckiej Super Ligi. Chłopak ma jednak szczęście pochodzić z bardzo – nazwijmy to – futbolowej familii. Jego wujek, Stelios Manolas, to legenda AEK Ateny i reprezentacji Grecji. Dla klubu rozegrał przeszło pół tysiąca spotkań, dorzucając do tego ponad siedemdziesiąt gier w reprezentacji narodowej. Starszy z Manolasów też grał jako obrońca i może wręcz uchodzić za najwybitniejszego stopera w historii swojego kraju, obok Traianosa Dellasa, mistrza Europy z 2004 roku.
– Mój wujek był dla mnie wielką inspiracją – przyznał Kostas. – Całą karierę spędził w AEK Ateny, jednym z największych klubów w Grecji. Właśnie wskutek oglądania meczów z jego udziałem postanowiłem, że też zostanę zawodowym piłkarzem. Chociaż zaczynałem jako napastnik, nie obrońca.
Przed sezonem 2009/10 Stelios, który pełnił wówczas rolę dyrektora technicznego w klubie z Aten, polecił swojego krewniaka uwadze szkoleniowca AEK, Dusana Bajevica. Doświadczony trener z dużym zapałem podszedł do talentu młodszego z Manolasów. Odważnie postawił na nastolatka, który już w swoim pierwszym sezonie rozegrał dziesięć ligowych gier dla wojującego o najwyższe cele AEK. W tym aż pięć w play-offach, gdzie topowe kluby z Super Ligi mocowały się ze sobą o awans do Champions League. Ateńczycy zajęli drugie miejsce w stawce, Manolas pojawił się na boisku w pięciu spotkań na sześć możliwych do rozegrania.
Szczególnie dramatycznego wymiaru nabrał jego występ w ostatniej kolejce sezonu. 19 maja 2010 roku młody Grek zdobył swoją pierwszą bramkę w profesjonalnym futbolu. I to przeciwko naprawdę poważnemu rywalowi – pokonał Urko Pardo, broniącego dostępu do bramki Olympiakosu Pireus. Ale to jeszcze nic – Manolas piłkę do siatki wpakował mając złamaną kość jarzmową, którą uszkodził właściwie w pierwszej akcji spotkania, bo zderzeniu z Kostasem Mitroglou.
W szóstej minucie Manolas wpakował zatem futbolówkę do siatki, a już w piętnastej musiał opuścić boisko, bo ból stał się niemożliwy do wytrzymania. Mimo błagań sztabu i wujka, Kostas odmówił jednak natychmiastowego opuszczenia stadionu i udał się do szpitala dopiero po końcowym gwizdku arbitra. Następnego dnia trafił na stół operacyjny.
– Chcę zostać legendą AEK, tak jak mój wujek! – zapewniał Manolas. – Nie mam nic przeciwko temu, żeby zakończyć w tym klubie karierę.
W sezonie 2010/11 zbliżający się do dwudziestych urodzin obrońca wskoczył na stałe do podstawowego składu AEK, sięgając ze swoim klubem po Puchar Grecji. Jego partnerem w defensywie był… kończący już pomału swoją wielką karierę Traianos Dellas. Naprawdę – dla utalentowanego greckiego obrońcy trudno o lepszych nauczycieli piłkarskiego rzemiosła niż Stelios Manolas i Traianos Dellas, tymczasem obaj wielcy stoperzy mieli okazję kształtować Kostasa na wczesnym etapie jego kariery.
Choć mogło się wydawać, że w 2011 roku uczeń przerósł już mistrza. W finale Pucharu Grecji genialnie dysponowany Kostas otrzymał nagrodę dla zawodnika meczu i zdarzyło mu się nawet wybić piłkę z linii bramkowej.
Mimo to, Manolas oddawał szacunek starszemu koledze: – To dla mnie wielki honor, grać u boku takiej znakomitości jak Dellas. Dzięki niemu rozwinąłem się, stałem lepszym zawodnikiem. Jego doświadczenie pozwoliło mi nabrać pewności siebie z piłką przy nodze. Podejmuję lepsze decyzje w trakcie meczu. Nauczyłem się od niego naprawdę wiele. Był jak wzór. Jak nauczyciel, którego słuchasz i na którym się wzorujesz.
Niestety – sielanka w AEK szybko dobiegła końca. Choć w wakacje 2011 roku Manolas zgodził się na przedłużenie kontraktu z klubem o kolejne trzy lata, prędko stało się jasne, że utalentowany obrońca będzie zmuszony poszukać sobie nowego pracodawcy. Na co obrońca wcale nie był gotowy, ani tym bardziej chętny. Choć jego zarobki wynosiły tylko 300 tysięcy euro rocznie. – Jestem szczęśliwy, że mogę kontynuować grę dla AEK. To mój ukochany klub. Dziękuję prezydentowi, który wierzy we mnie i na moje życzenie odrzucił wielkie oferty klubów zagranicznych, choć drużyna przechodzi przez wielkie, finansowe problemy. Moim marzeniem jest zostać kapitanem zespołu i wygrać z AEK ligę, tak jak uczynił to kiedyś mój wujek.
Zimą pogrążające się w długach AEK zdecydowało się jednak zaakceptować ofertę za swojego obrońcę. Manolasa upatrzył sobie David Moyes z Evertonu. Kluby dogadały się na kwotę 500 tysięcy euro odstępnego, ale Kostas odmówił transferu. – Nie mogę zostawić klubu z tylko jednym doświadczonym stoperem w składzie – upierał się. Całą tę romantyczną narrację zmienia jednak nieco fakt, iż po sezonie Manolas odszedł z AEK… do Olympiakosu. Klub z Aten kompletnie rozsypał się finansowo i wkrótce praktycznie całkowicie podupadł, a dynamicznie rozwijający swoje umiejętności obrońca chciał wciąż grać na najwyższym poziomie.
W Pireusie Manolas dwukrotnie wygrał mistrzostwo Grecji, dorzucając do tego kolejny krajowy Puchar. Było jasne, że nadeszła dla niego pora, by spróbować swoich sił w topowej lidze Starego Kontynentu. Padło na Romę. – Miałem oferty z wielu wspaniałych klubów, w tym Juventusu. Ale zdecydowałem się na Rzym. Klub, który ma wielkie ambicje. Chcę tutaj zdobyć Scudetto.
Cóż – dzisiaj już wiemy, że plan sięgnięcia z Romą po mistrzostwo kraju nie wypalił. Bogiem a prawdą, Manolas we Włoszech nie sięgnął jeszcze po żadne trofeum.
Przez ostatnich pięć sezonów Grek był zazwyczaj podstawowym stoperem w składzie Giallorossich, niezależnie od trenerskich zawirowań. Niemniej – jego forma daleka była od stabilnej. We wszystkich rozgrywkach rozegrał dla rzymskiej drużyny ponad dwieście meczów. Większość oczywiście na bardzo dobrym, czy nawet znakomitym poziomie, ale nazbierało się też kilka takich, które Manolas najzwyczajniej w świecie pokpił. – Manolas przyszedł do Romy z łatką wielkiego talentu, ale nigdy nie znalazł odpowiedniej pewności siebie, która pozwoliłaby mu stać się liderem defensywy. Dzisiaj wyzwaniem dla niego jest po prostu granie solidnych 90 minut w każdy weekend. (…) Może oczywiście uchodzić za najlepszego obrońcę w składzie Romy. Ale przecież wszyscy widzieliśmy Romę, przegrywającą 1:7 z Fiorentiną, więc to nie znaczy aż tak wiele – można przeczytać w analizie portalu chiesaditotti.com.
Analitycy jako podstawowe problemy Manolasa wskazują przede wszystkim kłopoty z utrzymaniem koncentracji przez cały mecz, nieroztropne wślizgi i kłopoty z licznymi, nie zawsze drobnymi kontuzjami. – Jego szybkość nie będzie go ratować w nieskończoność. Żaden obrońca Romy w ostatnich latach nie popełniał tak prostych błędów w kryciu jak Manolas. Przed półfinałem Ligi Mistrzów z Liverpoolem Grek opowiadał, że ma plan na Salaha. A potem ten sam Salah zamroził go w polu karnym.
– W ciągu ostatnich lat, defensywni partnerzy Manolasa – Fazio, Ruediger, Marcano, Jesus, Vermaelen – godzili się na odgrywanie drugoplanowej roli w defensywie. To Kostas był tym zawodnikiem, który krył konkretnego przeciwnika, największą gwiazdę rywali. Reszta zespołu operowała w kryciu strefowym. Jego partnerzy z formacji defensywnej brali na siebie również obowiązek wyprowadzania futbolówki spod własnej bramki – dowodzą analitycy. – Można dorzucić też do tej wyliczanki bardziej klasycznych stoperów, takich jak Astori, Yanga-Mbiwa, Castan… To chyba wystarczająco wiele nazwisk, które przewijały się u boku Manolasa, żeby zauważyć konkretną prawidłowość – każdy z nich lepiej sobie radził albo przed transferem do Romy, albo po opuszczeniu Rzymu. Numer #44 w ekipie Giallorossich to nie jest wymarzony partner do współpracy.
Do listy kontrowersji związanych z Grekiem można też dołożyć awanturniczy charakter – często dziennikarze związani z Romą donosili, że między Kostasem a jednym z kolegów z zespołu doszło do spięcia na treningu. Sam Edin Dżeko przyznał kiedyś: – Manolas cały czas marudzi. To trudny rywal, gdy ma swój dzień, ale gdybym miał wskazywać kandydata na lidera naszej drużyny, wskazałbym Kevina Strootmana. On chce wygrywać mecze. Z takim zawodnikiem masz ochotę być w zespole.
Mimo wszystko – zalety Manolasa były na tyle wyraźne, że przez całe lata interesowały się nim kluby z Premier League. Koniec końców jednak, Grek zostaje w świecie calcio. I zdaje się, że będzie zmuszony wyjść ze swojej strefy komfortu. Kalidou Koulibaly z pewnością chętnie weźmie na siebie część obowiązków związanych z rozgrywaniem piłki od tyłu, ale nie ma możliwości, żeby pozwolił Manolasowi układać defensywę po swojemu.
To Senegalczyk rządzi neapolitańską obroną. Choć statystycznie Grek na jego tle nie ma się czego wstydzić – także w elemencie gry piłką, nad którym mocno w Italii popracował.
Dla Romy to kolejne poważne osłabienie tego lata – zespół ewidentnie wchodzi w okres organizacyjnej i kadrowej zawieruchy, na której cierpią zawodnicy dość mocno z klubem związani. Z kolei Napoli potężnie umacnia swoją defensywę, ale cały czas brakuje równie imponujących ruchów, jeżeli chodzi o atak. Zdaje się, że negocjacje w sprawie transferu Jamesa Rodrigueza utknęły w martwym punkcie, choć wciąż nie można wykluczyć, że Kolumbijczyk jednak w Neapolu wyląduje.
Czy w Rzymie za Manolasem zatęsknią?
Być może – mówimy wszak o zawodniku, który zapewnił Romie pamiętny triumf nad Barceloną. Pal licho, że potem narozrabiał w półfinale z Liverpoolem. Przez pięć lat był filarem rzymskiej defensywy, zdecydowanie nie przez przypadek. Ale nie ma też przypadku w tym, że po Manolasa ostatecznie nie sięga Barcelona, Juventus, PSG czy jeden z Manchesterów, tylko Napoli.
fot. newspix.pl